Nie tak dawno, bo przecież jeszcze dwa lata temu można było się łudzić, że trylogia Hobbita jednak się uda. Jasne, skoku na kasę raczej nikt nie ukrywał - krótką powieść przekształcono w trzy potężne produkcje, wypełniając przy tym dodatkowy czas twórczością własną scenarzystów. Mimo wszystko, nad jakością całości miał czuwać i czuwał ojciec sukcesu Władcy Pierścieni, czyli Peter Jackson, co pozwalało spoglądać na nadchodzące filmy przychylnym okiem. Grudzień 2012 roku przyniósł kubeł zimnej wody - trudno mówić Niezwykłej podróży jako o dziele nieudanym, ale zawierała niebezpieczną ilość nowych wątków, które zmuszały do zadumy nad przyszłością Hobbita. Pustkowie Smauga w ogólnym rozrachunku również było niezłe i po Bitwie Pięciu Armii spodziewałem się dokładnie tego samego - pełnej wad, ale ogólnie w miarę udanej produkcji, której nieocenioną zaletą będzie sam świat Śródziemia. Tymczasem Jackson zaskoczył mnie totalnie - można powiedzieć, że zaniemówiłem z wrażenia. A oto 13 powodów, przez które Bitwa Pięciu Armii to film nie tyle ocierający się o dno, co pukający w nie od spodu:
1. Synu, bądź mi kuszą!, czyli prolog ze Smaugiem
Pustkowie Smauga wieńczył lot tytułowego smoka w kierunku miasteczka Esgaroth. Bitwę Pięciu Armii rozpoczyna... nie, nie kontynuacja tej samej sceny. Nie wiedzieć czemu, Jackson ominął początek ataku na miasto - pierwsza scena przedstawia Esgaroth płonące już niczym Rzym za Nerona i skupia się na pozbawionym przez scenarzystów mózgu Smaugu. Smok korzysta z wewnętrznego miotacza ognia i rzuca kilka finalnych kwestii, a tymczasem Bard, najprawdziwszy heros z krwi i kości, wypełnia niedokończoną przez ojca misję unicestwienia demonicznego gada. Jak tego dokonuje?
Otóż, jak wiadomo z poprzedniej części, smoka zabić może jedynie specjalny bełt. Ocalał taki tylko jeden. Więc kiedy próby pokonania Smauga przy pomocy łuku (serio?) kończą się niepowodzeniem, nagle Bardowi potrzebną broń dostarcza syn (co prawda w międzyczasie wydzielane przez gada płomienie powinny już dawno zabić wszystkich pozostałych przy życiu bohaterów - kto by się jednak tym przejmował?). Balista zostaje zniszczona, Bard sięga więc po środki ostateczne i tworzy ze swojego syna kuszę (sic!) - konstruuje prowizoryczną cięciwę i opiera bełt na jego ramieniu. Następnie jednym jedynym bełtem (przypominam: wystrzelonym z ramienia syna) trafia w jedno jedyne czułe miejsce smoka. Tym samym Smaug po paru minutach filmu ginie. Tak, ten sam Smaug, wokół którego rozgrywała się w sumie lwia część fabuły poprzednich części i z którego samej prezencji robiono bardzo długo wielką tajemnicę.
Otwierająca film scena idealnie podsumowuje finał trylogii: jest irytująco patetyczna i kiczowata, po brzegi wypełniona absurdem i głupotą oraz rażąca realizacyjną gigantomanią. Swoją drogą to niesamowite, jak szybko Jackson pozbył się najlepszego elementu całej trylogii. Bo był nim właśnie fantastycznie zaprojektowany (ten żarzący się niczym węgiel brzuch!) i zagrany przez Benedicta Cumberbatcha Smaug. A wraz z jego błyskawiczną śmiercią ginie również nadzieja na jakikolwiek ratunek dla Bitwy Pięciu Armii.
2. Chcę być jak George Lucas!
~ Peter Jackson
Wyszło szydło z worka - choć od dwóch lat podejrzewano Jacksona o spędzanie wolnego czasu na modlitwach do portretu George'a Lucasa, Bitwa Pięciu Armii nie pozostawia już żadnych wątpliwości - scenariusze Hobbitów są zakamuflowanym hołdem złożonym wesołej pisarskiej twórczości twórcy Gwiezdnych wojen - a konkretniej tej dokonanej na potrzeby Nowej Trylogii (1999-2005).
Oczywiście, mam tu na myśli wszelkie kretynizmy, których w Hobbicie jest cała masa. Oraz nieznośne, nieśmieszące nikogo poza reżyserem comic reliefy. Jednak prawdziwym gwoździem do trumny jest dopiero wzorowane na Lucasie podejście do ciągłości fabularnej. Otóż Jackson wyznaje zasadę, że nie ma potrzeby ograniczać się czymś tak błahym jak istnienie poprzednich filmów w danym uniwersum. W związku z tym w Bitwie Pięciu Armii Galadriela w obecności Elronda pokonuje próbującego odrodzić się Saurona. A kilkadziesiąt lat później... nikt tego zdarzenia nie pamięta.
Trochę dziwnie się teraz będzie oglądało Drużynę Pierścienia i zdezorientowanego Gandalfa. Bo czarodziej najwyraźniej nie przeoczył powrotu Saurona - on po prostu cierpi na starczą demencję. Co prawda nie był naocznym świadkiem triumfu Galadrieli, ale w Pustkowiu Smauga sam stoczył pojedynek z Sauronem. A trudno podejrzewać władców Lothlórien i Rivendell, przyjaciół Gandalfa, o zatajenie wydarzeń z Bitwy Pięciu Armii (co innego Saruman - jemu trudno zaufać z wiadomych powodów).
(można też udawać, że coś takiego, jak Bitwa Pięciu Armii nigdy nie ujrzało światła dziennego. Sprawdzona metoda, polecam!)
George Lucas i Peter Jackson. A może to Peter Jackson i George Lucas? A może to ta sama osoba?
3. Szach mat, Sauron!, czyli Galadriela jako postrach Śródziemia
Okej, nigdy nie wątpiłem, że w Galadrieli drzemie wielka moc. To jedna z najważniejszych i zarazem najbardziej tajemniczych figur stąpających po szachownicy Śródziemia. Mimo to, Jackson z prezentacją jej zolności w Bitwie Pięciu Armii przegiął. I to ostro - Galadriela bez problemu rozprawa się najpierw z Upiorami Pierścienia, a później z odradzającym się Sauronem, a jej zaklęcia wyglądają na zdolne do momentalnego unicestwienia całego Mordoru.
Przykro też patrzeć, jaką komputerową żenadę zrobiono z twarzy Cate Blanchett w trakcie tej potyczki. Jasne, w Drużynie Pierścienia odgrywana przez nią Galadriela również zmieniała wygląd w odpowiednich momentach, ale nie polegało to na transformacji w zaginioną siostrę królewny Fiony...
4. Jestem Thorin - mój tajny brat to Boromir
Thorin w Hobbicie spełnia często podobną rolę, co Boromir we Władcy Pierścieni - pożądanie artefaktów obu panów wpędza w sidła agresji i podejrzliwości względem sprzymierzeńców oraz całego otoczenia. Jednak dramat Boromira pełen był autentycznych rozterek, wahań i przekonywujących motywacji, a jego wewnętrznej walce z własnymi słabościami poświęcono sporo miejsca w kolejnych scenach Drużyny Pierścienia. Natomiast Thorin już od początku otwierającej trylogię Niezwykłej podróży jest bucem, którego nikt nie lubi i który wszystkich irytuje. Jego przemiana natomiast... no, dokonuje się. Bo tak. W trakcie cudownie łopatologicznej sceny zadumy nad taflą ciekłego złota (sic!) w sekundę Thorin zmienia się ze znienawidzonego, zdeprawowanego złotem chciwca w walecznego herosa, za którym wszyscy idą na śmierć. Bo trzeba. Bo w końcu Dębowa Tarcza musi dołączyć do bitwy.
Nie lubię Thorina (bo jak po poprzednich częściach go lubić? Za co?) i nie wierzę ani trochę w jego przemianę. Dlatego irytuje fakt, że Jackson usilnie stara się zrobić z niego postać, za którą powinienem trzymać kciuki. Tymczasem nic mnie ten krasnolud nie obchodzi. To chyba źle, skoro w filmowej wersji Hobbita to roszczenia Thorina wobec utraconego tronu są najważniejszym wątkiem. Inna sprawa, że naprawdę ciężko mi kibicować komukolwiek w tym filmie. Bronią się właściwie tylko Bilbo i Gandalf. Ale to w głównej mierze zasługa dwóch znakomitych aktorów (Martin Freeman i Ian McKellen), a nie samej historii.
5. Mesa Jar Jar Alfrid
Można było narzekać na wymuszony humor, jaki Jackson czasami wrzuca do swoich filmów, jednak dzięki postaci Alfrida to zjawisko osiągnęło zupełnie nowy poziom. Ten doskonały duchowy spadkobierca Jar Jar Binksa to absolutnie niepotrzebny, irytujący comic relief, a przy okazji niezamierzona (zamierzona?) parodia Grímy Gadziego Języka z Władcy Pierścieni. Jeśli tamtą postać uznać za nieco karykaturalną (a w tej swojej karykaturalności naprawdę niezłą), to w przypadku Alfrida Jacksonowi puściły wszelkie hamulce. Tchórzliwego mieszkaniec Esgaroth jest generatorem nieustających oraz niezmiennie beznadziejnych dowcipów i sucharów - na czele z przebieraniem się w damskie ciuszki, by uniknąć walki, a także tworzeniem sztucznych piersi z garści monet. A co w tym wszystkim najgorsze, zupełnie zbędny i prowokujący ręce do oklaskiwania czoła Alfrid dostał bardzo dużo czasu ekranowego.
6. Tauriel i Kili
Jeden z najgorszych dodatków fabularnych dokonanych przez Jacksona to bez wątpienia wpędzający Hobbita w rejony żenady totalnej wątek miłosny elfki Tauriel i krasnoluda Filiego. Nie wiem, co Jackson miał w głowie umieszczając tego potworka w Pustkowiu Smauga i Bitwie Pięciu Armii. Nie przeczę - Evangeline Lilly jako Tauriel jest piękna i dostojna zarazem, ale to smutne wręcz, jak obrzydliwie kiczowate dialogi włożono w jej usta. Nieznośne są też wszelkie przestoje fabularne powodowane rozwijaniem tego wątku. Z każdym kolejnym ujęciem maślanych spojrzeń wymienianych przez parę przekonywałem się, że najgorsze już za mną. To nie do końca prawda - pod tym względem Jackson zaskakiwał do samego końca.
7. Nawiązania, jeszcze więcej bezsensownych nawiązań!
Stosowana w Hobbitach idea częstego nawiązywania do Władcy Pierścieni jest w zamyśle bardzo słuszna. W praktyce jednak co chwilę Bitwa Pięciu Armii albo uderzająco kopiuje wątki z poprzednich części (przykład: Esgaroth = Helmowy Jar), albo na siłę stara się zapowiedzieć przedstawione w nich wydarzenia.
Szczytem tego wszystkiego jest bezcenny wymiana zdań Legolasa i Thranduila pod koniec filmu:
L: Nie mogę wrócić.
T: Dokąd pójdziesz?
L: Nie wiem.
T: Idź na północ, znajdź Dúnedaidów. Jest z nimi młody człowiek, powinieneś się z nim spotkać. Jego ojciec, Arathorn, był dobrym człowiekiem. On sam może stać się wielki.
L: Jakie nosi imię?
T: Znany jest jako Obieżyświat. Jego prawdziwe imię musisz odkryć sam.
Dlaczego Thranduil nie powie po prostu, że chodzi o Aragorna? Raczej zna jego imię, skoro wie, czyim jest synem, gdzie go szukać i jak go nazywają. Po co Legolas ma się z nim spotkać? Dlaczego akurat teraz? Czy to ma jakiś sens? Nie. No, ale kolejne nawiązanie odhaczone, a w końcu to jest najważniejsze.
(już pomijam to, jak sztucznie wypada ten dialog, skoro jest reakcją Thranduila na wieść, że opuszcza go własny syn...)
8. Howard Shore już nawet nie udaje, że cokolwiek mu się chce
O ile w przypadku dwóch pierwszych Hobbitów Howard Shore żerował na muzycznej spuściźnie Władcy Pierścieni z efektem nawet znośnym, z Bitwą pięciu armii jest zupełnie inaczej - miałem wrażenie, że poza łopatologicznie pojawiającymi się znanymi motywami (jak temat Lothlórien towarzyszący Galadrieli) w kółko leci zapętlony jeden utwór - niespecjalnie interesujący, będący mniej lub bardziej głośną i nużącą tapetą zdobiącą tło opowieści.
9. Legolas 1 : 0 grawitacja
Już w przypadku poprzednich dzieł Jackson zbierał zasłużone cięgi za nadmierne efekciarstwo w przypadku portretowania Legolasa, którego z filmu na film prawa grawitacji dotyczyły coraz mniej. W tym przypadku reżyser wydaje się jednak wyznawać zasadę, że nie można się przed hejterami bronić tarczą: trzeba z nimi walczyć mieczem. W myśl tego światopoglądu Legolas w Bitwie Pięciu Armii zdolny jest do absolutnie wszystkiego. Idealne wymierzenie wieżą tak, by utworzyła most? Nic prostszego, w końcu wszyscy znamy telekinetyczne zdolności Legolasa. A może cudowne wchodzenie po spadających w przepaść kamieniach w taki sposób, jakby były to schody? Bułka z masłem.
Ewidetnie przydałby się Lucasowi Jacksonowi na planie 'wujek dobra rada'. Taki mający na niego realny wpływ. Taki, który powiedziałby mu w trakcie kręcenia: 'Ej, Peter, ogarnij się - to jest po prostu głupie.'
10. Krótkowzroczność jako masowa choroba dotykająca mieszkańców Śródziemia
Co tam siły zła! Krasnoludy, elfy, ludzie - wszyscy są równie podatni na powszechną w Śródziemiu chorobę, jaką jest... wada wzroku. Poważna wada wzroku. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że drugą armię Azoga zauważono dopiero wtedy, gdy wyszła zza pobliskiego pagórka. No chyba, że wcale nie widać z murów tego, co znajduje się na równinach w przestrzeni kilku kilometrów. A w dodatku coś takiego jak zwiad jest mieszkańcom Śródziemia obce.
11. Więc chodź, pomaluj mi niebo barwami photoshopa
Szokująca przepaść wizualna dzieląca Władcę Pierścieni od Hobbita była oczywiście widoczna już w Niezwykłej podróży - naturalne plenery i efekty komputerowe wiarygodnie wplecione w świat zastąpiły mieniące się wszelkimi odcieniami photoshopa barwy. A przy tym niemal cały czas bohaterowie gryzą się z tłem danej sceny. Najgorzej z tego wszystkiego wypada sztuczne niebo - w zależności od sceny nadmiernie świetliste lub kiczowato mroczne, pasujące do reszty jak pięść do nosa. Całościowo broni się chyba tylko Shire - podrasowane co prawda względem Władcy Pierścieni, ale wciąż naturalne i po prostu ładne. W przeciwieństwie do reszty filmu.
12. Niekończąca się bitwa i orły, czyli deus ex machina level hard
Tytułowe starcie dostaje około 50 minut czasu ekranowego, podczas gdy inscenizacyjnego pomysłu na nie było może na 15. W trakcie bitwy Thranduil sto razy zmienia zdanie, czy chce w ogóle w niej brać udział, główni bohaterowie (a jest ich w tej części od groma) cudownie spotykają się w tych samych miejscach, elfy zapominają korzystać z łuków, a kamera szybko opuszcza pole bitewne i koncentruje się na... tysiącu indywidualnych pojedynków. A każdy pozbawiony choćby krzty pomysłowości - debilnych akrobacji Legolasa za przejaw pomysłowości mimo wszystko nie uznaję. Choć fakt: trzeba było się napocić, żeby wymyślić coś takiego. Problem tej bitwy tkwi w ogólnym problemie trawiącym jakość całej trylogii: ziewam na tych potyczkach, bo nic mnie nie obchodzą biorący w nich udział bohaterowie.
Bitwę rozstrzyga przybycie orłów. Znowu. Choć we Władcy Pierścieni również ratowały bohaterów w ostatniej chwili, ten początkowo łatwy do kupienia schemat powtórzony któryś raz z kolei zaczyna męczyć, a wszelkie bitwy przestają mieć sens - i tak pod koniec orły rozwalą wygrywające siły zła. Ale dopiero w finale. Bo przecież trzeba zapchać te 150 minut jakąś historią.
13. Koncepcyjnie niewypały kontratakują
Kiedy ogłoszono podział Hobbita na trzy filmy, jasnym stało się, że historia zostanie znacznie rozszerzona. I przez to narodził się największy koncepcyjny niewypał dotyczący ekranizacji przygód Bilbo Bagginsa: niespójność. Literacki pierwowzór Hobbita to rzecz o wiele luźniejsza od Władcy Pierścieni, bardziej nastawiona na awanturniczą przygodę. Jackson próbował oddać to na ekranie, kierując filmy w rejony komediowe. Efektem tego są wypełniające zwłaszcza ostatnie dwie części pokłady niby śmiesznej żenady, przemieszane ze zbędnym patosem wypływającym z wątku Thorina. Ale nie to jest jeszcze najgorsze, bo Jackson wymarzył sobie uczynienie z Hobbitów rozbudowanego preludium do Władcy Pierścieni. I to zrobionego śmiertelnie poważnie. Z ekranu leje się więc nieznośny patos próbujący bezskutecznie przywołać magię i dostojeństwo Władcy Pierścieni.
To wszystko jest ledwie wierzchołkiem góry wad, jakie posiada finałowa odsłona Hobbita. Wytykać błędy można właściwie w nieskończoność. Chociażby taki, że po trzech filmach nie mam absolutnie bladego pojęcia, kim jest większość krasnoludów z kompanii Bilba. Niedawno w jednym z wywiadów Peter Jackson stwierdził, że nie lubi Hollywoodzkich blockbusterów, zbytnio przywiązanych do tworzenia kolejnych części sprawdzonych franczyz. Śmiesznie brzmi ta wypowiedź w ustach człowieka, który trzeci rok z rzędu zarabia krocie na rozciągniętej do granic możliwości ekranizacji. Naprawdę nie ma się nad czym litować: Jacksona nie można traktować już poważnie, a Bitwa Pięciu Armii to jeden z najgorszych filmów tego roku, poziomem zbliżający się ku czwartej części Transformersów (2014) Michaela Baya - a gorszej inwektywy chyba wymyślić już nie mogę. Pozostaje tylko mieć nadzieje, że nienawiść Christophera Tolkiena do Jacksona okaże się na tyle silna, by syn słynnego pisarza mógł dotrzymać słowa i nie sprzedać mu praw autorskich do nieprzeniesionych jeszcze na ekran dzieł ojca.
Źródło:
http://popkulturowyrollercoaster.blo....html?spref=fb
Zakładki