Jesteście raczej ostrożni przy podejmowaniu decyzji, zostawiacie sobie wszystkie drzwi otwarte, bo "nigdy nie wiadomo" czy też zamykacie je z hukiem, by czasem nie przyszło Wam do głowy zrobienie kroku w tył?
Ja z pewnością mogę zaliczyć się do tej drugiej grupy. Po podsumowaniu mojej dotychczasowej kariery na tej planecie doszedłem do wniosku, że niemal wszystkie mosty za sobą popaliłem, nie wspominając o kilku, które dosłownie wyjebałem w kosmos.
Czemu? Ciężko powiedzieć, jest to chyba tylko i wyłącznie kwestia charakteru, bo nie przypominam sobie, bym którykolwiek wysadzał z premedytacją, po zrobieniu rachunków i chłodnej kalkulacji. Zawsze był to impuls, działanie pod wpływem emocji. Mógłbym podpisać się pod słowami "Ratujmy co się da" Budki Suflera:
Droga ucieka, noga już ciężka jest
Opór decha i z oczu znika sen
Będzie nam najbliższych czasem brak
Spalone mosty to najlepszy w życiu start
Opór decha i z oczu znika sen
Będzie nam najbliższych czasem brak
Spalone mosty to najlepszy w życiu start
Oczywiście, że nie zawsze miałem rację.
Niejednokrotnie łapałem się na myśleniu, że może jednak popełniłem błąd? Że zadziałałem zbyt szybko, że nie do końca to przemyślałem, a most, który już nie istnieje, bardzo by mi teraz pomógł. Bo nie da się ukryć, że aby przeć do przodu, posuwamy się we wszystkich możliwych kierunkach, przez szczyty i dna z metrami mułu; nieraz do przeskoczenia przepaści potrzebny jest rozbieg, ale jak go zrobić, jeśli za plecami zieje druga przepaść? Nie ma wyjścia, nie będzie skrótu, trzeba albo iść wzdłuż, z nadzieją na znalezienie bezpiecznego przejścia, albo złazić w dół, a później się wspinać na drugą stronę nie mając pewności czy starczy nam na to sił i umiejętności, wytrwałości, zdrowia, charakteru... Przecież nie wszyscy się wydostają.
Ale chyba żadnego mostu nie żałuję. Jeśli ktoś sprawił, że miałem prawdziwą ochotę go odstrzelić - i nie mówię tu o tych emocjach, jakie czujemy podczas czytania wywodów janusza wonsa w temacie o skokach narciarskich - to kim bym był, jeśli zostawiłbym go sobie w odwodzie, bo kiedyś ten jebany, pierdolony w dupę, niezasługujący na żywot na tej planecie chuj może mi się jeszcze przydać, mogę potrzebować jego pomocy? Jeśli przez jakąś pracę czułem się gorzej niż gówno - tak źle, że aż nie miałem ochoty o tym pisać w tmspiw - to czy rzeczywiście nie przemieniłaby mnie w to gówno, gdybym w ogóle pomyślał, że kiedyś mógłbym do niej wrócić?
Zrobiłem tylko to, co uważałem za słuszne, właściwe, czy zatem jest tu czego żałować nawet jeśli przez to, w poszukiwaniu drogi na powierzchnię, przedzieram się przez rozpadlinę podobną do tej, w jaką zostali zrzuceni bohaterowie King Konga od Petera Jacksona?

Wydaje mi się, że nie. Life is brutal, trzeba robić to, co do nas należy i pozostawać wiernym swoim wartościom, inaczej przyszłoby nam tylko zostać jakimś kołczem czy innym fiutem, wciskać wszystkim wokół badziewie i mieć tylko nadzieję, że za 20 lat damy jeszcze radę spojrzeć w lustro.
Podsumowując:
A z ostatniego filmu wyjebałem się sam.
A jak jest z Wami?
Czy ktoś to w ogóle przeczytał?
Zakładki