Pamiętam historię swojego pierwszego auta... Odbywałem już wówczas kurs prowadzenia samochodu, wyjeździłem już z połowę wymaganych godzin. Pewnej wrześniowej nocy do mojego ojca zadzwonił kuzyn z niedalekiej rodziny, ale też nie najbliższej. Mój stary zaawansowana głuchota z powodu lenistwa i niechęci do przykładania się do słuchania cicho mówiących ludzi, toteż głośnik w telefonie stuningowany w autoryzowanym salonie gsm i podkręcony na pełną kurwę co by było słychać w drugim końcu mieszkania (gdzie zresztą się znajdowałem).
Słyszę:
ZBYCHU! (wujas też stara poczciwa szkoła darcia mordy do słuchawki), A POLONEZA TO TY NIE CHCESZ?
-A NA CHUJ MI TWÓJ POLONEZ
(no signal).
Po pięciu minutach słyszę, że stary wybiera numer
-TY, JA KURWA PRZYJADE PO TEGO POLDŻERA.
Zapakował się w pociąg wieczorem (centralna polska) i pojechał po niego nad morze. Wrócił następnego dnia dumny jak jebany paw i jeszcze bardziej głuchy bo przez 500 kilometrów napierdalał mu tylny most, wyciąga kluczyki i ku mojemu zaskoczeniu mówi: synu, masz, jak se zdasz to będziesz jeździł. Schodzę na dół, patrze, stoi piękny polonez caro plus, rocznik 98, kolor srebry, zderzaki i klamki w kolorze, 1.6 gli (albo gsi, jeden chuj), przejechane koło 120 tysięcy kilometrów. Cóż to był za samochód. Wyprzedzał wikipedie o 30 kilometrów na godzine bo ona podaje vmax 150. Kierownica wielka jak w jelczu, luzy jak skurwysyn, ale dało się to precyzyjnie prowadzić jednym palcem. Średnica była bardzo duża, ale wieniec wąski i strasznie mi to odopowiadało, aż się później nie mogłem przyzwyczaić do mniejszych i węższych kółek. Prawa jazdy jeszcze nie miałem, to żeby się wściekać brało się starszych kolegów co już mieli prawo jazdy i wywozili guwniaków do lasu, co by kolejne pokolenia mogły się uczyć jeździć. Palił jak smok, za 50 złotych 100 kilometrów, biegi wchodziły tak, że dwóje to czasem się oburącz wpinało, jak puszczałem kierunkowskaz to w drzwiach latały te dzyndzelki od centralnego zamka i kopały prądem. Przy tym wszystkim nie wiem, czemu wuj musiał się pozbywać tego samochodu. Był w bardzo dobrym stanie i dopiero ja podczas mojej eksploatacji doprowadziłem go do ruiny (nie celowo zresztą, służył mi dzielnie jako środek transportu i w miarę możliwości, zarówno swoich jak i poloneza, dbałem o niego. Dziewczynki to latały koło niego z cieknącymi pizdami, rejestracje jeszcze dostałem 20GT (xD), rydwan był szanowany. W zimie podczas siarczystego mrozu pękła deska rozdzielcza i lusterko cofania. Motor był tak zdrowy, że objechałby ziemie sześć razy. Zrobiłem głupotę sprzedając dobry samochód za 300 złotych (warty był co najmniej z 1500) bo stał w miejscu, a samochód który nie jeździ niszczeje tak samo.
Zakładki