To moje drugie opowiadanie, zapraszam również do lektury poprzedniego:
http://forum.tibia.org.pl/showthread.php?t=312258
__________________________________________________ _______
. . .Szaman Mythor otworzył okienko, wyjrzał ostrożnie. Latarnia, którą trzymał w prawej ręce tylko go oślepiała, więc odstawił ją na spróchniały, drewniany parapet, równie zniszczony co cała jego zdewastowana chata.
-Co za imbecyl dobija się tam po nocy? Won mi stąd, natychmiast, bo bełtem potraktuję! - krzyknął w ciemność.
-Spokojnie, Myth. To ja, Arthroth. - Odrzekł ktoś. - Mam ważną sprawę.
-Ehh.. Żeby tylko naprawdę była ważna.
-Nie zawiedziesz się. Ale nie będziemy chyba gadać na powietrzu, wpuść mnie do środka.
-Niezwłocznie.
. . . Chałupa, choć z zewnątrz wyglądała jakby się miała niebawem rozwalić, w środku reprezentowała się znacznie lepiej, można nawet zaryzykować stwierdzenie, że całkiem okazale. Prawdopodobnie było to skutkiem eksperymentów właściciela, które oświetlały pomieszczenie na najróżniejsze kolory.
-Jak coś może świecić na czarno? - Spytał zdziwiony Arthroth. - Ty to wykonałeś? - Wskazał małą kulę średnicy około 2 cali.
-A i owszem - Odpowiedział Mythor - To jedno z moich ostatnich dzieł. Długo nad tym pracowałem, ale opłacało się. To 'coś' może odebrać życie sporemu misiowi w ułamek sekundy. Przydatne, ale stworzenie czegoś podobnego kosztuje mnie wiele energii, więc nie posiadam wielu egzemplarzy.Ale wracając do Twojej ważnej sprawy... - spojrzał znacząco.
-Taaa, już tłumaczę. Wiesz gdzie są tak zwane Równiny Znszczenia?
-Mniej więcej.
-No więc, jakiś znajomy naszego władcy zgubił się tam. Mówią, że jakiś kapłan ma tam świątynię i przygarnął go na jakiś czas. Ale nasz odkrywca nie chce oczywiście tam zostać do końca życia, więc król wysłał mnie. Podobno chram otacza jakaś zgraja nieprzyjaznych ludziom istot, więc trzeba będzie te istoty.. zneutralizować - uśmiechnął się. - Więc jak? Pomożesz mi? Ten Twój czarny wynalazek może się przyda, kto wie.
-Jasne, zawsze chciałem odwiedzić te sławne Równiny. Ale daj mi trochę czasu, bo muszę się przygotować, chcemy przecież wrócić stamtąd żywi, potrzebne będą różne antidota... - Zaczął grzebać po szafkach, wyjmując zakurzone fiolki z wszelkiego rodzaju miksturami, eliksirami, mieszankami i preparatami.
-Ja też muszę się naszykować. Dam Ci znać jak będę gotowy - Rzekł Arthroth. - Do zobaczenia.
-Trzymaj się.
***
. . . Tymczasem, owy przyjaciel króla, zwany Zefirem, szykował się do snu w przybytku kapłana Oldraka. Odmówił modlitwę, dziękując Bogu za wybawienie od niechybnej śmierci. Nie chciał więcej odwiedzać tych okolic, z niecierpliwością czekał, aż król wyśle po niego jakąś eskortę, by bezpiecznie wrócić do domu, a potem opowiadać, czego dokonał na swej wyprawie. Pogrążył się w marzeniach, gdy wtem usłyszał dobiegający z południa, nieludzki, mrożący krew w żyłach krzyk...Nie, nie krzyk, to był skowyt. Zefir domyślał się, co, a może kto tak wyje. Ale nie chciał wierzyć.
***
. . . Minęła północ. Tego dnia księżyc był w pełni, niebo było bezchmurne.
-Dobra noc na wyprawę. - Stwierdził Arthroth. - Przy świetle gwiazd, księżyca...
-Może dla Ciebie. - Obruszył się Mythor. - Co jak co, ale mi bezpieczniej podróżować za dnia.
-Żartujesz sobie? Kto nas niby miałby niepokoić tej nocy? Większość rezunów, jak to zwykli ludzie, przesądni, w pełni po domach się chowają, jeszcze to drzwi wodą święconą kropią, żeby niby duchy jakieś odstraszyć. Nie rozumiem jak można wierzyć w takie zabobony.
-Czasem lepiej nie prowokować losu.
-Eee tam, ruszajmy.
. . . Z początku droga była prosta i żmudna, krajobraz monotonny - dookoła drzewa, drzewa i tylko drzewa. Po jakimś czasie drzew zaczęło ubywać, na ich miejscu pojawiły się krzaki. W końcu jednak nie było już nawet krzewów, tylko pojedyncze, wyrastające z jałowej ziemi ciernie i mchy.
-Chyba jesteśmy blisko. - Zauważył Arthroth. - Już czuję ten smród...
-A jak mamy znaleźć świątynię?
-Podobno widać ją z daleka, ma sporo kondygnacji i niezłe fortyfikacje. Co tak gębę rozdziawiasz? Przecież kapłan też musi się bronić przed tutejszymi monstrami.
-Co do tych monstrów, to na razie żadnego żywego nie widziałem.
-Żywego...? - Zdziwił się szaman.- O co Ci...
-To ty mag, a oczy masz popsute? Dookoła nas pełno pozabijanych zwierząt, i nie tylko zwierząt... Coś mi się tu nie podoba...
Nie zdążyli nic podjąć, gdy nagle, gdzieś z południa, rozległ się nieludzki, mrożący krew w żyłach skowyt. Skowyt zwiastunki śmierci...
-Beann'shie. - Wybełkotał Mythor. - Wiejemy...!
-Chyba Ci coś na mózg padło? Też wierzysz w tą historyjkę?
-To nie jest żaden wymysł! - Zaperzył się szaman. - Uciekajmy, póki możemy!
-Chcesz to uciekaj. - Odpowiedział bez emocji. - Ja tam zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy legendę.
Arthroth nie docenił jednak kompana, który ani myślał o uciecze, tylko raźno ruszył za nim. Pewnie myśli, że załatwiłby samą śmierć tą swoją czarną kuleczką. - Pomyślał. - No cóż, zobaczymy co ta broń jest warta. Nie przeszli nawet stajania, gdy znów usłyszeli Beann'shie, tym razem znacznie bliżej. Mythor przeżegnał się, jego towarzysz parsknął z cicha, wyciągnął miecz z pochwy. Wyszeptał coś niezrozumiale, po czym miecz zalśnił żywą żółcią, przypominającą nieco blask promieni słonecznych.
Wtem, bez żadnego ostrzeżenia, pomknęła ku nim fala skupionej nienawiści i żądzy mordu, która rozbrzmiała im piskiem w głowach, sparaliżowała strachem. Padli na ziemię, wypuszczając broń, zasłaniając uszy dłońmi. Zemdleli.
***
. . . Arthroth oprzytomniał, rozejrzał się dookoła błędnym wzrokiem. Wymacał rękami pod sobą pościel i poduszkę. Gdzie ja jestem? - pomyślał. Rozejrzał się po raz drugi. Dopiero teraz zobaczył, że znajduje się w sporym pokoiku, ze ścianami pomalowanymi na biało, z dwoma małymi oknami i olchowymi drzwiami. Nad drzwiami wisiał krzyż.
-A więc już się obudziłeś? - Do pokoju wszedł wysoki człowiek w brązowej todze sięgającej mu pod kostki, z kapturem kryjącym głowę. - Twój przyjaciel opowiedział mi już kim jesteście, po co tu się wybraliście i co Was spotkało po drodze. Nie musisz się martwić, minęły ponad trzy dni od tamtej okropnej nocy. Tak tak, trzy dni, a ja odnalazłem Was półżywych nad ranem dwa dni temu. Na szczęście, żyjecie już, chociaż niestety nie jest Wam pisane nic dobrego, jeśli słyszeliście skowyt Beann'shie... Miarkowałbym, wracajcie szybko do domu. Ów zagubionego podróżnika wysłałem wczoraj teleportem. Co się tak patrzysz, ja nie jestem pierwszy lepszy kapłan, inaczej za nic bym tu nie przetrwał. Wam też mogę otworzyć portal.
-Dzięki Ci, człowieku, ale, nie, wolę wrócić na własnych nogach, do magii nie mam zaufania. A i skoro potwora już nie ma, to nic nam takiego nie grozi. My zaprawieni w bojach.
-Jak chcecie, Wasza wola. Tymczasem odpocznijcie jeszcze trochę i ruszajcie. Do zobaczenia.
-Bywaj.
***
. . . Następnego dnia towarzysze już byli w drodze.
-Ależ się wtedy najadłem strachu, mówię Ci, za nic nie wrócę tu więcej, za nic... - Gadał Mythor.
-Nie nudź. Ja też się trochę wystraszyłem, ale przecież żyjemy. - Odparł Arthroth. - Ja zamierzam tu wrócić, gdy tylko nadarzy się okazja. Byle nie podczas pełni.
-Ha, więc przekonałeś się trochę do tych 'zabobonów'.
-Skądże, opieram się tylko na własnym doświadczeniu.
Nie uszli nawet mili, gdy do ich uszu dobiegł wcale głośny ryk.
-Hmm, smok, jak mi się widzi. - Stwierdził szaman.
-Zapolujemy?
-Z przyjemnością.
. . . Skierowali się w stronę, z której dobiegał głos. Po chwili ujrzeli potężny otwór w skale, a głęboko w nim mnóstwo światła, pochodzącego oczywiście z płomieni. Zeszli powoli w dół, ostrożnie stawiając kroki. Gdy skała zrobiła się w miarę gładka, przyspieszyli. Zza rogu wyłoniły się dwa potężne, zielone smoki. Całe ich ciało, nie licząc brzucha, pokryte było ostro zakończonymi, niezniszczalnymi łuskami. Arthroth ruszył na nie pierwszy, wywijając mieczem. Wywinął się piruetem przez falą ognia nacierająca z pyska jednego, po czym drugiego ciął końcem głowni przez brzuch, bezgłośnie rozcinając skórę. Już szykował się do zamachu na drugą bestię, gdy uprzedził go Mythor. Z jego ręki wystrzeliła owa czarna kula, wniknęła w ciało smoka, który po chwili po prostu umarł, padając na ziemię.
-Imponujące. - stwierdził jego kompan. - Ile tego jeszcze masz?
-Ze dwie sztuki. Nie użyłbym jej, gdyby nie to, że chciałem wypróbować na czymś większym niż niedźwiedź. Za dużo energii kosztuje jej stworzenie, wole mniej skomplikowane czary.
Arthroth podszedł do ciała potwora, wyjął z pochwy u pasa nóż i oskórował smoka oraz wybrał te łuski, które dało się odczepić.
-Niebywale mocne, miecz by tego nie przebił. - Powiedział do przyjaciela. - Kto wie, zbiorę więcej, dam dobremu płatnerzowi i będę miał zbroję jak się patrzy.
Już mieli się wycofywać, gdy niespodziewanie ściana za nimi rozleciała się i wyłonił się z niej ogromny smok, ponad trzy razy większy niż te, które przed chwilą zabili, o krwistoczerwonych łuskach płonących żywym ogniem. Ryknął wściekle, rozwinął skrzydła i natarł na nich.
-Demodras... - Szepnął Mythor. - No to już po nas... Dosięgnęła nas klątwa Beann'shie.
-Nie pieprz głupot, tylko powstrzymaj jakoś cholernego gada! - Krzyknął Arthroth, ledwo słyszalnie z powodu potężnego hałasu który powstał w wyniku szarży smoka.
Szaman wyrzucił przed siebie obie drżące ręce, smok jakby na chwilę zwolnił, ale po chwili ruszył ze zdwojoną prędkością. I wściekłością. Pospiesznie wyjął z torby czarną kulę, wycelował w bestię.
-Nic z tego.. Moja magia na niego nie działa.
-A na nas zadziała?
-Co?!
-Nas zaczaruj, cholera!
Wyszeptał zaklęcie, po czym otoczyła ich jasnoniebieska kula, wytwarzająca dookoła coś, jakby pole magnetyczne.
-Oby to zadziałało. - Powiedział Mythor. - Inaczej po nas.
-I co, mamy tak stać i czekać aż do nas doleci? Spróbujmy chociaż uciec! Zabierz nas do tamtego otworu na górze, może bestia, kurwa jej mać, się nie zmieści!
Powyższe wydarzenia, począwszy od rozwalenia się ściany, trwały parę sekund. Chociaż naszym bohaterom wydawały się wiecznością. Następnie Demodras ryknął przeciągle, wypuścił z pyska strumień ognia. Błękitna sfera rozpadła się, a szaman i wojownik spadli wprost na smoka, który niebywale szybkim ruchem szponów pozbawił ich życia.
Zakładki