Penthagram napisał
Nie chodzi o hipotetyczną groźbę braku reform, chodzi o pewność, że w przypadku ich braku gospodarka będzie na tyle niewydolna, że większość ludzi będzie po prostu żyć w ubóstwie. Podczas II wojny światowej Niemcy i Rosjanie zajęli praktycznie całą Europę. Oznacza to, że w całej Europie wprowadzono socjalizm - albo w wersji mniej radykalnej (w niemieckiej strefie wpływów zachowano własność prywatną chociaż nominalnie...) albo w wersji bardziej radykalnej, w strefie wpływów radzieckich. W zasadzie jedynie Wielkiej Brytanii udało się uratować, ale i tam, tyle że z inicjatywy rządu brytyjskiego, silnie zetatyzowano gospodarkę ze względu na potrzeby produkcji wojennej. W normalnej sytuacji zaraz po wojnie te państwa musiały z powrotem liberalizować gospodarkę, by podnieść jej wydolność i nie skazać ludzi na biedę, która w socjalizmie jest nieunikniona. Z uwagi jednak na to, że państwa Europy zachodniej miały zagwarantowaną pomoc zagraniczną w postaci środków zapewnionych w ramach planu Marshalla, rządy tych państw mogły pozwolić sobie na opieszałość. W przypadku Wielkiej Brytanii dopiero w latach 80' zdecydowano się odejść od tego, co nazywano powojennym konsensusem, a więc w zasadzie statusem quo - gospodarką silnie zakrawającą na socjalizm. Taki stan rzeczy, do lat 80', był akceptowany przez obie partie władzy - laburzystów i konserwatystów.
Istnieje zasadnicza różnica pomiędzy inwestycjami prywatnymi, a rządowymi programami pomocowymi. Ściśle rzecz biorąc, żaden wydatek państwowy nie jest nawet inwestycją. Inwestycja to wydatek mający na celu podniesienie produktywności czegoś, co w ocenie konsumentów na to zasługuje. Jedyną możliwością dowiedzenia się, co w konkretnych warunkach i przy kosztach, które należy ponieść, na to zasługuje, jest rachunek zysków i strat. Państwo nie jest instytucją komercyjną, nastawioną na zysk (w rynkowym sensie tego słowa), więc się tym nie kieruje. Nie twierdzę oczywiście, że nie powinno się takiej pomocy akceptować - jak to mówią, im więcej, tym lepiej. Nie można jednak z wyżej podanych powodów się tym zadowalać, bo jest to marnotrawstwo potencjału.
Nie rozumiesz. Nie chodzi o to, żeby zwiększać wydatki państwa. Jestem za tym, by obniżać podatki, a jak sam zauważyłeś - tylko hipokryta może mówić o obniżaniu podatków i zapominać o konieczności cięć. Ja nie jestem hipokrytą - uważam, że państwo nie powinno "inwestować" w badania. Dlatego napisałem o komercjalizacji uniwersytetów. Gdyby były prywatne i musiałyby szukać same źródeł finansowania, to nie miałyby wyboru i musiałyby zwrócić się do inwestorów z sektora prywatnego, którzy oczekiwaliby nowych technologii w zamian za pieniądze. Zyskałby na tym biznes, zyskałaby nauka, bo rozwijałyby się te dziedziny, które mają znaczenie. Z tych 0,9%, o których piszesz, że przeznacza się teraz, jakaś spora część idzie na granty w stylu "badania nad interpretacją wierszy Adama Mickiewicza"...
Nie. Nie ma paradoksu. To ilość kapitału przekłada się na wysokość płac, działa to w tę stronę. Im więcej zainwestowanego kapitału na pracownika, tym bardziej produktywna jest jego praca. Im bardziej produktywna jest jego praca, tym więcej dóbr jest w stanie wytworzyć w przeliczeniu na godzinę pracy. Nawet jeśli zarobki pozostają nominalnie na tym samym poziomie, to rosną zarobki realne. Im więcej jest dóbr na rynku, tym niższa jest ich cena.
W świetle tego, co napisałem wyżej, to, co Ty piszesz tutaj, jest niepoważne. Nie chodzi o samą redukcję podatków. To tylko jedna strona medalu. Drugą stroną jest jak największa deregulacja rynku i przekazanie mu jak największej liczby zadań, którymi teraz zajmuje się państwo. Nie da się wyobrazić sobie bardziej radykalnej wizji reform. A po drugie nie mamy ogromnego wzrostu gospodarczego. Ogromny wzrost gospodarczy mają azjatyckie tygrysy. Właśnie dlatego nazywają się tygrysami... Podobnie zresztą jak kiedyś Estonia, Litwa i Łotwa (tygrysy bałtyckie) czy Irlandia (celtycki...).
No i co w związku z tym? Szkopuł jest taki, że po zawetowaniu projektu przez prezydenta, potrzeba większości kwalifikowanej (której rządy w Polsce z reguły nie mają), by oddalić to weto, a nie bezwzględnej, która jest wymagana, by przekazać ustawę z sejmu do senatu. A więc prezydent jak najbardziej ma realny wpływ na legislację w Polsce.
I właśnie dlatego ich nie wymieniłem, a ograniczyłem się do weta, za pomocą którego prezydent realnie oddziałuje na stanowienie prawa. Twój kontrargument, że w przypadku oddalenia weta prezydnt musi podpisać ustawę jest słaby, bo oddalenie weta nie jest tylko formalnością - nakłada na sejm wymóg zebrania większości kwalifikowanej 3/5, która nie byłaby potrzebna bez weta.