Chciałbym opisać przygodę, która wydarzyła się około 2 lata temu na świecie Selena. Głównymi bohaterami jestem ja (wówczas 10 sorcerer) a także mój kuzyn, wówczas 25~ knight ze skillami 75+/75+ (to dosyć ważne).
Nuda, ach kto jej nie zaznał. Otóż pewnego dnia właśnie z nudy postanowiliśmy z moim towarzyszem pójść na Ziemię Duchów. Ja, niezbyt doświadczony czarodziej, ubrałem tylko różdzkę, jaką dostałem w mieście Thais od pewnego maga, a także płytową zbroję i nogawice i krasnoludzką tarczę. Mój towarzysz był nieco lepiej uzbrojony. Miał on na sobie rycerską zbroję i nogawice, a także lśniący miecz, i tarczę vampira. Był on bardzo dobrze wyćwiczony w walce bronią sieczną, co być możę go uratowało... Po chwili spędzonej na rozmowie stwierdziliśmy, że spotkamy się w mieścinie kobiet, a mianowicie w Carlin. Nie przepadałem za tym miastem. Było tam pełno żebraków, i innego rodzaju plugastwa. Niedługo po tym, jak rycerz, który szedł ze mną zakupił kilka plecaków niezwykle silnych run leczących wyruszyliśmy w drogę. Wiedzieliśmy, że możemy zginąć, ale nie przejmowaliśmy się tym. Pokusa odkrywania nieznanych nam terenów była zbyt silna.
Wreszcie doszliśmy do części ziemi zajętej przez duchy. Krajobraz nie był zbyt przyjemny. Wszędzie było pełno trupów, a na dodatek w powietrzu unosił się fetor zgnilizny. Byliśmy trochę przerażeni tym, co widzimy, ale szliśmy dalej. Szkielety wędrowców, którzy tu zgineli nie były dla nas zbyt silne, i padały na ziemię jeden po drugim. Nie inaczej było z pająkami, a także wilkami. Pierwszą poważną walkę musieliśmy stoczyć dopiero w podziemiach. Naszym przeciwnikiem był demoniczny szkielet. Wiedziałem, że sam nie dam sobie rady, więc zawołałem mojego towarzysza, który akurat sprawdzał inny tunel. Przybiegł najszybciej jak mógł, i po chwili zaczął parować ciosy szkieleta, jednocześnie zadając mu obrażenia swoim lśniącym ostrzem. Wspomagałem go moją rózgą, ale nie wyrządzałem potworowi większych szkód. Po chwili walki kreatura zginęła ( o ile można tak powiedzieć w stosunku do czegoś, co już raz umarło).
Wyszliśmy z tej jaskini, i weszliśmy do innej. Od początku nie wyglądało to dobrze. Wszędzie było pełno kokonów, pająków, a także ich trujących starszych braci. Było tam też sporo dziur. Nie mieliśmy pojęcia do której wejść, więc stwierdziliśmy że lepiej nie wchodzić do żadnej.
Na samym końcu jaskini były schody. Nie wiem co mnie tknęło, aby zejść po nich, nie pytając się wcześniej mojego towarzysza, czy on też tego chce. Ale stało się. Gdy tylko zszedłem, drogę ucieczki zasłoniła mi krata, a przede mną stał gigantyczny pająk. Zabił mnie jednym ciosem. Po chwili obudziłem się bardzo obolały w świątyni. Nie miałem też przy sobie plecaka, ani rózgi. Złodziejaszek z tego pająka...
Jak się okazało, mój towarzysz też tam wszedł. Jemu jednak wiodło się lepiej. Musiał wprawdzie raz po raz używać magicznych run leczących, ale zadawał swoim lśniącym ostrzem całkiem duże ciosy kreaturze.
Po długiej i wyczerpującej walce, napisał do mnie "Wygrałem. Ale było ciężko" Spotkaliśmy się w Carlin, gdzie przy piwie opowiadał mi tą historię. Postanowiliśmy, że na tym nie poprzestaniemy...
Proszę o komentarze, a także o konstruktywną krytykę :)
Zakładki