Niezwykle ciekawie i gorąco się robi - i Bogu dziękować należy, że w tych chwilach królem Barcelony jest tak inteligentny i wyrachowany człek jak Guardiola.
Ja jednak od wczoraj też zaczynam się coraz poważniej zastanawiać czy ewentualny (kolejny) blamaż śnieżnolśniącobiałych na Camp Nou - wraz całym tym bagno-szambem, które to w tak zastraszającym tempie pogłębia i rozpościera ten największy łajdak świata futbolu, a którego to bagno-szamba apogeum dopiero nas czeka - nie spowoduje pełnego grzmotów i pomruków (co najmniej) niezadowolenia wykopania Boskiego z madryckiego klubu.
Perez był wczoraj w niezwykle trudnej sytuacji - nie poparcie tych jakże ewidentnie frustracją przesiąkniętych farmazonów Mou byłoby już ostatecznym domknięciem porażki, wewnętrznym rozdarciem pogrążającym drużynę w chaosie przegranego sezonu. Perez postawił jednak wszystko na jedną kartę - wierząc chyba w cud na Camp Nou - i poleciał w zaparte, utrzymując (choćby chwilową) jedność stołecznego klubu w walce o ostateczny triumf.
A Mourinho - temu zawsze obrzydliwie poprawnemu Perezowi - zgotował niezły bigos. Florentino, popierając Mourinho, możliwe że popełnił straszny błąd, bo licujący jego osobie jako prezydentowi jednego z największych klubów, a przede wszystkim: samemu klubowi.
Powtarzam, na razie kieruje się on tutaj zachowaniem wewnętrznej jedności, która to w ostatecznym rozrachunku miałaby doprowadzić Madryt do wielkich sukcesów sportowych. A i przyświeca wciąż tutaj panu Perezowi przekonanie, przez tak wielu utwierdzane, że ma oto na pokładzie najlepszego trenera świata – pytanie jednak, czy nie jest to przypadkiem przekonanie powoli słabnące...
Najprawdopodobniej Real znów w najważniejszych zawodach pozostanie za Katalończykami (przy czym w rozgrywkach ligowych odparty 5 bramkami i zmieciony stylem - pytanie, czy i w najważniejszych rozgrywkach Ligi Mistrzów nie dojdzie tu do deklasacji?), a zniszczony autokarem Puchar Pocieszenia może być dla Florentino niewystarczającą rekompensatą największej ofensywy inwestycyjnej jaką futbol widział. A mówimy tu o dwóch latach i ściągnięciu absolutnie najjaśniejszych gwiazd (boiska i ławki) oraz największych objawień Mundialu. Mówimy tu o niewyobrażalnych i bezprecedensowych kwotach... żeby efekty były tak opłakane...
Bo gdyby się rozchodziło jedynie o wyniki.
Dochodzi do tego jednak kompromitujący (w konfrontacjach z rywalem, którego to detronizacja absolutnie miała przyświecać gromkiemu powrotowi Florentino Pereza i jego Galaktycznego Projektu) styl, który to w kluczowej fazie sezonu bezpardonowo krytykuje ten 'największy z madridistów' (za słowami Guardioli), czyli di Stefano. Tyle że ta krytyka miała miejsce po nicnieznaczącym meczu, który to tylko miał dopiero zapoczątkować czwórmaraton granderbowy - co jednak, ciekawym, miałby ten jeden z najwybitniejszych piłkarzy w historii piłki kopanej do powiedzenia po tym najważniejszym meczu w sezonie rozegranym na Bernabéu? Gdzie Madryt wręcz się skompromitował zupełnie niemal oddając piłkę Barcelonie (co by zbytnio nie dziwiło - do tego jednak dochodzi kompletna indolencja w kreowaniu jakiegokolwiek zagrożenia pod bramką Valdésa). Ok, to był pierwszy mecz z półfinałowego dwumeczu, Mourinho grał 'asekuracyjnie' (jakże dyplomatycznym jest użycie tego słowa w kontekście całości...) i miał zamiar powalczyć o korzystniejszy wynik w ostatniej części meczu (jak sam mówił, do czerwonej kartki gra wyglądała tak jak sobie zgrubsza założył, a dźgnąć miał wpuszczeniem Kaki). I może nawet by poszło wszystko po jego myśli, bo od początku drugiej połowy do zejścia Pepego Madrytowi wychodziło zupełne dławienie Barcelony (w przeciwieństwie do pierwszej połowy - tu świetnym ruchem było wpuszczenie Adebayora w przerwie)...
Co nie zmienia jednak faktu, że spojrzawszy na całość meczu z dystansu, to wielki Real Madryt - podejmując FC Barcelonę w półfinale Ligi Mistrzów - zagrał dla całego madridismo (dodatkowo Pucharem Króla podbudowanego) niewyobrażalnie wręcz szkaradnie, ale i... słabo. Nie jednego di Stefano musiały zęby boleć oglądając tę "piłkarską ucztę" na stadionie Królewskich. Ten Madryt z całą swoją historią, który to napompowany pieniędzmi i największymi osobistościami piłkarskiego światka wreszcie miał błyszczeć, wygrywać i pogrążać Dumę Katalonii... zaprezentował tak niewyobrażalnie bezpłciową padlinę.
Oczywiście, wielu kibiców oczekiwania co do stylu zawiesiwszych kosztem wiary w efektywność Piątkowego Specjału, oglądać ten mecz mogło w przekonaniu, że wszystko wygląda tak jak wyglądać chyba miało...
Pytanie tylko, ilu rozsądnych madridistów obudziwszy się z ręką w nocniku, po tej sromotnej porażce ostatecznie uświadomiło sobie, że: nie, nie tak to wyglądać miało - a ilu natomiast skupiło całe swoje emocje jedynie na tej kluczowej sytuacji meczu, rozdzierając szaty w poczuciu wielkiej krzywdy i oszukania, niosąc lament pod niebiosa i wściekle wyjąc o panującym probarcelońskim spisku...
No właśnie.
Bo wracając do głównego wątku, pan Perez ma w tej chwili nie tylko problem z osiąganymi przez jego drużynę wynikami (choć, tak naprawdę, najbardziej bolesne do tej pory jawią się dwie cyfry: 5 i 8), czy ze stylem, jaki jego podopieczni prezentują w tych najważniejszych starciach z barcelońskim wrogiem (choć trzeba pamiętać, że Real zaprezentował się bardzo dobrze w pierwszej połowie finału na Mestalla oraz na finiszowym odcinku ligowej potyczki na Santiago, kiedy to w 10 rzeczywiście pokazali jaja).
Bo do tego wszystkiego dochodzą wypowiedzi portugalskiego szkoleniowca.
I o ile jego słowne fajerwerki i petardy Mourinho niejeden z Perezem na czele traktował z przymrużeniem oka - traktując to jako część jego wybuchowej taktyki, która to ma przynieść pod koniec wielkie sukcesy - o tyle w tym wypadku Jose pojechał po bandzie, a nawet być może wręcz za bandę wypadł...
Oto (pamiętajmy, że wciąż skupiamy się tu na perspektywie pana Florentino) po najistotniejszej porażce w sezonie - bo na Bernabéu, bo z Barceloną, bo w półfinale Ligi Mistrzów, bo nie mając już szans na ligowy triumf - José Mourinho wylewając swą frustrację i żale z wielką siłą przebija sam siebie.
Pal licho kolejne (karygodne) strzały w stronę katalońskiego klubu i jego trenera, w ociekających hipokryzją deprecjacjach osiągnięć najwybitniejszej drużyny ostatnich lat. Ale została przezeń podniesiona kwestia, która płazem może mu już nie przejść: spisek.
Oskarżenia (w hipotetyczno-pytającym tonie, rzecz jasna) w stronę UEFA - i pada tu szereg nazwisk sędziowskich. Żeby było piękniej i absurdalniej, Jose w swojej wyliczance zahacza o UNICEF - sugerując, że to jeden z czynników wpływających na faworyzowanie drużyny z Katalonii...
Myślę, że praktycznie każdy rozsądny kibic/obserwator zdaje sobie sprawę, że są to farmazony wręcz niesłychane – często dochodzi tu pewnie także do wspomnianej postawy pobłażliwego przymrużania oka, z ocierającym się o oczywistość "no ale przecież to Mourinho..." przebrzmiewającym z tyłu głowy.
Ale w tym przypadku rzeczywiście mógł to być akt desperacji sfrustrowanego płaczka nieumiejącego godnie przegrywać - który po prostu do niemożliwości przegiął pałę.
I Perez znalazł się teraz w rozkroku. Bo pozostało mu jedynie - czyżby wierząc w jakiś cud ze strony Królewskiej drużyny? - podpisanie się pod tymi turbobzdurami i wsparcie dla swojego najlepszego trenera na świecie... który to właśnie przegrał najważniejsze trofeum.
Zaczyna się absurdalna wojna - zresztą akt pozwania Barcelony jest sprytnym ruchem Madrytu, bo zwiększa szanse, że wiele spraw w tym rozgardiaszu wielkiej awantury się po prostu rozmyje. Wizerunek Mourinho i Madrytu gorszy już chyba być nie może - za to jest tu pole do szkalowania i demitologizacji FC Barcelony (czemu niestety dali platformę rozwoju nasi nieprzyzwoicie symulujący piłkarze - odpuśćmy sobie teraz dyskusję, czy było to niezbędne czy nie).
Niemniej jednak, w finale będziemy najprawdopodobniej my, a Madryt pozostanie ze szczątkami Pucharu Króla i obrzydliwym smrodem wywołanym jadowitym Portugalczykiem. Który nie tylko zawiódł, nie tylko w kluczowych meczach grał antyfutbol, ale i nasrał do swojego gniazda.
Więc pytanie - czy, pomimo wiary w umiejętności trenerskie tego pana, pan Perez nie postanowi jednak się z nim pożegnać jeśli na Camp Nou dojdzie do srogiej porażki blancos?
I czy Mourinho postanowi zaatakować narażając się na kolejną manitę, czy też może będzie grał zachowawczo - w ten najdziwniejszy sposób walcząc o utrzymanie posady?
Zakładki