Master_Tv napisał
"Dorosłem, dla mnie to bzdura, przecież to idiotyczne" - Chłopie, poznałeś już wszystko co katolicyzm mówi na temat wiary? Przecież to coś pięknego! Wyjazdy we wspólnocie katolickiej to coś wspaniałego, niejednokrotnie kręci się łza w oku widząc i słysząc masę młodych ludzi śpiewających piosenki na cześć Boga. Tu jest właśnie prawdziwa wiara, tu jest Bóg! Nie trzeba klepać paciorków aby być prawdziwym katolikiem - pomoc bliźnim, wyjazdy sprawiają że przybliżamy się do niego.
OK, pogadajmy o tym.
Ten cały neokatechumenat, a'la "młodzi śpiewajom razem piosenki" jest tylko formą zacieśniania więzi we wspólnocie. To samo robią Hare Krysznowcy, to samo robią harcerze, czy whoever...
Jak miałem 13 lat to też się tym jarałem - wyjazdy na rekolekcje, śpiewanie razem psalmów / pieśni. Minęło parę lat i spojrzałem na to z dystansu - przecież to robienie z siebie idioty. Pewnie, można, niczym harcerz, siedzieć z kolegami przy ognisku i śpiewać "płonie ognisko w lesie..." - ale to jest kurwa, trochę dziecinne. OK, lepsze to niż "pierwsze zjaranie, pierwsze dziwki i ruchanie" (KDK Squad) - Dlatego chętnie poślę swoje dzieci do podstawówki czy gimnazjum katolickiego.
Ale później zaczyna się branie życia na poważnie. Poważne, filozoficzne myślenie. Dochodzenie do wszystkich wniosków i przekonań samemu. Jeśli 10-letni łepek fajnie się bawi na jakiejś Legnicy (to z rybą?) i jest przez to przekonany, że jest prawdziwym chrześcijaninem, to ok... Ale jeśli tak robi 18-latek, to jednak ma problemy z samodzielnym myśleniem.
Co do ostatniego zdania:
pomoc bliźnim - nie ma to praktycznie żadnego związku z wiarą, często zadeklarowani "katole" odmawiają pomocy, a "ateiści" jej chętnie udzielają...
A jakieś sranie, że "kto śpiewa, 3 razy się modli" jest równie głupie i dziecinne, jak historyjka, że odjebanie 12 pierwszych piątków miesiąca pod rząd GWARANTUJE pójście do nieba (tak mi siostra w podstawówce wciskała).
@edit
Siostra zakonna, katechetka ofc.
@edit2
Teraz, kiedy wspomniałem osobę tej siostry, to naszła mnie kolejna refleksja. Była ona typem no-life, tylko zamiast gierek miała swojego boga. Pamiętam, jak kiedyś mówiła "Nie mogę się doczekać aż umrę, pójdę do nieba, ucałuję Pana Boga i krzyknę "Abba, Ojcze!" ".
Dla mnie jest to, jak jaranie się jakąś Tibią, czy uciekanie w fantastykę, WoWa, or whatever. "Nie mogę się doczekać aż dobiję 75/75 i pójdę na DLE", "A Frodo, poszedł do Rivendela i sratatata", albo "A Songo zrobił 10 000 pompek stojąc na rękach i wbił OVER NINE THOUSAND jednostek!"
Mam teraz w Technikum takiego księdza katechetę - sympatyczny koleś, dość inteligentny, ale widać, że czegoś mu w życiu zabrakło. Miłości kobiety? Pewnie tak... Teraz jara się amerykańskimi filmami, książkami o papieżach, swoją nową furą i iPhonem. Wyjazdami do Rzymu, Krymu, Srymu... A mi się wydaje, że jest po prostu samotny, nie wie co robić ze swoim życiem, pewnie czuje się oszukany przez swojego boga.
Dla mnie ludzie tzw. "głęboko wierzący" to forever alone'y. Coś im nie pykło w życiu, nie radzą sobie, nie doświadczają akceptacji, miłości...
Jest masa ludzi nieszczęśliwych, część z nich ucieka w alkohol, inni w gierki, inni w religię...
Broń Boże, nie krytykuję tego, nie uważam, że jeśli ktoś jara się "bogiem", to jest gorszy. Też się kiedyś jarałem, teraz jaram się anime, kartami, etc.
Także, ja przeżyłem ten okres w swoim życiu - bywałem w kościele 2 razy w tygodniu, chodziłem do spowiedzi, wesoło śpiewałem na mszy i czułem się LEPSZY od innych, bo mój bóg był ze mną.
Potem z tego wyrosłem. Życie to nie bajka. Nie ma jebanych smoków, Frodo i Rivendell też nie istnieją. Święty Mikołaj też. I Bóg niestety także...
Zakładki