Kiedy zaczynałem, na Wielkiej i Średniej Krokwi był taki śmieszny wyciąg – jechały trzy krzesełka w górę i w dół, tak na zakładkę. Szliśmy na trening i widzieliśmy kadrowiczów: właśnie Małysza, Roberta Mateję, Wojciecha Skupnia czy Marcina Bachledę. To byli dla nas panowie skoczkowie, którym mówiło się „dzień dobry”. „Dzień dobry, panie Adamie” – pamiętam, że tak się do niego na początku zwracałem. Na wyciągu robiły się duże kolejki i ci starsi zawsze siadali jako pierwsi, a my – młodsi, lżejsi – ładowaliśmy się im na kolana. Obsługa wyciągu wkurzała się, krzyczeli, że tak nie można, ale co tam. Teraz masz kanapę, siedzą dwie osoby i ona zapieprza jedna za drugą w górę, a wtedy strasznie się stresowałem, gdy siedziałem na kolanach Małysza.
(...)
Nie byłem już 15-latkiem, miałem wtedy 20 lat, ale wyobraź sobie to: powołanie w ostatniej chwili na Puchar Świata, skocznia do lotów, już to generowało wielkie emocje. A teraz słyszę, że mam iść do pokoju, w którym od wczoraj zameldowany jest pan Małysz – wielki idol, z którym gdzieś tam się mijałeś, ale to nie był żaden dobry kolega. Więc raczej nie zagadam do niego: „Cześć Adam, co słychać?”. Serce biło jak oszalałe, tym bardziej, że to był okres w moim życiu, gdy bardzo lunatykowałem. Idąc na górę, myślałem: „Jezu, co ja będę robił w nocy? Czy znów nie wywinę czegoś głupiego?”. Mało tego – wchodzę do pokoju, a tam niezbyt wiele miejsca i jedno małżeńskie łóżko. Masakra. Mówię od razu do niego: „Adam, ja cię z góry przepraszam. Lunatykuję. Jeżeli coś dziwnego zrobię, wybacz mi”. Małysz potraktował mnie świetnie. Uśmiechnął się, niedługo później zszedł na recepcję, kupił po małym piwku. Postawił na stole i mówi: „Napijmy się. Nie chcę, żebyś się stresował”. Pomogło.
Zakładki