Reklama
Pokazuje wyniki od 1 do 4 z 4

Temat: [Powieść] Marsz ku Światłości

  1. #1
    Waughin Jarth młodszy

    Domyślny [Powieść] Marsz ku Światłości

    Tytuł: Marsz ku Światłości
    Autor: Waughin Jarth młodszy

    Rodzaj: epika
    Gatunek: powieść
    Odmiana gatunkowa: powieść fantastyczna

    Strona pierwotna: http://marszkuswiatlosci.wordpress.com

    Komentarz: Tekst oparty na zmodyfikowanej fabule gry komputerowej „The Elder Scrolls V: Skyrim”, jakkolwiek do zrozumienia utworu nie jest wymagana jej znajomość. Styl relatywnie trudny, współczynnik mglistości tekstu ≈ 15. Dodatkowe informacje dostępne są na blogu:
    Czym jest Marsz ku Światłości – kilka zdań na temat utworu
    Fragmenty tekstu – przedstawia krótkie, interesujące ustępy, których celem jest zachęcenie do dalszej lektury

    Pliki pdf:
    Strona tytułowa
    Prolog – przedstawiony pod spodem. Polecam! Zdecydowanie lepsza czcionka i typografia od tekstu poniżej!



    Prolog
    Góry Jerall
    Starszawy Khajiit o nieco przysiwiałym futrze za uszami, posiadający wyjątkowo długi – jak na kotoludzi – ogon, zapewniał, a wręcz zarzekał się na wszystkie bóstwa, że jego towary pochodzą z legalnych źródeł. Konieczność przewiezienia ich przez granicę do Skyrim, poza zasięgiem wzroku żołnierzy i urzędników, a więc z pominięciem konwencjonalnych dróg transportu, tłumaczył wojną domową, która rozgorzała w ostatnich miesiącach w prowincji, o której mógł powiedzieć tylko tyle, że panowały tam nieznośnie niskie temperatury, a biały śnieg przykrywający krainę w niczym nie przypominał rozgrzanych piasków jego rodzinnego Elsweyr. W oberży, a w zasadzie w podłej spelunie o nieciekawej reputacji, ze względu na podejrzane towarzystwo, które zbierało się tam każdego dnia przy szklanicach kiepskiej jakości miodu, postanowił znaleźć przewodnika i zarazem eskortę planowanej wyprawy na północ.
    – Wojny mają to do siebie – cierpliwie wyjaśniał wysokim, lecz pewnym siebie głosem – że przyciągają dwa typy ludzi: bandytów i handlarzy. Jedni i drudzy chcą zarobić w tych trudnych czasach. Różni ich tylko metoda osiągania tego celu – tłumaczył, spoglądając rozmówcy głęboko w oczy i pociągając od czasu do czasu z kufla niezidentyfikowaną, jasnoróżową substancję, wydzielającą lekko słodkawą woń. – Ci pierwsi, zwykłe zbiry, żerują na nieszczęściu innych. Napadają, gwałcą i rabują biednych Nordów, rozdartych pomiędzy przywiązaniem do ojczystej ziemi a lojalnością wobec cesarza – kontynuował wywód.
    Prezentował pewną wiedzę w zakresie aktualnych tematów politycznych, czego z pewnością pozazdrościłby mu niejeden wykształcony mieszkaniec Cyrodiil. Bardziej rozgarnięty człowiek zorientowałby się jednak, że wzbudzający zaufanie Khajiit po prostu wcześniej wyuczył się na pamięć kilku inteligentnych zdań, by robić dobre wrażenie na swoim interlokutorze.
    – My zaliczamy się do tej drugiej grupy. Do handlarzy, którzy, owszem, chcą zarobić, jednak z korzyścią dla obydwu stron. Nordowie potrzebują zapasów bretońskiego sera do swoich tawern? Khajiit może im go dać. Nordom brakuje rudy ebonu do wykuwania najbardziej wyszukanych zbroi? Khajiit może im ją dostarczyć – ciągnął swoje przemyślenia.
    Wzbogacał wypowiedź zamaszystymi gestami, co świadczyło to o tym, że rzeczywiście znał się na kupieckim rzemiośle. Gdyby tylko miał taką okazję, bez większych trudności sprzedałby zapewne zwój z zaklęciem oddychania pod wodą Argonianom, którzy znani są z tego, że od małej jaszczurki czują się tak samo dobrze na powierzchni, jak i na dnie głębokiego jeziora.
    – W gruncie rzeczy można uznać, że im pomagamy. Inaczej bowiem nie mieliby tych dóbr, które Khajiit im zapewnia. A to, że cena jest trochę wyższa niż w czasach pokoju... – Na chwilę przerwał, rozkładając bezradnie łapy zakończone pazurami ostrymi jak topór Ysgramora. – Takie są odwieczne prawa wojny, ale paradoksalnie właśnie dzięki nim możemy nieco zarobić, dając jednocześnie mieszkańcom Skyrim to, czego pragną. Poza pokojem, oczywiście – dodał.
    Przechylił kufel, by skosztować ostatniego łyku, jaki pozostał na dnie naczynia; taniego, choć zabawnie zdobionego w wizerunki figlarnych kotów. Starszy Khajiit oblizał się, wytarł rękawem resztki piany z kącików ust, założył jedną nogę na drugą i zwracając się w kierunku rozmówcy siedzącego na przeciwległym końcu stołu, zapytał:
    – Czy ork zechce nam towarzyszyć, broniąc ładunku przed rabusiami, czy też nie?
    Na tak postawione pytanie odpowiedź mogła być tylko twierdząca, zwłaszcza po całej jego przemowie, której nie zwieńczyła burza oklasków tylko dlatego, że pozostali kompani przebywającego w tawernie dziarskiego kota byli już pijani w sztok. Znający najsubtelniejsze arkana sztuki retoryki Khajiit, które poznał niechybnie podczas wielu lat przemierzania Tamriel wzdłuż i wszerz, namawiając przypadkowo spotkane osoby do wzięcia udziału w jego przygodach, dodał jeszcze, że zysk z handlu będzie większy, jeśli pominą punkty kontroli na granicy. Uzasadniał to w ten sposób, kręcąc ogonem na wszystkie strony, że cła znacząco wzrosły ostatnimi czasy, ponieważ Cesarstwo potrzebuje dużych środków finansowych, by stłumić wewnętrzną rebelię. Umocniono również posterunki na przejściach granicznych, pilnując, aby zamieszki nie rozlały się na okoliczne prowincje. Wypadki te sprawiały, że karawany kupieckie napotykały problemy z przeprawieniem się z Cyrodiil do Skyrim, jeśli handlarze nie dysponowali znaczną ilością złota, by przekonać żołnierzy i skorumpowanych oficjeli, że nie popierają buntu i nie zasilą oddziałów rebeliantów. Proceder ten służył oczywiście temu, by kolejne grupy osób, poza bandytami i kupcami, o których wspominał Khajiit, mogły zarobić dzięki toczącej się wojnie. Łapówki podnosiły i tak wysokie koszty wypraw, co – po raz kolejny – świadczyło o błyskotliwości planu kota i uzasadniało podejmowane ryzyko, które starał się zminimalizować, zbywając każdą wątpliwość orka uśmiechem i barwnymi opowieściami o poprzednich eskapadach, naturalnie zakończonych pełnym sukcesem.
    Khajiit już godzinę wcześniej, by przełamać lody, zapłacił za trunek nowo poznanego towarzysza, w wyniku czego, wraz z końcem dyskusji na temat zalet drobnego i mało znaczącego przedsięwzięcia, ork czuł, że jest lekko podchmielony, ale i tak był przekonany, że znajduje się w zdecydowanie lepszym stanie niż reszta członków karawany. Zabieg ten, rzecz jasna, był celowym działaniem przebiegłego kota, który w ten sposób niejako urabiał kompana, gdyż w innym wypadku jego ofiara mogłaby szybciej zorientować się, że słowo „eskapada” zastępuje w słowniku Khajiita „przemyt”, natomiast „łatwa praca” oznacza ni mniej, ni więcej, tylko to, że działalność może zakończyć się przedwczesną śmiercią. Wtedy jeszcze nie wiedział, że za sprawą wygadanego kocura rozpocznie trwającą długie miesiące najbardziej niezwykłą przygodę, jaką doświadczył w życiu.
    Tak czy inaczej, nie będąc ani pierwszą, ani ostatnią oszukaną osobą, ork przystał bez mrugnięcia okiem na wszystko, co tamten zaproponował, i następnego dnia, taszcząc na plecach ciężkie toboły, wspinał się na wysokie wzniesienie wraz z czterema Khajiitami i jednym dość ubogo odzianym Bretonem o śniadej twarzy – najprawdopodobniej stałym bywalcem tawerny, w której poznał przybyszów z Elsweyr. Domyślił się, że również i on został przekonany przez elokwentnego przywódcę konwoju, by pomógł grupie, obecnie wolno posuwającej się naprzód, w dźwiganiu podejrzanego pakunku, pobrzękującego na nierównościach bezdroży gdzieś w górach Jerall, z dala od jakiejkolwiek cywilizacji. Wynajęcie zaprzęgu konnego w Brumie – jak skonstatował, patrząc z przerażeniem na majaczące w oddali ponure szczyty przykryte połaciami śniegu, które czasem wyzierały zza wierzchołków drzew – nie miałoby najmniejszego sensu w tak nierównym terenie. Żadne zwierzę pociągowe nie byłoby w stanie pokonać tego nieprzyjaznego miejsca, które przemierzali, nawet gdyby korzystali z usług olbrzymiego łazika przemieszczającego się pomiędzy głównymi miastami Morrowind. Nigdy nie widział go na własne oczy, aczkolwiek słyszał bajania poznanych kiedyś elfów na temat owego dziwacznego środka transportu. Wydawało się, jeśli wierzyć ich słowom, że łazik był owadem posiadającym długie odnóża i wysokim na kilkanaście sążni, którego przebiegłe elfy udomowiły w taki sposób, że wbiły w jego układ nerwowy wajchy, przełączniki i inne przyrządy, dzięki czemu można było kierować nim tak sprawnie jak krasnoludzką maszyną, choć nadal pozostawał on żywą istotą. Wątpliwe, by ktokolwiek w grupie, lawirującej właśnie między omszałymi odłamkami skalnymi, które odłupały się i spadły w dół urwiska, zmuszając wędrowców do ich obejścia, kiedykolwiek widział cuda podobne do łazików, jednak ciągle przychodziło mu na myśl, że nawet największy z nich nie podołałby przeprawie do Skyrim, gdzie znajdował się cel ich podróży.
    Czasem, gdy zatrzymywali się na chwilę, ponieważ jakaś przeszkoda uniemożliwiała przejście, ork starał się umilić sobie czas, podejmując konwersację z Bretonem. Ten drugi zgodził się z nim, mówiąc pół żartem, pół serio, że kotoludzie z Elsweyr mogliby nie tylko namówić dowolnego Argonianina na zakup zaklęcia umożliwiającego oddychanie pod wodą, lecz także z łatwością wcisnęliby najlepszemu alchemikowi Tamriel najbardziej pospolite z ziół, przedstawiając je jako rośliny zapewniające nieśmiertelność, kontakt z bóstwami, a na dokładkę pielęgnujące same siebie, aby aptekarz nie musiał się trudzić ich podlewaniem. Ork i Breton nie byli pewni, czy Khajiitowie ich słyszą, jednak po trzygodzinnym marszu przez nieprzebyte rubieże nie miało to dla nich większego znaczenia. Z coraz bardziej ociężałymi nogami, z trudem łapiąc oddech, nieśli na plecach kufry, skrzynie oraz wypchane po brzegi wypłowiałe worki, odczuwając narastający chłód, w miarę jak posuwali się naprzód.
    Nie trzeba było długo czekać, aż ktoś zaprotestuje przeciwko dalszej mordędze i zażąda przerwy w marszu. Jako pierwsza poddała się Khajiitka o spiczastych uszach przebitych licznymi kolczykami, której cera zdążyła przybrać kolor skóry śnieżnego niedźwiedzia od coraz dotkliwszego mrozu.
    – Uff... Ma'dranie, zatrzymajmy się. Ra'zhinda nie może iść dalej. Ra'zhinda odczuwa skutki wypicia wczorajszego miodu – wydyszała, łapiąc spazmatycznie powietrze.
    – Ra'zhindo, musimy posuwać się naprzód, aby zdążyć przed zmierzchem. Noce w górach są wyjątkowe zimne – odrzekł Khajiit, którego ork i Breton poznali w gospodzie.
    Jego odpowiedź zaskoczyła ich, ponieważ przypuszczali, że nader chuderlawy kot będzie z nich wszystkich najmocniej wyczerpany dotychczasową wędrówką. Bez wątpienia jego intelekt przewyższał możliwości umysłowe niezliczonych obywateli Cesarstwa, którzy zwykle uważali się za bardziej cywilizowanych od istot pochodzących z Elsweyr, jednak zaawansowany wiek oraz skromny wygląd Ma'drana stwarzały pozory, że wydolność jego wątłego organizmu nie pozwoli mu na kontynuowanie wyprawy. W ogóle był to pierwszy raz, gdy usłyszeli jego imię. Khajiit zadbał o to, aby się nie przedstawić, zachowując anonimowość i roztaczając wokół siebie aurę tajemniczości, co nie było niczym niezwykłym wśród gości tawerny, w której raz po raz spotykały się typy spod ciemnej gwiazdy, szmuglerzy, członkowie Gildii Złodziei i inne szumowiny. Najwyraźniej miał coś do ukrycia, a sądząc po wadze niesionego towaru i nietypowych odgłosach, które wydawał ładunek, znajdowało się to na plecach orka.
    Zaczął on uważniej przyglądać się przywódcy grupy. W przytłumionym świetle schowanego za kłębiastymi chmurami słońca jego futro miało wygląd inny niż dzień wcześniej. Wnętrze oberży, wypełnionej półmrokiem przez zasłonięte okna, które i tak nie pamiętały czasów, gdy ostatni raz je myto, skąpanej w migoczących pobłyskach świec rozstawionych na niechlujnych, drewnianych stołach, utrudniało przyjrzenie się każdej osobie, która znajdowała się dalej niż na wyciągnięcie ręki. Teraz, na tle jednolicie szarej powierzchni uformowanej przez głazy, gdzie na próżno było szukać bujnej roślinności, a jedynie gdzieniegdzie z ziemi wyrastało pomniejsze iglaste drzewo, z trudem znoszące wszechobecne zimno, sierść Khajiita odznaczała się naturalną i zdrową barwą, która w niczym nie przypominała popielatego koloru włosów starca. Ork, zdając sobie sprawę z uprzedniego błędu w percepcji, który poczynił, gdyż brał go dotąd za nestora przynajmniej dwudziestoosobowej rodziny kotoludzi, siedzącego wieczorami przed kominkiem na bujanym fotelu, pomyślał nawet, że kot może być młodzieńcem. Gadatliwym, kutym na cztery nogi młokosem, którego aparycja steranego życiem poczciwego staruszka zjednywała mu licznych popleczników – gotowych pójść za nim od Elsweyr na południu do skutych lodem krańców Skyrim na północy. Ponownie dobitnie dotarło do niego, że dał się zwieść urokowi Ma'drana, jednak patrząc na biednego Bretona, który starał się właśnie wespół z Ra'zhindą nakłonić Khajiita do postoju i rozbicia obozu, uznał, że nie on jeden dał mu się wodzić za nos. Myśl ta dodawała mu pewnej otuchy.
    Ostatecznie Ma'dran ustąpił i wkrótce za wyjątkowo dużą skałą rozstawiono trzy namioty tak, aby głaz zasłaniał obozowisko przed wzmagającym się wiatrem. Pośrodku z suchych kawałków drewna rozpalono ognisko, nad którym w garnku Ra'zhinda gotowała zupę, z niecierpliwością smakując ją co jakiś czas. Udawała w ten sposób, że sprawdza, czy danie jest odpowiednio przyprawione, jednak wszyscy wiedzieli, że po prostu nie może doczekać się posiłku. Ork z przyjemnością zrzucił na ziemię ciężki wór, który wcześniej niósł, a teraz usiadł obok paleniska i ogrzewał ręce.
    – Breton służący Khajiitom. – Zwrócił się w stronę kolegi, który był zachwycony zapachem unoszącym się z kociołka. – To chyba jakieś pomieszanie z poplątaniem.
    – Nie interesuje mnie, czy pracuję dla Khajiitów, Argonian, orków takich jak ty bądź dla władcy Otchłani – odparł, przyciągając uwagę Ra'zhindy, mieszającej w garnku jednostajnym ruchem. – Jeśli nadarza się okazja do zarobienia złota, nie wybrzydzam jak reszta Bretonów, dla których albo jest za zimno, albo niebezpiecznie, albo zapłata za niska, albo czort jeden wie co...
    – Breton nie mówi tyle o mieszkańcach Otchłani. To przynosi pecha – wtrąciła się Khajiitka, jednak ten zbył ją machnięciem ręki.
    – A czym jeszcze się zajmowałeś? Nie licząc straszenia innych demonami – zapytał ork.
    – Zanim trafiłem do Cyrodiil? To zależy – odpowiedział.
    Przerwał po chwili, gdy do obozowiska zabłąkał się jakiś podmuch zimnego powietrza. Postawił kołnierz, wtulił głowę w ramiona i z kwaśną miną starał się kontynuować, usiłując przekrzyczeć świszczący w uszach wiatr:
    – ...zależy od dnia tygodnia. W każdy turdas pochłaniało mnie przeważnie bałamucenie mężatek, natomiast panien w pozostałe dni. No, ale to było jeszcze w Wysokiej Skale. Po pewnym incydencie z uroczą damą, której rodzina okazała się niezwykle wpływowa, zwłaszcza na łotrów do wynajęcia, zmuszony byłem wynieść się do Hammerfell. Tam zabawiłem trochę dłużej, zaciągając się jako majtek do załogi pływającej wokół wyspy Stros M'Kai na Morzu Abecejskim. Wesoła grupa żeglarzy okazała się zbieraniną piratów napadających na wszystko, co pływa lub porusza się na dwóch kończynach w tamtych okolicach. Jako że byłem wtenczas najmłodszy, przypadała mi nieszczególnie interesująca rola posłańca. Częściowo można to tłumaczyć tym, że byłem żółtodziobem, a częściowo tym, że jako jedyny z bandy wiecznie podpitych korsarzy potrafiłem w ostatniej chwili dać susła, uciec od nadlatującej kuli armatniej czy rzuconego przez maga ognistego pocisku, a następnie wrócić w jednym kawałku i zameldować kapitanowi o ruchach i sile wroga, słabych punktach obrony itd. A w czasie abordaży... Ech... – westchnął.
    – Dlaczego więc znalazłeś się w Cyrodiil?
    – I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Nie przeszkadzało mi szczególnie to, że nadstawiałem karku i każdy dzień mógł być moim ostatnim. Miałem więcej złota, niż mogłem wydać i więcej alkoholu, niż mogłem wypić. Nie, to chciwość kapitana przywiodła mnie na to zmrożone pustkowie – kontynuował opowieść, nawiązując do faktu, że zimny, północny wicher znów przybrał na sile. – Nasz... dowódca – wycedził przez zęby – któregoś pięknego dnia ostatniego siewu wydał rozkaz ataku na niepozornie wyglądający okręt imperialny. Z załogą rozprawiliśmy się raz-dwa, a potem zeszliśmy pod pokład... i literalnie osłupieliśmy.
    – Co tam było? – dopytywała Ra'zhinda.
    Przysłuchując się uważnie historii Bretona, wydawało się, że całkiem zapomniała o odczuwanym głodzie i przygotowywanym posiłku.
    – Zaciekawiłem was, co?
    Breton ucieszył się, po czym przysunął się bliżej ognia, którego płomienie stanowiły jedyne źródło ciepła w okolicy. Ukojony przyjemnym żarem, bijącym od paleniska, wznowił gawędę:
    – Naszym otwartym szeroko oczom ukazał się iście bajeczny widok. Ładownia zawierała trochę beczek z mniej lub bardziej pospolitymi ingrediencjami: solą, czosnkiem, lawendą, mroźną mirriam, łuskami zębaczy i innymi składnikami, które bardziej zaciekawiłyby alchemika niż bandę piratów, która przed chwilą pozbawiła życia... Pięciu albo sześciu uzbrojonych w stalowe miecze żołnierzy.
    – Nie wyglądasz na zabijakę – zauważył ork, podpierając głowę na ręce.
    – A ona nie wygląda na kucharkę – odrzekł Breton, wskazując na Khajiitkę, która szybko zrozumiała aluzję i ponownie zaczęła mieszać bulgoczący od dłuższego czasu wywar. – Cóż jednak robić? Jesteśmy na nią skazani, jeśli chcemy najeść się do syta i przetrwać w tych trudnych warunkach. Podobnie skazany na członków załogi oraz ich działania byłem ja, jeśli chciałem zarobić i ujść z życiem... Nie przeczę, że sam wielokrotnie upuściłem komuś krwi, ale sam wiesz, jak to jest. Kiedy wpadłeś między skrzekacze, musisz drzeć dzioby jak i one.
    – No dobrze, ale zakładam, że przyprawy nie były wszystkim, co znaleźliście na statku.
    – Do tego też zmierzałem, mój zielony, orkowaty kamracie. Pozostałą część ładowni zajmowały skrzynie wypełnione rubinami, granatami, szafirami i najwspanialszą biżuterią, jaką mógłbyś sobie wyobrazić.
    – Breton bajdurzy! – zawołał Ma'dran, który znalazł się w pobliżu, nie wiedzieć skąd. – Gdyby było tak, jak człekokształtny mówi, nie siedziałby teraz przemarznięty w łachmanach pośrodku niczego. – Myślisz, że to moja wina, sierściuchu?! – krzyknął Breton, robiąc się czerwony na twarzy od poirytowania. – Mówiłem, że znalazłem się tutaj przez tę szelmę, kapitana! Tfu, psiakrew, niech go Azura przeklnie! – Uniósł się gniewem i splunął na ziemię.
    Ork pomyślał, że towarzyszowi na tyle podniosło się ciśnienie, że z pewnością nie zwracał już uwagi na chłód, co było dobrą stroną jego obecnego stanu. Uznał jednak, że Breton swoją złość mógłby skierować na Bogu ducha winnych Khajiitów, co przedwcześnie zakończyłoby wyprawę, dlatego postanowił się wtrącić i załagodzić nerwową sytuację:
    – Uspokój się. Wszyscy pochodzimy z różnych stron Tamriel i słyszeliśmy niejedną dykteryjkę opowiadaną przez przygodnych obieżyświatów, którzy dla kilku septimów pletli androny, i stąd ta ostrożność. Nie możemy doczekać się zakończenia. Co stało się ze skarbem? Mów, proszę, dalej – wytłumaczył tak spokojnie, jak tylko mógł.
    Nie od razu przyniosło to oczekiwany skutek. Breton nabrał głęboko powietrza w płuca, założył ręce i nadal nieco posępny począł relacjonować zakończenie przygody:
    – Okazało się, że skarb był w rzeczywistości ładunkiem przewożonym przez Cesarstwo. Ataki piratów na tamtym akwenie nasilały się, więc ktoś wpadł na pomysł, żeby cenny towar umieścić na pokładzie malutkiego statku, sądząc, że zostanie wzięty za miejscową jednostkę. Widocznie nie znał pazernego kapitana Balfiksa, dla którego nie istniały zbyt małe łupy i nieopłacalne napady – rzekł, a ork zauważył, że na wspomnienie o byłym dowódcy Breton zaciska nieświadomie pięści. – Tej nocy hulankom nie było końca. Świętowaliśmy do upadłego i wydawało nam się wtedy, że chwyciliśmy za nogi samego Akatosha. Po spieniężeniu i podziale zdobyczy każdemu z nas wystarczyłoby środków na zbudowanie pokaźnego domu oraz wygodne życie do emerytury, nie wspominając o przednich trunkach i pięknych twarzyczkach... A pewnie jeszcze trochę by zostało na przyjemności, rozumiecie?
    Na myśl o tym na chwilę przerwał. Patrząc w tańczące przed nim języki ognia, resztę słów wypowiedział jakby nieobecny, nie zwracając uwagi na audytorium złożone z orka i czterech Khajiitów. Nikt nie śmiał się wtrącić, a on, ze wzrokiem utkwionym w palenisku, rzekł:
    – O poranku zbudził nas mroczny elf, zwykle siedzący w bocianim gnieździe na szczycie grotmasztu. Kapitan przepadł bez śladu, a razem z nim cały łup. Odpłynął na zdobytym żaglowcu w siną dal, natomiast nasza fregata stała w płomieniach, zapewne podpalona przez wspomnianego dowódcę.
    – Świnia! – powiedziała Ra'zhinda.
    – Udało wam się zgasić pożar? – zapytał ork.
    – Nie było już czego ratować – wymamrotał Breton. – Kilku marynarzy zatruło się dymem, zanim zdążyli się zbudzić, a później pewnie strawiła ich pożoga. Reszta, w tym i ja, dała nura do wody. Stosunkowo niedaleko znajdowała się wyspa, jednakże uwzględniając stan, w którym się znajdowaliśmy, nie każdy dał radę dopłynąć. Starałem się im pomóc, ciągnąc niektórych za sobą, ale gdy uprzytomniłem sobie, że bardziej kieruję się na dno niż do brzegu, mogłem tylko zostawić ich na łasce morza... – powiedział ściszonym, niemal niesłyszalnym głosem.
    Przysłuchujący się opowieści również posmutnieli, ale nikt nie odważył się skomentować wspomnień Bretona. Ani trzaskający mróz, ani puste żołądki nie miały już znaczenia. Siedzieli stłoczeni pośrodku prowizorycznie postawionego obozu gdzieś w górach Jerall; w miejscu, które nie zostało naniesione na żadną mapę. Być może nawet nigdy nie postała tam niczyja noga. Siedzieli, czekając na finał historii, choć domyślali się, że nie będzie ona miała szczęśliwego zakończenia. Ciszę przerwał wreszcie Breton:
    – Potem wypadki potoczyły się bardzo szybko. Ci, którzy dostali się na brzeg, wkrótce się rozdzielili i każdy poszedł w swoją stronę. Przedostawszy się na stały ląd, znalazłem się w Cyrodiil, nie dalej niż pół dnia drogi od Anvil. Moja piracka przeszłość sprawia, że mam więcej wrogów niż przyjaciół, a wizerunek mojej gęby, tak jak wszystkich z załogi, wisi na każdym większym słupie nad Morzem Abecejskim. Przybyłem więc na północ, daleko od wody. Tak oto zarabiam, jak mogę, służąc Khajiitom – zakończył Breton.
    Wiatr w międzyczasie zelżał, zaś słońce wyjrzało zza smętnych chmur, jakby bogowie próbowali dodać otuchy obozowiczom. Jeszcze chwilę trwało, nim ktokolwiek zabrał głos. Niechętnie odezwał się ork, starając się mówić powoli i cicho, by nie urazić kompana:
    – Chciałbym kiedyś dopaść tego kapitana. Pokazałbym mu, co znaczy orkowy szał bojowy.
    – To kawał wyjątkowego skurczybyka, nie ma wątpliwości – odpowiedział ogorzały Breton. – Czasem myślę jednak, że to, co mnie spotkało, było karą za moje dotychczasowe hulaszcze życie. Dlaczego więc ja przeżyłem, a inni zginęli? Któż to może wiedzieć? Nigdy nie byłem szczególnie religijny i nie znam wyroków boskich – rzekł.
    Wyprostowawszy się, oparł ręce na ziemi. Opowiadał wszak już od dłuższego czasu i poczuł się nieco obolały od ciągłego siedzenia na twardym gruncie. Potem podniósł głowę, kierując wzrok na Khajiitów, i trochę mniej poważny dodał:
    – Dwie myśli jednak mnie pocieszają. Pierwsza jest taka, że kapitan pewnie wrócił w rodzinne strony, czyli do Puszczy Valen. Uwielbiał hazard, a jego umiejętności gry w karty pozostawiały wiele do życzenia. W niejednej tawernie narażał się szemranym typom, gdy ci odkrywali, że próbował nieudolnie kantować. Dwa asy pik nie przejdą w żadnej grze, jeśli korzysta się z jednej talii. Znając go, przegrał większość, jeśli nie wszystko, przy pierwszej lepszej okazji. Założę się, że klepie teraz biedę i prowadzi usługi żeglugi transportowej lub coś w ten deseń.
    – A jaka jest druga radosna myśl? – zadał pytanie ork, słusznie orientując się, że Breton o czymś zapomniał.
    – Druga jest taka, że zaraz zjem ciepły posiłek, ale tylko pod warunkiem, że wywar jeszcze się nie wygotował.

    ***


    Skromny obiad składał się z dziwnej w smaku zupy, zapewne wywodzącej się z Elsweyr, skąd przybyli Khajiici. Ork ze zdumieniem odnotował, że potrawa była jednocześnie ostra, przyprawiona dobrze znanymi na kontynencie ziołami, takimi jak suszone elfie ucho, jak też nieco słodka. Koty postanowiły dodać do dania swój ulubiony przysmak z krainy piasku – księżycowy cukier. Breton wyjaśnił, że handel tą substancją jest w Cyrodiil oraz większej części Tamriel nielegalny, gdyż wykorzystuje się ją do produkcji jakiegoś narkotyku. Tak czy inaczej, zważywszy na fakt, że wszystkim w karawanie kiszki marsza grały, pochłonęli prędko posiłek, nie zwracając szczególnie uwagi na to, co w nim pływa. Kawałki mięsa w strawie, zgodnie z przewidywaniami, trochę się rozgotowały, za co Ra'zhinda uprzejmie przepraszała, jednak nikt nie miał jej tego za złe, ciesząc się z tego, że w ogóle mają czym zapełnić żołądki. Breton, który od lat stołował się w drugorzędnych mordowniach, wydawał się wniebowzięty, co można było poznać po wydawanych przezeń odgłosach mlaskania i siorbania. Po spożytym posiłku Ma'dran zarządził kilkanaście minut przerwy, po których nastąpić miała dalsza wędrówka. Były pirat wykorzystał ten czas na wygodne leżenie na plecach przy ognisku, dłubanie w zębach oraz lekturę poradnika na temat skutecznego posługiwania się buławą. Khajiici trzymali się w swojej grupie i o czymś dyskutowali, toteż ork, nie znajdując lepszego zajęcia, oddalił się od koczowników, a zatrzymawszy się na skraju urwiska, podziwiał widok rozpościerający się na góry Jerall.
    Ogrom masywu, który ukazywał się daleko przed nim, rodził uczucia pewnej bojaźni i szacunku wobec nieokiełznanej natury. Skalista grań, pokryta w najwyższych miejscach warstwami białego puchu, wznosiła się ponad otaczający ją krajobraz; sięgając obłoków, wydawała się spoglądać z wyższością na sosny zebrane wokół niej niczym poddani korzący się przy podnóżku króla, którzy przybyli oddać pokłon surowemu i nieprzejednanemu monarsze. Ponad ostrymi krawędziami stykających się zboczy górowały gargantuiczne szczyty o kształcie buzdyganów, którymi srogi suweren bezwzględnie siecze wrogów, wyręczając straż przyboczną w tej okrutnej czynności. Obuch okrywały pojedyncze skupiska porostów, będące plamami zakrzepłej krwi buntowników ośmielających się sprzeciwić brutalnemu władcy, który spoczywał na zdobionym głazami kamiennym tronie i od tysiącleci skazywał na śmierć bezmyślnych wędrowców przemierzających tę nieujarzmioną krainę. Gwałtowny, gwiżdżący oddech nieba przypominał drwiący śmiech z Otchłani, czekającej na nowe dusze, wygłodniałej snu wiecznego podróżników. Oto przeraźliwie odludne, a jednocześnie pełne niewidzialnych sił góry Jerall.
    Wtem promień słońca wychynął zza ciężkich chmur i oświetlił zakrytą dotąd woalem mroku Bladą Przełęcz, uwidaczniającą się poza potwornymi grzbietami, które w pewnym miejscu obniżały się i nie sprawiały już wrażenia przytłaczających swym bezmiarem. Pomyślał, że porośnięte zielonymi i bujnymi buczynami doliny z pewnością wypełniał świergot ptaków i spokojne uderzenia skrzydeł motyli, przysiadających na przewalonych drzewach, co kontrastowało z ciszą, która panowała na turni. Ork nie mógł tego dobrze widzieć z tej odległości, ale wyobrażał sobie, że tam daleko w dole żołnierze cesarscy, strzegący granicy, próżnowali, przesiadując na idyllicznej polanie, na której wyrastały gałązki ostu, zaś śnieżna bawełna zwracała kwiaty ku niebu. Wątpliwe, aby służba, którą pełnili, polegała na czymś więcej niż na pobieraniu należnych opłat i doglądaniu kiełkujących korzeni nirnu, spijających każdą kroplę deszczu i porannej rosy. Możliwe, że z rzadka pojawiał się jakiś zabłąkany nordycki przechodzień, gotowy przekroczyć obrzeża Skyrim. Stojąc u podnóża byłego cesarskiego fortu, popadającego w ruinę od zamierzchłych czasów pierwszej ery, Nord nie mógłby nie podziwiać kunsztu wojennego Akavirów, którzy odbili położony w przełęczy bastion, by następnie porzucić go wraz z końcem wojny. Teraz, służąc ponownie swym byłym panom już nie jako forteca, lecz miejsce inspekcji osób udających się do Cyrodiil, przywodził na myśl bramę do Sovngardu – krainę wiecznej szczęśliwości nordyckich bohaterów, którzy ucztowali tam po wsze czasy po odejściu do Aetheriusa.
    – Czy naprawdę musimy iść przez góry Jerall? – zapytał ork samego siebie, wodząc wzrokiem po kamiennych szczytach. – Co takiego dźwigamy na plecach, że nasze ciała wystawiamy na pożarcie władcom Otchłani? Czy nie lepiej byłoby przeprawić się przez tamten wąski przesmyk, licząc na to, że nie zauważą nas markierujący wojskowi z Legionu?
    – Nie żywiłbym takiej nadziei – przemówił raptownie ktoś z tyłu. – Chyba naprawdę obawiasz się naszej małej wycieczki, skoro wysławiasz się, gdy nikogo nie ma w pobliżu, a powinieneś wiedzieć, że przysłuchuję się twoim monologom przynajmniej od minuty.
    Ork odwrócił się i spostrzegł Bretona opartego o bryłę skalną, który zawadiacko trzymał ręce w kieszeniach poplamionego stroju, a ugiąwszy nogę w kolanie, uśmiechał się od ucha do ucha, najwidoczniej całkiem zapominając o przygnębiającym nastroju, spowodowanym przez opowiastkę, którą wcześniej nakreślił. Breton, widząc nietęgą minę zaskoczonego przyjaciela, wyprężył się jak struna, aczkolwiek dobry humor go nie opuścił, i dodał:
    – Heca na czternaście fajerek. Jeśli gadasz do siebie, powinieneś udać się do uzdrowiciela, ale nim to nastąpi, potrzebne będą twoje barki do tachania zapasów. – Breton odszedł kilka kroków, jednak spostrzegając orka tkwiącego nadal w tym samym miejscu, przynaglił go: – Nie dąsaj się, tylko chodź. Przerwa skończona, ruszamy dalej.
    – Dobrze – odrzekł sztywno ork i po raz wtóry skierował wzrok na wyniosłość terenu w oddali.
    Sądził, że to absurdalne, ale w głębi duszy czuł, że albo w samych górach, albo zaraz za nimi czyha zło, z którym będzie musiał się zmierzyć.


    ***


    Dalsza część drogi, na którą niefrasobliwie przystał uprzedniego dnia, przebiegała nie lepiej niż przed odpoczynkiem. Ma'dran, choć wydawało się to niewykonalne, narzucił jeszcze szybsze tempo, aby dotrzeć do Skyrim przed zmrokiem, natomiast ciężar wora – i to już ork antycypował – nie zmniejszył się ani odrobinę. Najgorsze było jednak to, że zimna głusza zmieniła się wkrótce w lodowatą, a pojedyncze drzewa całkiem schowały się przed wędrowcami, pozostając w niższych partiach masywu. W międzyczasie Breton skwapliwie objaśnił, dlaczego przeprawa w okolicy przełęczy byłaby nie mniej chybionym pomysłem. Oznajmił, że akavirską cytadelę w przesmyku zamieszkują nie tylko żołnierze, ale też inne stwory, których populacja z nieznanych mu przyczyn gwałtownie wzrosła w ostatnim czasie. Siedząc kiedyś nad kuflem miodu, słyszał od oberżysty plotkę, jakoby Legion utracił nagle kontakt z wojskowymi w tamtym rejonie. Wysłano ekspedycję, by zbadać tę sprawę, zaś na miejscu odkryto zwłoki poległych z cesarskiego oddziału – rozszarpane przez stado ogrów, czyli wielkich, durnowatych maszkar o potężnych mięśniach i nieproporcjonalnie małych czaszkach, używanych tylko do rozważania problemu, którą z kolosalnych pięści zadać najpierw cios. Mówi się, że zabici wojacy zasilili szeregi nieumarłych Akavirów, by ramię w ramię z nimi oczekiwać na rozkazy od posłańca, który nigdy nie dotarł do miejsca przeznaczenia. Oczywiście, istnieje też teoria, zgodnie z którą historia ta jest wyssana z palca. Khajiitowie zdawali się w nią nie wierzyć i zapewniali, że żołdacy na granicy mają się dobrze, podobnie jak ich pełne złota sakiewki – wypełnione zagrabionymi septimami.
    Wówczas w okamgnieniu rozszalała się śnieżyca, co poważnie przyhamowało grupę, która teraz przemieszczała się ociężale, stawiając nogę za nogą w głębokim puchu. Jeden z kotów o groźnym wyrazie pyska, upstrzonym leciwymi bliznami, który dotąd nie zabierał głosu przy Bretonie i orku, żachnął się:
    – Wstrętne płatki białego czegoś spadają z nieba. Khajiit widzi to pierwszy raz, odkąd jego matka się okociła.
    – Co też Ma'jhad plecie? – ripostowała Ra'zhinda, wyciągając ręce przed siebie z otwartymi dłońmi skierowanymi ku górze i próbując przypatrzeć się śniegowi, zanim ten rozpuścił się na jej ciepłej, włochatej łapie. – W Brumie, gdy wymaszerowaliśmy w góry, leżało tego sporo.
    – Ra'zhinda nieuważnie słucha Ma'jhada. – Kręcił głową. – Khajiit powiedział, że wcześniej nie spotkał się z zamarzniętą wodą, która opada z firmamentu, a nie ze śniegiem spoczywającym na ulicach. – Toż to jedno i to samo! – Zachichotała, po czym puściła oko w kierunku orka. – Gdy krupy spadnie z obłoków dostatecznie dużo, ta zbiera się w zagłębieniach i tworzy zimną powłokę pod naszymi stopami.
    – Hm... – Ma'jhad zmarszczył czoło. – Khajiit za dużo myśli. I woli ciepłe piaski pustyni – odpowiedział, by następnie strzepać z ubrania to, co zdążyło naprószyć.
    Ork, widząc gwałtowne załamanie pogody, zaczął rozważać rzucenie ładunku na ziemię, odwrócenie się na pięcie i powrót do Prowincji Cesarskiej. Od pewnego czasu ta przygoda zdawała się potrzebna jak umarłemu kadzidło, natomiast widok monumentalnych gór Jerall tylko utwierdził go w tym przekonaniu. Szósty zmysł stale podpowiadał mu, że pakuje się w poważne tarapaty. Uznał jednak, że było już za późno, aby zawrócić, zaś obietnice trzystu sztuk złota wynagrodzenia za samą przeprawę i udziału w zyskach ze sprzedaży stanowiły przekonujące oraz namacalne argumenty, a przynajmniej bardziej klarowne niż mglista prekognicja. W zasadzie, gdy rozejrzał się dookoła, trudno było mu nawet stwierdzić, w którym kierunku powinien zmierzać, ażeby wrócić do Cyrodiil, gdyż widoczność nie przekraczała kilkudziesięciu łokci. Sądząc po tempie, w jakim aura się pogorszyła, zanosiło się na potężną zawieję, powodowaną przypuszczalnie tym, że znajdowali się w tym momencie na samym wierzchołku wzniesienia lub w jego pobliżu. Usilnie wpatrywał się w rozmyty horyzont, jednak nie znalazł nawet cienia świadczącego o tym, iż gdzieś mieści się punkt wyższy od tego, po którym aktualnie stąpali wędrowcy.
    Nagle kątem oka spostrzegł ludzką sylwetkę w zawierusze po lewej stronie; mniej więcej czterdzieści kroków od niego, co i tak było odległością uniemożliwiającą identyfikację postaci. Przez chwilę sondował wzrokiem jej ruchy i doszedł do wniosku, że doświadcza przywidzeń, ponieważ było nie do pomyślenia, ażeby w tak niedosiężnym terenie znajdował się, poza ich sześcioosobową grupą, ktoś jeszcze. Gdy obejmował indywiduum spojrzeniem, do oka dostał mu się płatek śniegu, toteż zatrzymał się i począł energicznie wycierać powiekę rękawem. Ciągle łzawiąc, podniósł głowę i uzmysłowił sobie, że przybysz jest jak najbardziej realny, a w dodatku przybliżał się on do jednego z Khajiitów, który nie odnotował obecności niespodziewanego gościa. Ork zdziwił się, widząc, że nieznajomy przemieszcza się w szybki, lecz niezgrabny sposób, podpierając ciężki tułów na wydłużonych ramionach. Wtenczas wiatr zmienił kierunek i dmąc w jego czułe nozdrza, przyniósł zapach, który nie przypominał woni człowieka, elfa, orka, Khajiita lub Argonianina. Zdecydował się krzyknąć, by ostrzec innych, aczkolwiek, zanim to zrobił, przybłęda wydała nienaturalny, gardłowy ryk i jako pierwsza zwróciła na siebie uwagę reszty tułaczy.
    – Na Magnusa! Troll! – wrzasnął z tyłu Breton.
    Khajiitowie i ork zaczęli w pośpiechu zdejmować z ramion nielekkie pakunki. Kreatura już wcześniej obrała sobie za cel najsmuklejszego kota i rzuciła się pędem w jego stronę.
    – Uważaj! – zawył ork, szarpiąc się z mocowaniem.
    Khajiit próbował się cofnąć, ale zaplątał się w skórzane pasy przytrzymujące bagaż. Rozjuszona bestia błyskawicznie znalazła się przy nim. Bezradny kot z przerażeniem wejrzał w troje oczu napastnika. Troll wyciągnął kończynę i odchylił się, by zadać cios. Wtedy ork poradził sobie z rzemieniami i zsunął ładunek z barków. Wydobył żelazny sztylet z pochwy, ruszając kompanowi na pomoc.
    – Trzymaj się! Już biegnę! – zawołał donośnym głosem.
    Było jednak za późno. Khajiit podjął próbę uchylenia się, lecz potwór mocno uderzył swą zdobycz. Mieszkaniec Elsweyr został ciśnięty w tył i pociągnął za sobą niesiony tobół. Siła razu odwróciła go twarzą do ziemi, a jego karmazynowa krew zrosiła obficie lód dokoła. Zarył nosem w glebę i bezwładnie sunął dalej po śliskiej nawierzchni w kierunku przepaści.
    Ork, uwolniony od ciężaru, stawał tymczasem z wiatrem w zawody i w ułamku sekundy znalazł się przy trollu o mlecznobiałym futrze, które popstrzyła posoka nieprzytomnego kota. Dzierżył w dłoni broń o wątpliwej użyteczności w obliczu przeciwnika, który dorównywał mu wzrostem, natomiast przerastał go pod względem objętości mięśni oraz nieustępliwości, niemniej jednak krew pulsowała orkowi w żyłach i ani przez chwilę nie analizował on problematycznej sytuacji, w której się znajdował. Szarżował na rywala tak, jakby tamten był pozbawionym rozumu workiem treningowym i nigdy nie parował ciosów. Pozostała część grupy również uporała się ze zdjęciem ładunków z pleców, choć w przypadku Khajiitów stało się tak być może po to, aby mogli szybciej uciekać, jednakże zamiast brać nogi za pas, trwali w bezruchu i obserwowali natarcie orka, nie mając pojęcia, co należy czynić. On natomiast ścisnął krzepko rękojeść kordzika i – nie bacząc na nikogo – z werwą zaatakował zwierza, dając upust swej dzikiej naturze, a jednocześnie usiłując zranić poczwarę i jeśli nie zabić ją, to przynajmniej zniechęcić cuchnące straszydło, które w geście triumfu ryczało ochryple wniebogłosy nad powalonym Khajiitem, wznosząc ku niebu kończyny długie jak niekończący się koszmar, który w bezgwiezdne noce powraca w jednakiej formie, nie pozwalając zmrużyć oczu.
    Ork dźgnął trolla, wbijając mu broń w szyję. Stwór zawył przeraźliwie, lecz jego gęste futro i tak zatrzymało większą część ostrza. Udało się osiągnąć chociaż tyle, że paskuda oddaliła się na odległość kilku kroków. Wiadomo było jednak, że to nie koniec walki. Wygłodniałe monstrum nie zamierzało tak łatwo zrezygnować z upatrzonego posiłku. W tym samym czasie ścięty z nóg kocur odzyskał świadomość i otumaniony dokładał starań, aby wstać.
    – Patrz za siebie! – ostrzegał Breton. – Wpadniesz w rozpadlinę!
    Niestety, ten albo nie dosłyszał wołania, albo go nie zrozumiał. Gdy tylko się wyprostował, ciągle przytwierdzony do jego ciała wór pociągnął go w tył. Stracił równowagę na firnie i runął do urwiska. – Och, nie! Spadł! – Ra'zhinda zatrwożyła się. – Zróbmy coś! Nie sterczmy tak, bo skończymy jak i on! – zarządziła.
    – Ogień! Kto zna zaklęcia ogniowe, niech siecze nimi wroga! – rozkazał wnet Breton. – Trolle są wrażliwe na wysoką temperaturę!
    Ork nawet nie dojrzał tragedii, która rozegrała się obok. Zajęty bojem z nieboskim stworzeniem szykował się na jego kontratak. Warcząca istota faktycznie wycofała się tylko na moment. Orientując się, że nie jest mocno ranna, ruszyła do natarcia. Oponent potwora był już przygotowany. Ork odskoczył w bok, robiąc przewrót, gdy ów machnął szponiastą łapą. Znalazł się za grzbietem trolla i zwinnie powstając, zdzielił go ponownie poniżej głowy. Ten raz również nie wyrządził maszkarze większej krzywdy, ale miała ona już dwie kłute rany blisko siebie. Troll stanął przodem do dzielnego wojownika i znów gruchnął pięścią, wybałuszając ślepia. Zdołał jedynie zaczepić orka, jakkolwiek na tyle mocno, by wytrącić mu sztylet z ręki.
    Spojrzenia walczących na szczycie góry na chwilę spotkały się. Z jednej strony stał nieokrzesany dziwotwór, którego bogowie powołali do życia, by siał postrach w tym malowniczym, acz zdradliwym zakątku Tamriel. Zamieszkując tak mroźną okolicę, nie mógł liczyć na posilanie się roślinami, zaś dzika zwierzyna także przytrafiała się tu incydentalnie. Nie ma zatem nic dziwnego w tym, że czując zapach świeżego mięsa, postanowił wyłonić się z nory niczym demon z czeluści i kładąc na szali własne życie, walczyć o cenny pokarm zapewniający przetrwanie. Naprzeciw niego znalazł się przedstawiciel hardego ludu z Orsinium, którego oschła aparycja kojarzyła się z prymitywnym barbarzyńcą gotowym pożerać ludzi. Jak każdy ork, okryty był twardą, ciemnozieloną skórą z wyraźnie odznaczającymi się żyłami, a obraz półdzikiego troglodyty dopełniały dwa dolne kły odstające od obmierzłej facjaty, która teraz pałała nienawiścią. Każdy, kto znał lepiej Orsimera, wiedział, że wizerunek taki mijał się z prawdą, ponieważ wewnątrz tej ohydnej skorupy był on prostą, choć cywilizowaną istotą, która wpadłszy w amok, przeistaczała się w krwiożerczego siepacza. Nie miał nad tymi emocjami większej kontroli, gdyż był to element dziedzictwa przodków, z którym rodził się każdy jego pobratymiec. Legendy o szale berserkerskim tych istot – bezkompromisowym, nieobłaskawionym stanie umysłu, w którym zyskiwali niemal nadprzyrodzoną tężyznę – rodziły przestrach w całym Tamriel, lecz jednocześnie umacniały wśród ludu opinię, zgodnie z którą orkowie zawsze byli wrodzy i nieobliczalni w swej agresji.
    Archaiczny oręż Orsimera wpadł tymczasem w śnieg i zniknął mu z pola widzenia. Stanął przed trudnym wyborem: odszukać go, tracąc cenny czas i odsłaniając się na atak, czy targnąć się na krępego przeciwnika, mając do dyspozycji jako broń jedynie własne cielsko? Buzująca w nim uprzednio adrenalina jakby odpłynęła, gdy pojął powagę swego położenia i zdał sobie sprawę, że obydwie ewentualności prowadzą do rychłego zgonu. Nie mając nic do stracenia, znowuż natarł na nieoswojonego adwersarza, wziąwszy w rachubę sposobność, że tamten wykrwawi się w boju. Dokładnie w owej chwili w tył trolla uderzył potężny pocisk, który eksplodował, praskając bestią o zmarznięty grunt. Ork zakolebał się pod wpływem fali uderzeniowej, zasłoniwszy się przed rozszalałymi płomieniami. Korpus bestii jeszcze przez chwilę się palił, wysysając z niej resztki życia, aż wreszcie skonała.
    – Wybacz, że tyle to trwało. – Ma'dran zbliżył się do orka. – Niełatwo odnaleźć w owiniętym ekwipunku zwój z zaklęciem.
    – Radziłeś sobie wyśmienicie – pochwalił go Breton. – Niestety, jeden z Khajiitów poleciał w dół. Niech Arkay świeci nad jego duszą.
    – Ach, nie był do końca członkiem karawany. Wynajęliśmy go tak samo jak was – bąknął kocur, by następnie kucnąć nad truchłem istoty, która wywołała w nich taki lęk. – To niewielka strata. Bardziej żałuję ładunku, który spadł razem z nim. No, ale zwerbowanie orka... To dopiero był strzał w dziesiątkę. – Uśmiechnął się szelmowsko.
    – Nie wiem, czy mam podziękować, czy machnąć na was ręką. Równie dobrze sam mogłem być na miejscu tego kota – odparł zdyszany Orsimer, rozglądając się za upuszczonym sztyletem.
    – Obydwaj zasługujecie na uznanie – stwierdziła Ra'zhinda. – Breton wiedział, jakiej magii użyć, natomiast ork samodzielnie niemalże odrąbał tej pokrace głowę, a przynajmniej odwrócił jej uwagę. Khajiitka jest wam niezmiernie wdzięczna za ocalenie życia.
    – Ma'dran też jest zobowiązany. Za martwego zwierza – skonstatował przywódca wyprawy. – Łój trolla dobrze się sprzeda. Niech twardoskóry nie szuka broni. Khajiit kupi mu w podzięce większy nożyk do obierania jabłek, jeśli ork doprowadzi nas w jednym kawałku do Skyrim.
    Po ponownym założeniu tobołów na plecy podróżnicy ostrożnie ruszyli naprzód, rozglądając się czujnie wokół siebie. Nie napotkawszy żadnych zwierząt ani innych utrudnień, kierowali się stromym zboczem, schodząc coraz niżej aż do krainy, w której siarczysty mróz i kamienne stoki ustąpiły miejsca żółtobrązowym kępom trawy oraz brzozom jaśniejącym w blasku zachodzącego słońca. Wszyscy byli wyczerpani, ale nad wyraz uradowani, że znaleźli się w Skyrim. Ork obejrzał się na góry, które odebrały życie jednemu z podróżników i nieomal doprowadziły do fiaska całej wyprawy. Razem z innymi cieszył się, że zostawił ośnieżone szczyty za sobą. Z dołu, o dziwo, nie wyglądały już tak groźnie.
    Ostatnio zmieniony przez Waughin Jarth młodszy : 11-06-2014, 14:16

  2. #2
    Waughin Jarth młodszy

    Domyślny

    www.marszkuswiatlosci.wordpress.com

    Plik pdf z tekstem

    Rozdział I
    Helgen


    Ork stał naprzeciw ozdobnych drzwi wejściowych do krasnego budynku lub rezydencji. Chciał już pociągnąć za mosiężną klamkę, lecz wtedy odźwierny uprzedził go, kłaniając się nisko, i promiennie uśmiechając, zaprosił go do środka. Wewnątrz ujrzał okazały westybul, pięknie rzeźbione kolumny, urzekające płótna na ścianach i suto zastawione stoły, które zapraszały gości do skosztowania najpyszniejszych posiłków, jakie kiedykolwiek widział. Przypuszczał, że był tu pierwszy raz, jednak z jakichś względów czuł się jak u siebie w domu. Skinął głową, witając się z magiem, który widząc go, powstał szybko i dygnął nieporadnie. Następnie przeszedł do kolejnego pomieszczenia, w którym długie schody prowadziły w górę wśród kunsztownych balustrad oraz świeżych róż, kwitnących tak zjawiskowo, że można było pomyśleć, iż nie zostały nigdy ścięte, lecz wciąż znajdowały się na anielskiej łące opromienionej słońcem. Pokonując ostatni stopień, dotarł do sali, w której elewację pokrywały srebrne, wysadzane diamentami insygnia, a także chorągwie zbrojne, które pamiętały czasy najwspanialszych bitew, a teraz, wisząc majestatycznie, zaświadczały o dumnej tradycji.
    Wówczas jeden ze sług w nienagannie skrojonej szacie wskazał na niego, dając do zrozumienia, że pragnie mu coś przekazać. Później służący odsunął się na bok, robiąc kilka kroków, by odsłonić wyciosany z przedniej jakości mamucich kłów imponujący tron pokaźnych rozmiarów, a następnie gestem taktownie zaprosił orka, aby spoczął na miejscu dla władcy. Orsimer był w pierwszej chwili zdumiony propozycją ordynansa, jednakże nie śmiał oponować i po chwili wahania usiadł na wyjątkowym siedzisku, które okazało się wyłożone miękkim, burgundowym aksamitem, przez co zdawało mu się, że zapada się pod własnym ciężarem. Przywykł jednak do jedwabistego wykończenia, dotykając delikatnie oparcia, i z rozkoszą przyglądał się poddanym, którzy usłużnie oddawali mu honory. Domyślił się, że jest arcyważną personą w królestwie, być może samym monarchą, toteż powziął szybko decyzję, aby wydać swą pierwszą komendę, obserwując wnikliwie jej wykonanie. Zwrócił się w kierunku ubogiej posługaczki i rozkazał wyniosłym tembrem głosu, ażeby jęła podskakiwać jak małpka. Ku swojemu zdumieniu stwierdził, że ta bezzwłocznie poczęła figlować po całej sali, wydając zabawne dźwięki, podjadając owoce z ławy i trącając zgromadzonych, którzy wybuchnęli śmiechem. Król również zaśmiewał się do rozpuku i zachęcony sukcesem zdecydował, by ponownie zakomenderować, lecz chichoty dworzan nie cichły i jego wysokość nie był w stanie ich przekrzyczeć.
    Natenczas zmiarkował się, że podkomendni naigrawają się właśnie z niego, bowiem okazało się, gdy spojrzał w dół, że nie miał na sobie odzienia. Wychodził ze skóry, aby zasłonić się przed ich wzrokiem, acz jego niewprawne próby skutkowały tym głośniejszymi drwinami. Raptem nagi ork zaczął osuwać się z tronu, by spaść z komfortowego siedzenia, a następnie struchlały tonął dalej – w podłodze, piwnicy, fundamentach pałacu, wilgotnym gruncie, aż koniec końców otoczył go absolutny mrok. Przelęknięty nie orientował się, gdzie się znajduje, ani co powinien czynić. Jeszcze przed chwilą był koronowaną głową, rządził wygodnie podległymi mu ludźmi, zaś teraz pojawił się w nieoświetlonym, podejrzanym miejscu, osaczony przez ciemność tak gęstą, że nie dostrzegał czubka własnego nosa. Lamentując nad parszywym losem, wzywał wszystkie świętości, prosząc je o wybaczenie dawno popełnionych win, jak również by ulitowały się nad biednym orkiem i zabrały go z tego padołu łez. Modlitwy i zawodzenia musiały zostać wysłuchane, ponieważ ujrzał wyłaniające się z czerni indywiduum, którym okazał się dobrze znany mu szczwany lis – Ma'dran.
    – Czy ciebie też bogowie wrzucili do czeluści piekielnych? – spytał bez pomyślunku zapłakany ork.
    – Wprost przeciwnie – odrzekł tamten i zaśmiał się swym wysokim głosem. – Khajiit jest dla ciebie niczym Pan Światła i Pan Cienia. Ork udał się za Khajiitem do Skyrim i skończył w Mroku. Nie dzieje się nic, co nie byłoby przepowiedziane – powiedział enigmatycznie, zacierając ręce.
    – Wybacz, ale nie rozumiem. O jakim świetle i cieniu mówisz? Jakie proroctwo zostało wygłoszone?
    – Chwilowo będziesz w Ciemnościach, ale jeśli pójdziesz za podszeptem Opatrzności, odzyskasz swój tron i otrzymasz znacznie więcej – przemówił równie niejasno jak wcześniej, ignorując pytania Orsimera. – Jeszcze się spotkamy – dodał.
    – Oczywiście, kocie. Nie dotarliśmy wszakże z karawaną do miejsca przeznaczenia. Na pewno się zobaczymy.
    Khajiit już odchodził, by zanurzyć się w mrocznym morzu pustki, jednak po słowach orka zatrzymał się i z wolna odwrócił twarzą w jego stronę. Uśmiechnąwszy się filuternie, jak miał w zwyczaju to czynić, zwłaszcza wtedy, gdy oddawał się rzemiosłu kupieckiemu lub gdy nagabywał przypadkowych poszukiwaczy przygód, oznajmił:
    – Głupiś. Nie jestem tym, za kogo mnie bierzesz. Tymczasem podążaj za Światłem. – I rozpłynął się w powietrzu.
    Obudziwszy się w namiocie na posłaniu z siana, zlany potem ork nie był pewien, czy z dziwnego snu wyrwało go hałaśliwe chrapanie Ma'jhada, czy jasny blask Massera na nocnym niebie, którego świetlistość przeważała nad drugim księżycem, Secundą, i migotliwymi gwiazdami na sklepieniu niebieskim, a ponadto oślepiała zmrużone, niewyspane oczy przemęczonego tragarza. Przez moment próbował rozważać znaczenie koszmaru, jednak doszedł do wniosku, że słabo rozeznawał się w interpretacji marzeń sennych. Wychował się toć w mieście, dlatego obce były mu sztuki tajemne, takie jak prowadzenie rozmów ze zmarłymi przodkami, czytanie z wnętrzności tudzież warzenie mikstur, a po krótkim namyśle ustalił, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nie potrafiłby objaśniać przesłania majaków nawet wówczas, gdyby dorastał w twierdzy, tak jak większość orków. Te położone w dziczy fortyfikacje stanowiły ustronne schronienia, w których jego krajanie żyli zgodnie z własną zwyczajowością, oddawali cześć własnym bóstwom i nie angażowali się w sprawy wielkiego świata. Słyszał kiedyś, że w owych odległych azylach sztukmistrzostwem zajmowały się wyłącznie orkowe samice, będące matkami wodzów, i zapewne tylko one byłyby w stanie wypowiedzieć się na temat zmory, która go nawiedziła. Nie spotkał atoli żadnej wieszczki; co najwyżej kilku przepędzonych z fortec ziomków, którzy nie zaakceptowali prastarych obyczajów, zadając kłam sławetnej wśród orków enuncjacji, zgodnie z którą: „jeśli coś nie jest warte walki i przelanej krwi, nie jest też godne uwagi”.
    Tak oto dumając nad rytuałami swych braci oraz dolą współplemieńców banitów, puścił w niepamięć marzenia o królewskim tronie i ezoteryczne wypowiedzi Ma'drana, po czym obrócił się na drugi bok i rozpływał się nad płynącym po nieboskłonie lśnieniem. Skrzący się lazurowy księżyc, który wedle legend był fragmentem ciała boga Lorkhana, zalewał światłem wydatną część nieba, jak również przewodzony przez Khajiitów tabor. Ork wpatrywał się jak zahipnotyzowany w rozjarzoną, cudną łunę, gdy wnet przyszło mu coś do głowy. Usiadł flegmatycznie na posłaniu i ze zdumienia przetarł oczy. Ponownie otaksował wzrokiem krystaliczną kulę na tle ciemnego firmamentu, który nieopodal linii horyzontu już delikatnie szarzał wskutek wschodzącego leniwie słońca.
    – Cóż to ma znaczyć, u licha?! Czyż Masser nie powinien iluminować bladoczerwonym lustrem? Dlaczego szkli się w niebieskawym odcieniu? – wymamrotał.
    Postanowił zbudzić Bretona, aby ten również wgłębił się w problem, ale odkrył, że kumotra nie było w jego legowisku.
    – A ten gdzież wywędrował? Ma'jhadzie! Zbudźże się! – Potrząsał Khajiitem, by pokazać mu osobliwą kulę światła.
    – Mmm... Dzban jaggi dobry niczym mleko kociej matki... – ogłosił wszem i wobec kotoczłowiek, podłożył łapę pod głowę i drzemał dalej.
    – Niech to dunder świśnie! – zaklął niestosownie ork. – Wygląda na to, że istotnie będę spieszył za światłem, tak jak chciała tego mara! – powiedział, po czym wyszedł z namiotu na świeże powietrze i zadarł głowę, spoglądając o brzasku na cuda dziejące się nad nim.
    Najbardziej zdumiała go obecność dwóch zachodzących księżyców, Massera i Secundy, daleko ponad górami, które z mozołem pokonała wczoraj grupa. Oznaczało to, jak wprawnie wydedukował, że chabrowy obiekt nad obozowiskiem nie był żadnym z tych ciał niebieskich; co więcej, nie przypominał on komety, spadającej gwiazdy, nieziemsko jasnej zorzy ani innych zjawisk rozgrywających się w przestworzach. Deliberując nad modrym kuriozum, uznał wreszcie, że miał do czynienia z rzadkim pociskiem magicznym, a w przekonaniu tym utwierdził go fakt, że dziwowisko zaraz zgasło, nie zostawiwszy po sobie żadnego śladu.
    Naraz z gęstowia wyskoczył Breton i bezceremonialnie rzucił do towarzysza:
    – Dzień dobry! Właśnie nastał nowy dzień.
    – Widziałeś to światło wznoszące się na niebie? – zapytał ork. – To pewnie jakaś magia, ale czyja?
    – Oddaliłem się od obozu za potrzebą i obawiam się, że niczego nie dostrzegłem – uciął wyraźnie zmieszany pytaniem Breton, a następnie poczłapał do koczowiska.
    Zajrzał ostrożnie do każdego namiotu i upewniwszy się, że Khajiici nadal śpią, odszedł na wzniesienie i gorączkowo spozierał w pustą przestrzeń na trakcie. Orsimer został zupełnie zbity z pantałyku niezrozumiałym zachowaniem kolegi i pomyślał nawet, że nadal śni. Uszczypnąwszy się, nieco otrzeźwiał, jednak ciągle jego umysł wypełniała pustka, zupełnie jak wtedy, gdy jako młody chłopiec był odpytywany przez złośliwego, podstarzałego belfra z historii Cesarstwa, ze szczególnym uwzględnieniem rządów Uriela Septima III, co wziąwszy pod uwagę liczbę cesarzy Tamriel, było kroplą w morzu rozmaitych wydarzeń, spisków i tajemnych mordów.
    Ten dzionek w istocie rozpoczął się tak, jakby wypadkami dyrygował sam Sheogorath, daedryczny Książę Obłędu. Najpierw orkowi zwidział się janusowy Ma'dran, przemawiający niedocieczonymi łamigłówkami; później w atmosferze lewitował czar niedookreślonej proweniencji, zaś teraz Breton wyglądał jak opętany. Skołowany Orsimer był już skłonny przyjąć, że od mroźnej pogody dostał pomieszania zmysłów albo że zaraził się jakimś choróbskiem od trolla i doznawał przywidzeń. Oba wyjaśnienia prezentowały się nader mało wiarygodnie, toteż uradził, by powrócić do obozu i umoczyć dziób w cyrodiiliańskiej brandy, a później wziąć kurs na bystrą krynicę i zanurzyć także w niej szwankującą łepetynę. Rozdarł jeden z worków w poszukiwaniu szlachetnego trunku, jednakowoż małe buteleczki o ametystowym zabarwieniu nie zatrącały imperialnym alkoholem, lecz roztaczały delikatną, cukierkową woń, podobną do zapachu zupy, którą poprzedniego dnia przyrządziła Ra'zhinda. Ślęcząc tak nad flaszką egzotycznego napoju, głowił się nad tym, dlaczego był ponaglany, by przedźwigać przez ostre szczyty kompletny ładunek frymuśnej substancji, bowiem skalkulował, że tylko w jego miechu Khajiitowie upchnęli prawie jedną kopę niepokaźnych flakonów.
    Z zadumy nad mętną mieszaniną wyrwał go okrzyk dochodzący z gościńca; tego samego, który był uważnie obserwowany przez skupionego Bretona.
    – Do kaduka! Tutaj są, łachudry przebrzydłe! – zawołał basem niezidentyfikowany mężczyzna o zachrypniętym głosie.
    – Ciszej, Fasendilu! – syknął Breton, stercząc nadal na pagórku.
    Najwyraźniej znał on przybysza, gdyż wypowiedział jego imię, zanim ten zdążył się przedstawić. Wysiłki dawnego pirata były mimo wszystko daremne, bowiem larum podniesione przez przechodnia postawiło Khajiitów na równe nogi. Ma'dran i Ra'zhinda, dostrzegalnie zaaferowani, wybiegli z namiotów, by poznać źródło hałasu, po czym równie bezzwłocznie doskoczyli do śpiącego Ma'jhada i dokładali starań, by wyciągnąć go z betów. W międzyczasie nieznajomy, wyszedłszy z porannego półmroku, ukazał się w całej okazałości, a wraz z nim orszak złożony z kilku uzbrojonych żołnierzy Cesarskiego Legionu. Koty, wśród których pojawił się też wpółprzytomny Ma'jhad, wypiły wnet na oczach zdębiałego orka kredowobiałe mikstury, wydobyte z głębi drewnianego kufra, i w rezultacie ulotniły się jak kamfora. Orsimer poznał, że Khajiitowie stali się niewidzialni, ponieważ uchwycił jeszcze ich przezroczyste sylwetki, gdy przemykali w chaszczach, aż w końcu przepadli w zwartych zaroślach, nawet nie uścisnąwszy towarzyszy na pożegnanie.
    Gzalzi vaberzarita maaszi. Absurd stał się koniecznością, jak mawiają te myszołapy – pomyślał, ciągle trzymając w ręku fioletową buteleczkę, podczas gdy otaczali go wojskowi. – Bretonie, czy miałbyś wolę, by wyeksplikować, co też się tutaj dzieje? – zapytał ciemnolicego druha, podnosząc ręce w geście kapitulacji.
    Ten zaś, kontent nie wiadomo z czego, odparł:
    – Tuś mi, bratku! Przypuszczałem, że czmychniesz jak Khajiitowie, gdy nakryłeś mnie na puszczaniu znaku w powietrze, ale wynika z tego, żeś tępy jak noga stołowa.
    – Czyli ta oświetlona sfera była twoim dziełem!? – Zawahał się. – Ale dlaczego...?
    – Och, przestań dworować sobie z nas! – Breton wzburzył się, zirytowany ignorancją orka, i przystąpił do elfa, dowódcy oddziału. – Widzisz z kim szwendałem się po tych pioruńskich górach?! – Doprawdy, dorodny okaz kapuścianej głowy! – zarżał Fasendil, a dźwięki wydobywające się z jego zdartego gardła budziły skojarzenia z rechotem żaby albo skrzypieniem nienaoliwionych drzwi. – Zawsze taka z niego safanduła?
    – Hola! Za dużo sobie pozwalacie! – Ork także się zbiesił.
    Powoli docierało do niego, że stał się ofiarą nieuczciwych interesów Khajiitów. Wciąż nie wiedział tylko, jaką rolę odegrał w ich przedstawieniu on, a także Breton, który porzucił dawną kurtuazję i poczynał sobie niepospolicie bezpretensjonalnie.
    – A co możesz zrobić, świński ryju? – Elf grał mu na nosie. – Wyrządzisz nam krzywdę?
    Orsimer rozejrzał się wokół i chybko orzekł, że komendant drużyny legionistów miał, niestety, słuszność. Obstąpiło go pięciu wojaków w skórzanych zbrojach ze szkarłatnymi wstawkami, zbliżonymi kolorem do barw stronnictwa, które reprezentowali, jednak niektóre z tych podbić wyblakły po wielokrotnym użyciu i upodobniły się w odcieniu do wnętrzności świeżo złowionego łososia. Wyzwanie stanowił wszelako nie ich ubiór, lecz miecze o stalowych głowniach i drewnianych, acz wytrzymałych trzonach, którymi brali w dwa ognie orka. On sam, przywodząc na myśl wczorajsze przeżycia, zwłaszcza zwycięską walkę ze śnieżnym trollem, nie miał we władaniu rynsztunku, jako że jego lichy sztylecik spoczywał w głębokim jak studnia śniegu gór Jerall. Na ironię zakrawał fakt, że nie kto inny jak Ma'dran poradził mu, by zostawił broń, obiecując nowy jej egzemplarz, a teraz jako jeden z pierwszych zwiał jak szczur z tonącego okrętu, porzucając osobę, która uratowała mu życie.
    – Obawiam się, że nie wskóram wiele oporem, dlatego wiedzcie, że poddaję się, aliści stoję na stanowisku, że jestem czysty jak kryształ – rzekł ork dobrodusznie.
    Usiłował zachować stoicki spokój, licząc, że zaszło jakieś niefortunne nieporozumienie i że żołnierze a nuż puszczą go, jeśli będzie układny.
    – Powiadasz, żeś niewinny? Co w takim razie skupiasz w ręku? – pociągnął go za język Breton. – Suponuję, że to nie cyrodiiliańska brandy – udzielił odpowiedzi.
    Robił przy tym maślane oczy, jakby był zakochany, na co trepy zaniosły się śmiechem. Nie była to reakcja, jakiej oczekiwał, ponieważ wywołała w nim przykre wspomnienie snu, podczas którego z bosego po szyję orka natrząsali się dla odmiany dworzanie.
    – Cisza! – ryknął gromko Fasendil. – W imieniu Cesarza Titusa Mede II aresztuję cię, orku, pod zarzutem szmuglowania niedozwolonych substratów przez granicę Skyrim. Zabrać tego błazna do stanicy, bo oszpeca tę piękną panoramę swoją paszczą! – zawyrokował oficer oraz dodał jeszcze kilka niezrozumiałych słów, gdyż charczał.
    Jego podkomendni ochoczo zabrali się za wykonanie rozkazu, popychając więźnia i czyniąc niewybredne uwagi na temat jego matki, która powiła takiego stracha na wróble. Apele Orsimera do rozsądku Bretona na niewiele się zdały, bowiem tamten udawał, że zapomniał o zasługach witezia dla członków karawany, a w ogóle sprawiał wrażenie, jakby nigdy się nie spotkali. Sponiewierany ork, doszedłszy do przekonania, że jego los został przeklęty, odkąd opuścił gościnne progi oberży w Prowincji Cesarskiej, odkrył nareszcie, iż rzekome piractwo towarzysza było historią tak samo prawdziwą jak jego przyjaźń z Orsimerem.
    Naówczas, gdy żołnierze i więzień odmaszerowali, Breton oraz Fasendil zatrzymali się przy opustoszałym obozie pomiędzy puzdrami, szkatułami i workami różnej wielkości, a zajrzawszy do nich, natrafili na circa osiem konwi substancji służących do odurzania się oraz pół cetnara księżycowego cukru do wytwarzania skoomy – narkotyku z Elsweyr, nie licząc reszty moderunku w postaci namiotów, glinianych garnców, sztućców i naczyń, magicznych pergaminów z prostymi inkantacjami, odzieży oraz zwyczajnych ingredientów. Całość zarekwirowanej kontrabandy, zdaniem cesarskiego legata, mogła być warta ponad dwanaście tysięcy septimów, co odpowiadało cenie pokaźnej rezydencji w dużym mieście Skyrim, choć może bez umeblowania. W dalszej kolejności podzielili pozostawiony przez Khajiitów dobytek, uzgadniając, że po część wrócą później, albowiem skonfiskowane mienie nie zmieści się w jednym juku. Wiarus – zmarkotniały na wieść Bretona, że fragment ładunku obrócił się wniwecz, kiedy kot wpadł wraz z ciężarem do uskoku – przyprowadził gniadego ogiera z chrapką na pysku, na którego narzucił sak z nielichą porcją przemytu.
    – W kwestii twojej zapłaty... – podjął nieśmiało temat elf, zwracając się do Bretona.
    – Właśnie chciałem odnieść się do tego problemu. Dobrze, że czynisz to jako pierwszy, bo jeszcze wyszedłbym na harpagona. – Uśmiechnął się.
    – Otóż to – przytaknął. – Widzisz, muszę ci się z czegoś zwierzyć. Istnieje pewien szkopuł w tej materii.
    – Jaki znowu szkopuł?! – Breton zdumiał się, marszcząc z niedowierzaniem brwi. – Poszło prawie tak, jak się umawialiśmy. Dołączyłem do karawany w Cyrodiil, pomogłem im tarabanić te cholerne pakunki, a w Skyrim dałem wam sygnał, byście wkroczyli! – wyliczał. – Jeżeli jakaś drobna strata wyprowadza cię z równowagi, to wiedz, że mało brakowało, a wszyscy kopnęlibyśmy przez tego trolla w kalendarz, a wtedy nici ze wspólnych interesów!
    – Nie w tym rzecz – odpowiedział na zarzuty Fasendil, zerkając bez emocji w kierunku oślepiającej tarczy słonecznej, która wzniosła się ponad widnokrąg.
    – To w czym?! Powiesz mi wreszcie?
    Breton poczuł nagłe ukłucie w podbrzuszu, ale ból przyszedł dopiero po chwili. Osuwając się na ziemię, dojrzał krew sączącą się z rany, a gdy już upadł, chciał jeszcze wykrztusić ostatkiem sił to, co sądzi o zdrajcy. Nim wszakże zdążył wyartykułować pierwsze wulgarne słowo, elf zadał następne cięcie, wyprawiając partnera na tamten świat. W cieniu rzucanym przez gonną sosnę legionista wytarł miecz z posoki, a później wzniósł go ku jutrzenkowym promieniom słońca, sprawdzając, czy na ostrzu pozostał jakiś ślad. Upewniwszy się, że rękojeść i głownia były czyste, jako że zoczył na klindze odbicie swojej zmarszczonej twarzy, wetknął broń do pochwy i dosiadł skubiącego trawę wierzchowca. Wkrótce poklepał go, jakby dodając otuchy konisku, które było świadkiem bezecnego wiarołomstwa, a podnosząc wzrok, popatrzył mimowolnie na nieruchome ciało, z którego do południa nie zostanie strzęp skóry, gdyż bez wątpliwości rozszarpie je zwierzyna. Miał świadomość, że zmuszony będzie powrócić do zagaju, by pozabierać resztę rzeczy, lecz właśnie teraz zapragnął skomentować ostatni dylemat zmarłego – nie tyle dla spokoju sumienia, co raczej z czystej pychy.
    – Rzecz w tym, Bretonie, że trzech przemytników zacięło rączego i z racji tej nie zdasz się po raz wtóry do roli fałszywego najemnika – zaznaczył niewyraźnym głosem. – Co ważniejsze, przedkładam dwanaście tysięcy sztuk złota nad sześć tysięcy, które miał zainkasować każdy z nas. Dlatego zwracam honor, ponieważ nie był z ciebie taki znowu chytrus, jak utrzymywałeś.
    Dowódca zakończył przemowę nad stygnącym truchłem, po czym smagnął grzbiet konia rzemieniem i pognał w te pędy do kwatery, kłusując między wyschłymi wykrotami w mroku rozpostartym pośród zboczy rosłych wzgórz.

    ***

    Loch, w którym siedział ork, był tak zawilgocony, że na ścianach zaczęły wyrastać jakieś dziwne grzyby, a z sufitu zwisał zielony mech. Pokrzepiał się myślą, że gdyby legioniści usiłowali morzyć go głodem, wyżywienia w celi miałby pod dostatkiem, podobnie jak wody, która spływała obficie po kamiennych blokach. Sam karcer nie wyróżniał się niczym szczególnym – dwie słomiane prycze przykryte zwierzęcymi skórami i zamknięta na cztery spusty krata, a za nią siedzący przy prostym, drewnianym stoliku strażnik, który czytał książkę, zalewaną migotliwym światłem łojówki, i od czasu do czasu, napotkawszy szalenie zajmujący ustęp, klepał trzy po trzy: „Och, to ci dopiero twardy orzech do zgryzienia!” albo „Cha, cha! Ale granda! On też był wampirem!”.
    Patrząc na puste posłanie, Orsimer miał nadzieję, że niemiłosierną nudę przerwie przybycie współwięźnia, lecz nikt go nie poinformował, czy to kiedykolwiek nastąpi, dlatego zawrzasnął do argusa:
    – Hej, cerberze! Ta monotonia mnie zabija! Dołączycie jakiegoś skazańca, cobym nie gnuśniał w samotności?
    – Przeskrobałeś, to teraz cierp – wypowiedział się lapidarnie klawisz i wrócił do przerwanej lektury.
    Ork pomyślał, że dekoncentrowanie żołnierza mogłoby stanowić urozmaicenie pobytu w odwachu, więc znowu zagrzmiał:
    – Tyle razy tłumaczyłem, żem niewinny! Nawet nie orientuję się, czym jest ta cała skooma! – Zaśmiewał się w duchu, widząc, że auksylariusz znów podnosi wzrok znad kartek. – Taki ze mnie przemytnik jak z koziego ogona waltornia!
    – Przestańże wreszcie ględzić! – wycedził przez zęby wojskowy, podkreślając przesadnie pauzy pomiędzy wyrazami. – Chcesz mieć rozrywkę? – zapytał sardonicznie, kłapnął księgą i podsunął się do kamery. – Proszę bardzo: gdybyś był de facto winny szwarcowaniu, miałbyś większą szansę, by się stąd wykaraskać. Skoro jednak deklarujesz, żeś bezgrzeszny, marny twój los.
    – Jakżeż to? Łżesz, aż się kurzy – kpinkował ork.
    – Nasz legat, jak pewnieś spostrzegł, odnalazł genialny sposób, aby nieco nabić kabzę. Gromowładni podnoszą chorągiew buntu we Wschodniej Marchii, toteż nikt nie ma czasu, by upilnować drobnych szwindli – tłumaczył, zatonąwszy spojrzeniem w więziennych łachmanach orka, które rozpruwały się w kilku miejscach.
    – Kim są gromowładni? – spytał osadzony.
    – Banda barbarzyńców, którym nie podoba się Cesarstwo. Obskuranci jak ty i ci twoi śmierdzący bracia z twierdz.
    – A niech cię! – Kajdaniarz zagotował się i z bezsilności kopnął kratę, która zadźwięczała w podziemiach.
    – Ogarnij to swoim zacofanym rozumem, abderyto! – podniósł głos wartownik, starając się przykrócić cugli delikwentowi. – Im więcej przemytników pojmiemy, tym mniej będzie ich na wolności! Każdy przechwycony transport to dochód dla legata i dla tych, którzy potrafią trzymać język na wodzy, nadążasz?
    Legionista przedłożył swoje racje, by następnie wyjść z pomieszczenia, pozostawiając na widoku wolumin o kobaltowej okładce; zapewne w tym celu, ażeby drażnił znużonego więźnia, który nie był w mocy go dosięgnąć.
    Ork opadł na prymitywne posłanie, rozważając słowa auksylariusza. Dlaczego stróż zdradził mu ten sekret? Czy nie obawiał się, że po opuszczeniu cytadeli Orsimer doniesie komuś o ich krętactwach? Wbijając wzrok w pajęczynę w rogu celi, po której spacerowało z wolna stworzenie o ośmiu odnóżach, wyczekujące skrzydlatego posiłku, odgrzebał z zakamarków pamięci wspomnienia z młodości, gdy jako lichy gołowąs wdał się w bójkę z Redgardem, przekonanym o przewadze jego krajan nad Agronakiem gro-Malogiem, utalentowanym gladiatorem z Areny. W konsekwencji burda zakończyła się interwencją strażników miejskich, którzy odprowadzili porywczego wyrostka do więzienia w stolicy Imperium, gdzie spędził raptem jedną dobę. O ile dobrze przypominał sobie tamten incydent, stołeczne kazamaty nie odbiegały dalece pod względem warunków od ciemnicy, w której obecnie przebywał, jednak w Cesarskim Mieście, przed wtrąceniem go do kozy, referendarz wyłuszczył podsądnemu zarzuty, a także czarno na białym zaawizował długość kary. Niektórym przyjezdnym serce Tamriel wydawało się zanadto rozległe, zaś poszczególne dzielnice zbytecznie rozdzielone murowaniami i odrzwiami jak dęby, co nasuwało myśl, że ktoś usiłował zhierarchizować mieszkańców albo zamaskować co za mamucią przegrodą, aliści w większym stopniu niż w Skyrim poważano tam prawo i cesarskie dekrety. W ojczyźnie Nordów, jak należy wnioskować, byle zwierzchnik zastępu żołnierzyków czuł się jak pan na włościach i nie uważał za stosowne liczyć się z ukazami.
    – Czego toż spodziewać się po mandatariuszu, który połowę życia wywijał mieczem, a teraz snuje intrygi? Chyba już tylko tego, że ta przechera, że ten farmazon dożywotnio pogrąży porządnego, prostolinijnego imigranta. – Ork zafrasował się. – Oby nie! W innym wypadku nie będę mógł odpłacić Bretonowi pięknym za nadobne – myślał na głos.
    Nie był świadomy, że tamtego przeniewiercę, o ironio, spotkał już zasłużony los.
    Marząc o niebieskich migdałach i podziwiając pająka, który nadal wyczekiwał swej ofiary z uporem wartym lepszej sprawy, spędził w izolacji całe przedpołudnie, zaś mniej więcej o godzinie dwunastej do jego miejsca odosobnienia zszedł oddział paru szeregowych legionistów, co poznał zawczasu po dudniących odgłosach podeszew. Uniósł się z niewygodnej pryczy, albowiem niezmiennie żywił nadzieję, że pozna rychło współlokatora, lecz żołnierze otworzyli zamek i tonem nieznoszącym sprzeciwu kazali mu chybko pójść za nimi. Zlustrował w trymiga ich uzbrojenie i – chcąc nie chcąc – wypełzł z nory, wyciągając przed siebie związane przeguby. Wojskowi odmówili oswobodzenia go z oków, po czym odeskortowali orka na zewnątrz, minąwszy po drodze wąskie korytarze oświetlone pochodniami, kwatery oficerów, niezgorszą kantynę, wypełnioną ambrozyjskim zapachem miodu, oraz kilka pomniejszych izb niewiadomego przeznaczenia. Po opuszczeniu ciemnej twierdzy zmrużył oczy, ponieważ raził go blask słońca, którego nie widział od poranka, jakkolwiek mundurowi nie sfolgowali ani na chwilę i wziąwszy go pod ręce, wrzucili po grubiańsku na wóz i dali znać furmanowi, że zaprzęg może ruszać.
    Z ust spostponowanego więźnia wyrwało się kilka niecenzuralnych słów, gdy leżał twarzą do ziemi na drewnianej podłodze, która wbijała się w jego żebra na każdym większym wyboju. Usłyszał wtedy niespodziewanie czyjś życzliwy głos, który poradził mu, by postarał się wpierw kleknąć, a następnie podźwignąć na nogi. Zadanie to zaliczało się do niezrównanie trudnych na gnającej furze i ze skrępowanymi dłońmi, jednakże po paru podejściach podołał wyzwaniu i przycupnął w kącie, rozglądając się dokoła. Dopiero wówczas dostrzegł trzech spętanych mężczyzn siedzących przy burtach, którzy najwyraźniej podzielali los delikwenta. Jeden z nich, Nord o długich, konopiastych włosach i kilkudniowym zaroście, zamiast turbować się solidarnie, szczerzył zęby w radosnym uśmiechu.
    – Wybacz, że nie posłużyliśmy ci ramieniem, ale jesteśmy bardzo przywiązani do swoich ideałów – zażartował blondyn w futrzanym, a zarazem błękitnym okryciu ochronnym wojownika, spod którego wystawała cienka kolczuga. – Nie jest dobrze leżakować na twardym podłożu, chyba że jesteś dojrzewającym winem.
    – Co? – spytał głupawo ork, ale zaraz jednak zreflektował się i dodał: – O, przepraszam... Dokąd tak właściwie zmierzamy?
    – Ha! Wyborne pytanie! – Nord uradował się. – Nie jestem kapłanem, lecz ponoć do Aetheriusa lub Sovngardu, a jak chcą pesymiści: ku zatraceniu. – Zachichotał. – A mówiąc poważnie, nie mam zielonego pojęcia. Na pewno nie do Samotni, żeby wręczyć nam odznaczenia dla wzorowych obywateli. Do konwersacji włączył się Nord w lnianym, wypłowiałym ubraniu i o obskurnej twarzy złodziejaszka, która nie grzeszyła serdecznością:
    – Błazen bez ustanku stroi sobie żarty. To jemu powinni zakneblować usta, a nie tamtemu.
    Wskazał na trzeciego mężczyznę, wycierając z potu oblicze czarne jak święta ziemia. Ostatni więzień był w istocie jedynym, któremu uniemożliwiono zabranie głosu, wpychając mu między wargi stare szmaty i wiążąc opaskę wokół głowy na wysokości ust. Przesiadywał on w pokorze ducha najdalej od dyszla i wydawał się kontemplować co lub modlić się, bowiem ani razu nie wzniósł skroni i sprawiał wrażenie całkowicie pochłoniętego myślami. Zgorzknialec w średnim wieku odznaczał się tym, że nosił na piersi wyjątkową, pozłacaną zbroję paradną, okrytą lśniącym futrem, która przechodziła stopniowo w szykowne karwasze wykonane biegle z tego samego materiału. Pancerz ukraszony był w niektórych miejscach symbolami niedźwiedziej głowy, których ork nigdy dotąd nie widział.
    – Kim jest ten wytworny mruk? – zapytał zbytnika. – I dlaczego ma zawiązane usta?
    – Pozwól, że przedstawię – odrzekł, a w jego bławatkowych oczach łysnęła duma. – Jego Miłość Ulfrik Gromowładny, jarl Wichrowego Tronu i jedyny prawdziwy Najwyższy Król Skyrim.
    Ork i odstręczający Nord o wyglądzie rzezimieszka spojrzeli na siebie osłupieni, zaś strojny mężczyzna uniósł lekko szlachetne lico, subtelnie kiwnął głową na przywitanie, jako że nie mógł ani mówić, ani wykonać innego gestu, po czym wrócił do swej zwyczajnej zadumy.
    – Ponownie dowcipkujesz, prawda? – spytał nieco przelęknięty flądrowaty skazaniec.
    – Nie w tym wypadku – zaripostował figlarz. – Legioniści nie dozwolili, by przemawiał, bo mógłby celnie zakomunikować im prawdę o plugawym Cesarstwie, któremu służą. Honor był pierwszym słowem, które Imperium wykreśliło ze swego słownika – oznajmił podniośle, dając poznać słuchaczom, że nie żartuje.
    – Ale to oznacza... – Opryszek, blady jak papier, przeraził się. – Co oni chcą z nami zrobić, na bogów?!
    – Rzekłem już, że nie znam się na sprawach duchowych, ale wiem jedno – mówił lnianowłosy – na frasunek najlepsza jest celna facecja i pogodny nastrój – oświadczył, zerkając na rozłożyste konary ponad nierówną dróżką, w których uwiły sobie gniazda świergoczące wesoło ptaki. – Jak mówiłem, to jest Ulfrik, a ja na imię mam Ralof. Chyba się jeszcze nie zaprezentowałem.

    ***

    Jazda na cesarskim wozie upływała Orsimerowi niewymownie frasobliwie, podobnie zresztą jak przywódcy gromowładnych. Nie dziwota, że jarl przesiadywał kwaśny jak ocet siedmiu złodziei, skoro prawdopodobnie żadna z konwojowanych osób nie przetrwa do zachodu słońca. Ork uznał za pewne, że należy ulotnić się przy pierwszej nadarzającej się ku temu okazji, jednak żadnej sposobności do ucieczki nie było. W ślad za ich furą podążała kolejna, z garstką pojmanych powstańców, natomiast z każdej strony otoczeni byli przez szczelny pierścień kawalerzystów: sześciu na lewo, sześciu na prawo, czterech z przodu i przynajmniej pięciu na tyłach, których nie dostrzegał wyraźnie. Każdy żołnierz wyposażony był w miecz, kilku w łuki, zaś kawalkadzie przewodziła pani kapitan – przystrojona jak posąg Talosa w dniu jego święta. W mieniącym się blaskiem srebrnym kirysie, nosząc na hełmie pióropusz, paradowała na czele świty, zwalniając od czasu do czasu, by zganić podwładnych za nieznaczące uchybienia, dając wyraźnie do zrozumienia, że tego poranka rozpoczął się najjaśniejszy dzień w jej karierze. Nie zdarza się wszak codziennie, aby więzić głównego antagonistę cesarskiej władzy, paru jego popleczników, a także dwóch apaszów minorum gentium. Wśród tych ostatnich znajdował się przemytnik, nie zdający sobie sprawy z własnego przewinienia, oraz pospolity grasant.
    Chmurny jak noc rabuś o mętnej fizjonomii wystękał, że w okolicy Czarnego Ruczaju usiłował ukraść konia, który – trudno! mojra niełaskawa! – należał do wysoko postawionego oficera Cesarskiego Legionu. Jego nieszczęście polegało na tym, że w pobliżu wojacy zaczaili się na gromowładnych, gdyż Ulfrik wizytował swoje włości, a następnie ujęli rebeliantów i potraktowali zbira jako jednego z owych wichrzycieli. W pewnym sensie ork odnalazł w koniokradzie bratnią duszę, ponieważ sam stał się ofiarą nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, rzutkiego Khajiita z długim ogonem oraz dwulicowego Bretona zarazem. Legata malwersanta, który nabijał się z jego inteligencji, nie chciał nawet przywodzić na myśl.
    Orsimer sumował się, gdy mijali gęste knieje, z lekka zielone komysze, które zachodziły mgłą wskutek przymrozków i nie miały możliwości rozkrzewić się intensywnym szmaragdem, oraz rwące potoki – krystaliczne niczym nieskazitelny kamień szlachetny, przez który przedzierają się snopy światła. Przejrzysta krynica zakręcała to tu, to tam, przecinając niekiedy gościniec usiany niskimi ostrowami wiechliny, który zmieniał się wówczas w niewielki, kamienny mostek prowadzący nad modrą rzeczułką. W akompaniamencie tętentu kopyt, uderzających o twardą przeprawę, obserwował przeczystą wodę, smagającą z kojącym duszę pluskiem położone na sfałdowanym dnie skały. Pływały w niej lilipucie rybki cieszące się błękitem strumienia, zaś w pobliżu brzegów na wpół zanurzone kraby wygrzewały w ciepłym słońcu zastygłe skorupy maści antracytu i kręcąc niemrawie szczypczykami, kołysały krótkimi czułkami w oczekiwaniu na podpływającą ogonicę lub fioletową rzeczną becię. Nieco dalej od ruczaju, w sąsiedztwie pogrążonej w mroku jaskini, przysiadł sędziwy cis, na którym swawoliły wiewiórki zbierające spomiędzy igieł amarantowe osnówki, a przez jego ażury przebijał się ku oczom brańców wyniosły masyw górski otulony gdzieniegdzie pierzyną białego puchu. Życie w dziczy nieskalanej ludzkim zniszczeniem rozkwitało w najlepsze; mniejsze i większe stworzenia radowały się niemal bezchmurnym niebem.
    Uczucie rozkoszy emanującej z tak sielskiego krajobrazu po stokroć odróżniało się od złamanego ducha kajdaniarzy, aż chciało się zakrzyknąć wniebogłosy i porwać przed siebie w kierunku tej szczęśliwości, nie bacząc na butnych legionistów. Wszakże żywot i tak miał się ku końcowi! Wtedy ork na olaboga uradził, by przekuć słowa w czyn. Poniewczasie, niestety.
    Kolumna złożona z żołnierzy oraz jeńców wtoczyła się na wytrzymały, brukowany szlak i po chwili w polu widzenia winowajców pojawiły się mury okalające miasto. Ralof wypatrzył stojący przy drodze drewniany znak, który wskazywał kilka kierunków.
    – Zmierzamy do Helgen – oznajmił. – Czas zakończyć tę rajzę w udręce, panowie. Niechaj Talos ma nas w opiece – rzekł rzeczowo.
    Niedomyty przywłaszczyciel, świadom nadchodzącej śmierci, począł szlochać i wznosić modły ku wszystkim bóstwom, które przyszły mu na myśl. Jarl Ulfrik Gromowładny wyprostował się i lustrował żołnierzy otwierających pokaźną bramę do grodu, by następnie odwrócić się i, być może, ostatni raz objąć ojcowskim spojrzeniem podwładnych jadących na drugim wozie. Jedyna szansa, by zrejterować, przepadła jak kamień rzucony do jeziora, gdy przestąpili wierzeje, które z łoskotem zawarły się za ich plecami.
    Dowodząca kawalkadą kapitan skierowała się ku szpakowatemu legioniście na uboczu, zsiadła z konia i oddawała honory. Dżentelmen, który przypuszczalnie niedawno przekroczył wiek męski, sprawiał wrażenie niezwykle statecznego. Jego pociągła, poorana zmarszczkami fizys skrywała głęboko osadzone, podkrążone oczy, z których wyzierał spokój i dostojeństwo przysługujące zwykle władcom lub przynajmniej hetmanom. Niecodzienną dystynkcję jegomościa potęgowało jedyne w swoim rodzaju przyodzienie: brunatna zbroja ze skóry jelenia, łączona setnymi nitami, które jeżyły się na torsie niczym sierść rozwścieczonego wilka; zdobiona najwyższej próby złotymi ornamentami, płonącymi słonecznym poblaskiem; wyposażona w chroniące uda taszki, ukraszone roślinnymi motywami; nadto purpurowa peleryna, zwieszająca się na połyskliwym sznurze uwiązanym poniżej obojczyka. Pod tym wyszukanym okryciem pąsowiała tunika stebnowana pozłacaną nicią, zaś wysoki kołnierz uwydatniał owal twarzy i ostry podbródek mężczyzny. Kapitan, choć starała upiększyć się, jak tylko mogła, prezentowała się w jego towarzystwie niczym łachmaniarz przy wycyzelowanym mocarzu, którego szczegóły prezencji grały unisono na miarę fantastycznego ansamblu.
    Złotowłosy kpinkarz poznał nobliwego weterana, jednak nie był rozentuzjazmowany ani jego aparycją, ani nawet pobytem legionisty w Helgen:
    – Generał Tullius błyszczy się jak oczy szczura po zobaczeniu kawałka stęchłego sera. Wygląda na to, Wasza Miłość, że tego dnia skrzyżują się losy dwóch wodzów – zwrócił się do Ulfrika.
    – To on dowodzi tu Cesarskim Legionem? – zapytał ork.
    – Ta – prychnął Ralof. – Jest jak zgorzel w otwartej ranie. Niech nie zwiedzie cię jego przychylna powierzchowność – uprzedził, wykrzywiając się w dziwnym grymasie. – Opuścił zamek Dour tylko w jednym celu: aby zasmakować upojenia in persona, gdy głowy jego adwersarzy oddzielą się od ich zgasłych ciał – powiedział.
    Na te słowa niechlujny szabrownik znów rozpłynął się we łzach, na zmianę biadając, sarkając i odmawiając modlitwy, co wprawiło w gniew gromowładnego o platynowych włosach, który jął wypominać mu, żeby w ostatniej godzinie zachował resztki honoru, pokazując Cesarstwu, że dumni Nordowie nie lękają się śmierci. Reprymenda nie podniosła go szczególnie na duchu, ale zdusiła chociaż głośne zawodzenie, które nie odbijało się już echem od ceglanych ścian budynków.
    Zaraz sprzężajom ściągnięto lejce, drewniane koła ze stalowymi obręczami przestały się toczyć, spracowane konie przystanęły opodal obmurowania wodzącego do niewysokiej baszty z jednej strony i cytadeli z drugiej, a kondotierzy wrzeszczeli, iżby wysiadać pojedynczo, urągając komu popadnie. Z tyłu fury zatrzymała się kapitan, dumna jak paw, zaś obok niej legionista o kasztanowych włosach, który trzymając grube repertorium, pełnił funkcję skryby i protokołował przybyłych.
    – Ulfrik Gromowładny – odczytał żołnierz, natomiast jarl wypiął zuchwale klatkę piersiową i ustawił się w szeregu wraz z wywrotowcami, którzy podróżowali na drugim wozie, a teraz oczekiwali na dalszy rozwój wypadków.
    W międzyczasie paru miejscowych przyszło gapić się na egzekucję, a widząc dowódcę rebeliantów, ten czy ów począł wołać: „Śmierć gromowładnym!”, „Do grobu z szujami!”, „Niech żyje Cesarstwo!”. Inni, słysząc to, przybiegli co tchu i grzmieli zgoła przeciwnie: „Chwała pokonanym!”, „Skyrim należy do Nordów!”, „Przepędzić elfowe marionetki z naszej świętej ziemi!”. Wzmógł się ostatecznie taki tumult, że żołnierze stanęli w rzędzie i tarczami zmuszali gapiów do odstąpienia, posuwając się wolno naprzód. Miarka przebrała się, gdy ktoś z tłumu cisnął kamieniem, który ze świstem przeleciał obok eminentnego czerepu pani kapitan i rozbił się huczliwie o ścianę. Ta natomiast, cięta jak osa, dała lakoniczny rozkaz:
    – Rozpędzić tę hołotę na cztery wiatry!
    Bojownicy jęli popychać brutalnie ciżbę, batożyć co bardziej niepokornych i pośród złorzeczeń oraz jęków niezadowolenia czynili zabiegi, ażeby wypełnić instrukcję. Nie zdało się to na wiele, bowiem wypłoszona z majdanu gawiedź gromadziła się licznie na gankach swych domostw lub wspinała się na dachy, skąd widok mieli przyzwoity, a nikt nie mógł zabronić gospodarzowi w jego larach i penatach choćby i wyprawiania harców.
    Po opanowaniu hałastry ordynans powrócił do czytania wykazu z imionami podsądnych:
    – Ralof z Rzecznej Puszczy.
    – Oto i ja – odrzekł filut i nieproszony ciągnął mowę, jako że dostrzegł w tych okolicznościach szansę podbudowania komilitonów. – Zbyt długo dulczałem, podczas gdy drzazgi wkłuwały mi się w siedzenie. Skutkiem tego z tym większym weselem ściskam twą dłoń, gryzipiórku, jak też waszmościance, bo zakładam, żeś niezamężna, krasnolico. Mniemam, że hołubisz nad podziw ptaszyny, dla których nawet na własnej czuprynie gniazdko uwiłaś.
    – Ucisz się, diabelski synu! – podniosła głos urażona.
    Poniektórzy legioniści podejmowali ukradkiem próby, by stłumić śmiech. Jako szeregowi podwładni dobrze znali łajdacką kompleksję pani kapitan, która miała każdego za psi pazur, i gdyby nie ich zależność od niej, wielu ochoczo podpisałoby się pod słowami sowizdrzała. Tymczasem skryptor, chowając twarz za rejestrem, kontynuował:
    – Lokir z Rorikstead – powiedział, by po chwili ujrzeć lepkiego od brudu koniokrada, drżącego jak osika. – Do szeregu – nakazał.
    Tamten opieszale zbliżył się do linii uformowanej przez rebeliantów w błękitnych pancerzach, wyjąwszy okrytego innym strojem Ulfrika, który bez ustanku świdrował wzrokiem stojącego trzy albo cztery kroki dalej swego największego rywala – generała Tulliusa.
    Jako ostatni zstąpił ork, sądząc, że definitywnie przyszła na niego kryska.
    – A ty kto? – odezwał się cesarski skryba, trzymając nad spisem gęsie pióro.
    – Ja...? – wybąkał Orsimer nierozsądnie. – Golzagor gro-Barlurka – przedstawił się z wahaniem. Legionista o długich włosach wertował listę, szukając na próżno trudnego nazwiska. Golzagor zreflektował się, że pobyt na wozie wraz z gromowładnymi, a teraz w Helgen, jest sprytnie uknutą intrygą legata Fasendila, który w przejeżdżającym orszaku konnym z więźniami znalazł szansę, by pozbyć się uciążliwego jeńca. Z drugiej jednak strony, głowił się, może rzeczywiście w Skyrim sankcje za szmuglowanie niedozwolonych preparatów są tak poważne? Podjął postanowienie, aby zaprezentować swoje racje na forum publicznym, wykorzystując ostatnią szansę na ułaskawienie.
    Wtem w powietrzu rozległ się grzmot, który brzmiał jak uderzenie pioruna, jednak niebo było czyste, a z rzadkich chmur nie miała prawa spaść choćby kropla deszczu. Zgromadzeni zadarli głowy, zdając sobie sprawę, że huk dźwięczał w osobliwy sposób; nastąpiło po nim echo, które niosło się między zabudowaniami, a przypominało raczej czyj zniekształcony głos z wnętrza studni. W dźwięku owym tkwiło coś złego, jakby demon przemówił na moment z czeluści, aż wszystkich przeszedł dreszcz grozy. Opanowany dotąd generał Tullius zaniepokoił się, bezwiednie kładąc dłoń na rękojeści miecza, zaś Ulfrik i reszta gromowładnych zdawała się nie mniej zatrwożona.
    – Cóż to było, u licha? – przemówił któryś z żołdaków.
    – To bez znaczenia – burknęła nadąsana przywódczyni kawalkady. – Kontynuujemy. A co do ciebie – rzekła do orka – idziesz ze wszystkimi, kanalio.
    Orsimer chciał zaprotestować i zabrać głos, ale dwóch legionistów pchnęło go na bok i w okamgnieniu znalazł się między Lokirem a Ralofem. Cesarski urzędnik zamknął księgę, jako że dopełnił swych obowiązków, zamienił kilka słów ze wzbudzającą niechęć panią kapitan i udał się w stronę warowni.
    Tymczasem Tullius wystąpił na środek i przystanąwszy w pobliżu kata w czarnym kapturze, wygłosił przemówienie skierowane w zasadzie wyłącznie do wodza światoburców:
    – Ulfriku Gromowładny! – rozpoczął szlachetnym głosem. – Wielu twych popleczników uważa, żeś zacnym farysem, któremu żadne przeciwności nie są straszne. Nie neguję twej odwagi w boju. – Pozwolił sobie najpierw na komplement, którego jarl nie mógł skomentować, ponieważ nadal miał zakneblowane usta. – Prawdziwy bohater docenia jednakże wartość lojalności, nawet jeśli nie dzieli przekonań z tymi, którym przysięgał wierność. Podniesienie ręki na Najwyższego Króla Skyrim jest zbrodnią, a zabicie go podstępem w niehonorowej walce... – uczynił pauzę, szukając odpowiedniego słowa. – Barbarzyństwem, które sprawia, że nie różnimy się od zwierząt – dokończył, a smuga światła padła na jego zbroję, połyskując złotem zjawiskowych zdobień. – Karą za tę nikczemność jest dekapitacja. Dotyczy to również wszystkich spiskowców – dodał jakby od niechcenia. – Prawo jest święte, Cesarstwo jest prawem. Niech żyje Titus Mede II! – zakończył niczym instygator i odsunąwszy się, skinął na oprawcę.
    Zaraz podniosły się krzyki publiki z oddali: „Frantowski sylogizm! Chcesz powiedzieć, że Cesarstwo jest święte?!”, „Wyzwał go na pojedynek i uczciwie zwyciężył! Nie jest mordercą!”, „Dajcie mu przemawiać!”, ale też: „Hańba gromowładnym! Niech sczezną w Otchłani!”, „Przeklęci wichrzyciele! Uciąć im te puste łby!”. Nie zważając na wołania, wykonawca srogiego wyroku ulokował pośrodku drewniany pieniek pokryty dawno zakrzepłą krwią, postawił po jednej jego stronie kosz dużych rozmiarów, podjął z ziemi olbrzymi topór i spojrzał na kapitan, dając do zrozumienia, że jest gotowy.
    Na krótko przed rozpoczęciem kaźni ork rozpamiętywał ostatnie wydarzenia, snując refleksje nad tym, w jaki sposób został straceńcem: spotkanie Khajiita Ma'drana, który wziął go na plewy; podróż z karawaną przez góry; ostatecznie zdrada i pochwycenie przez żołnieraki, zakończone wtrąceniem do turmy. Czy przez to miał dokonać żywota? Za jakie grzechy? Rozpoczął rachunek sumienia, czego nie czynił często, otrzepując z pyłu zapomnienia najistotniejsze momenty życia, które uciekało jak piasek spomiędzy palców.
    Wspomniał swe dzieciństwo i młodość w Cesarskim Mieście, kiedy uwielbiał chodzić po Dzielnicy Handlowej, myszkując wśród skrzyń i beczek ustawionych przed biurem Cesarskiej Izby Handlowej albo zaglądając do Orsimera prowadzącego sklep „Mieczem i Obuchem” z wyrobami dla wojów. Subiekt, widząc świecące oczy chłopca, gdy brał do rąk praktyczne szpady, prześwietne pałasze oraz liczące tysiące lat, choć nadal skuteczne, czekany, pozwolił chmyzowi pierwej polerować rynsztunek na zapleczu, później stawać okazjonalnie za ladą, aż wreszcie zapoznawał go stopniowo z podstawami sztuki władania bronią sieczną, opowiadając mu przy tym piękne historie o orkach rezydujących poza murami wielkich metropolii.
    Wrócił myślami także do świętej pamięci przybranych rodziców, którzy nie mogli mieć własnego potomstwa, dlatego otoczyli ramionami małego orka, syna ubogiej ulicznicy i nieznanego mężczyzny, i wychowywali jak własne dziecko. Sami zamieszkiwali w lichej, zbitej z grubo ciosanych desek budzie na brzegu jeziora Rumare i chociaż prostoduszny ojciec trudnił się zamiataniem ulic, a wiecznie radosna jak szczygieł matka gotowała w cuchnącej dziurze posiłki dla różnych wyrzutków i stojaków, starali się zapewnić jedynemu synkowi godziwe warunki życia. Matula nauczyła brzdąca czytać i pisać; następnie wysyłała go do miasta, by pobierał nauki u wynajętego nauczyciela, za którym nie przepadał. Tatko rozpieszczał bachora, pozwalał mu włóczyć się godzinami i czasem przynosił z pracy słodycze, które kupował za napiwki wręczone mu przez zamożnych mieszczan w podziękowaniu za posprzątanie dziedzińca czy placu przed posesją. Ojciec nigdy nie zostawiał nic dla siebie; był tak uczciwy, że zawsze albo wręczał prezent synowi, albo składał te dodatkowe fundusze na ręce ukochanej żony, by nabyła za nie nową suknię w miejsce zniszczonych łachmanów, które nosiła uśmiechnięta. A ona i tak wymykała się nazajutrz do księgarza i wracała z książką podróżniczą dla smyka, by chociaż w ten sposób poznał kawałek świata. I dalej stała przy garach w podartych szmatach, żartując, że napadł ją dziki zwierz, lecz dał drapaka, gdy się bliżej przyjrzał jej fizjognomii.
    Kiedy jako młodzieniec trafił za kratki, rodzice nawet nie krzyczeli. Po prostu milczeli, aż pewnego dnia ojciec powiedział mu, by tego więcej nie robił. Co pomyśleliby o nim, gdyby dowiedzieli się, że został przemytnikiem skazanym na śmierć?
    Sformułował konkluzję, że nie było mu żal życia, które miał niedługo stracić, bowiem było ono wyjątkowo męczące i szare. Nic nie osiągnął, większość żywiła dla niego pogardę. Wyrzucał sobie tylko to, że zawiódł rodziców – jedyne osoby, które tak naprawdę kochał i jedyne osoby na tym świecie, które kochały jego. Popełnił wiele błędów, owszem, jednak nic, jego zdaniem, nie sprawiało, aby zasługiwał na przedwczesne wyzionięcie ducha. Cóż jednak począć? Było już za późno, by cokolwiek uczynić.
    Wśród milczących gromowładnych wyciszył się nawet śmieszek Ralof, oczekując w bezgłosie na kres. Ostrze katowskiego berdysza odbiło jasność, która oślepiła Golzagora.
    Wtedy, ni stąd, ni zowąd, przestworza przeszył ryk, podobny do uprzedniego tajemniczego grzmotu, lecz znacznie donioślejszy. Nagle, deus ex machina, coś gruchnęło, wzbijając obłok kurzu z ziemi, a gdy ork podniósł oczy pełne piasku, sądził, że postradał zmysły. Na szczycie wieży osiadł stwór, którego znał jedynie z legend. Był znacznie potężniejszy od trolla, wyglądającego przy tej bestii jak karzeł, a gdy rozłożył szare, kolosalne, pokryte błyszczącą łuską skrzydła, legionistka, patrząca się dotąd jak cielę na malowane wrota, umknęła w popłochu, pozostawiwszy skazańców. Konie natomiast spłoszyły się w kweresie i ruszyły na złamanie karku, tratując kilku wojskowych.
    – Smok! – wrzasnęła uciekająca kapitan.
    Monstrum zaś wydało z siebie rzężący, nienaturalny odgłos, który ściął orka z nóg. Niedoszły nieboszczyk przeciął bezsilnie powietrze, zatrzymując się dobre kilka łokci dalej. Mając związane przeguby, nie mógł zamortyzować upadku, dlatego walnął głową w grunt i stracił przytomność.
    Ostatnio zmieniony przez Waughin Jarth młodszy : 12-06-2014, 18:56

  3. #3
    Waughin Jarth młodszy

    Domyślny

    www.marszkuswiatlosci.wordpress.com

    Plik pdf z tekstem do pobrania


    Rozdział II
    Rzeczna Puszcza


    Na placu oraz w pozostałej części Helgen panował taki harmider, że postronny obserwator nie byłby w stanie odróżnić w tłumie biegających wszędzie postaci żołnierzy Legionu Cesarskiego od bojowników Ulfrika Gromowładnego, chociaż nosili oni różne umundurowania. Konie rżały, ludzie gonili co sił w nogach, starając się ukryć przed gradem kamieni z kruszonych budowli, obracanych przez smoka w sterty gruzu. Uderzył lancetowatym ogonem w czyją stodołę – gumno rozbijało się w drobny mak; rzygnął ogniem z upiornej paszczy – zboże stawało w płomieniach i owoc pracy ludzkiej obracał się wniwecz; zatrzepotał monstrualnym ramieniem – pokotem kładła się krucha sadyba, grzebiąc w ruinach domowników: mężczyzn, kobiety, dzieci, starców. Za chwilę znowu żmij poderwał się i przeleciawszy po nieboskłonie, osiadł na murach miejskich, by zaryczeć w obcym języku, rozbrzmiewającym złowróżbnie:
    Zu'u los rigir, joriin do Lein! Dir ko dii yolos!
    Następnie wygiął do tyłu długą szyję i z impetem huknął przed siebie jakąś pradawną magią, przewalając część fortecy, jakby ta była jeno domkiem z kart, a nie murowaną warownią wzniesioną przed dumne Cesarstwo – chwiejące się w posadach w zetknięciu z nieznanym.
    Poturbowany ork poczuł pośród kakofonii jęków i beku rannych, że ktoś ciągnie go za gałgany w kierunku wieżycy. Przed niewielkimi schodkami odzyskał siły na tyle, by na czworakach wdrapać się z mozołem do wnętrza budowli, a później przysiąść w kącie, bojąc się o wytrzymałość niepewnego stropu.
    – Żyjesz? To dobrze – odezwał się Ralof, raźnie stojąc na nogach. – Wasza Miłość, to już chyba wszyscy.
    – Ilu naszych poległo? – zapytał Ulfrik, któremu zdjęto knebel, a podtrzymując zbroczoną krwią kończynę, wyglądał przez otwór na dziedziniec, badając sytuację poza schronieniem.
    – Esbjörn i Roald odeszli na wieczną wartę. Widziałem ich ciała – odrzekł gromowładny. – Gunjar zaginął. Nie mam pojęcia, gdzie się podział, podobnie jak ten grasant. Jak on się nazywał? Lorik czy Lokir...?
    – Musimy się stąd wydostać – zdecydował okaleczony jarl. – Nie wiem, czy bramy zostały otwarte, ale wolałbym tego nie sprawdzać. Jeśli mnie pamięć nie myli, pod twierdzą jest sekretne przejście prowadzące do północnego traktu.
    – Fatalny pomysł – przemówił inny żołnierz w barwach wojennych okrywających lewą część twarzy. – Wodzu, nie zrozum tego źle, ale w fortecy ukryło się wielu legionistów, którzy już mieli skrócić mnie o głowę! W jaki sposób nas przywitają, gdy tak po prostu przekroczymy próg? – pytał przejęty, a jego sumiaste wąsy drgały, gdy rumor pękających ścian obiegał wieżę.
    – Tutaj też nie możemy długo zabawić – stwierdził stanowczo Ralof. – Tete-a-tete [Niestety, nie tak pisane, ponieważ forum nie chce przyjąć francuskich znaków diakrytycznych. Zob. pisownię prawidłową – Autor] z piękną inaczej kapitan nie przypada mi do gustu, ale lepsze to niż starcie z gadem. Mortenie Nieulękły, zerknij na plac i daj znać, kiedy mam uchylić drzwi. Wtedy pognamy wszyscy do zamku, osłaniając Jego Miłość – zarządził. – Na drodze leży trochę trupów. Kto może, niech podejmie w biegu broń, abyśmy nie byli dłużej bezradni. Talosie, prowadź nas! – Spojrzenie skierował ku niebu.
    Jeden z gromowładnych pomógł jeszcze orkowi rozwiązać ręce i już po chwili pędzili przez teren, na którym niedawno mieli dokonać żywota. Orsimer uchwycił kątem oka przegrupowanych legionistów i magów bitewnych w oddali, strzelających w kierunku bestii wiszącej w powietrzu. Wiele grotów dosięgło potwora, jednak on wydawał się niewzruszony, jakby był odlany ze spiżu. Zwracając się w stronę żołnierzy, zanurkował gwałtownie ku łucznikowi, capnął go rogowymi pazurami, po czym podniósł z ziemi i rzucił nieszczęśnika z dużej wysokości, zabijając go. Nie czekając na chwilę, aż smok obróci się przeciwko gromowładnym, ork gonił tak szybko jak to możliwe, i jako pierwszy wpadł do twierdzy. Zaraz dołączyli do niego pozostali, zatrzasnęli drzwi za sobą i zasapani rozglądali się po pomieszczeniu, na którego ścianach rósł wiszący mech, wypchane głowy zwierząt prezentowały okazałe poroża, proporce Cesarskiego Legionu kołysały się targane przeciągiem i tylko zwłoki wojownika przy lichtarzu mąciły pewien urok tego miejsca. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie widać było żywego ducha.
    – Tutaj przytaiłeś się, Gunjarze – wydyszał markotnie Ralof w kierunku ciała żołnierza. – Hm, ale cóż to? Jego okaleczenia nie pochodzą od spadających cegieł albo razów gadziny – stwierdził, oglądając z bliska truchło towarzysza broni.
    – Zadano je cesarskim mieczem! – zawyrokował Morten Nieulękły.
    – Panowie, innym razem rozpoznamy sprawę – uciął dyskusję królobójca Ulfrik. – Opuśćmy to miasto, zanim smok strąci nam warownię na głowy. Obiecuję, że gdy dotrzemy do Wichrowego Tronu, wszczniemy taką krucjatę przeciwko bezbożnym cesarskim plugawcom, że Tullius będzie nas nawet na dnie Otchłani wspominał.
    – I to mi się podoba! – zakrzyknął jasnowłosy dowcipniś. – Wszyscy uzbrojeni? – skierował pytanie do grupy.
    Golzagor zatrzymał wzrok na postrzępionych łachach, które ciągle nosił, i uzmysłowił sobie, że na śmierć zapomniał, ażeby w trakcie galopady przed fortecą złapać choćby nędzny tulich. W owym czasie tak był zaaferowany widokiem straszliwej maszkary, że miał wzgląd tylko na to, by w dyrdy ustąpić z pola. Nieśmiało przyznał się do roztargnienia:
    – Ja nie mam oręża.
    – Rzeczywiście. – Ralof objął go spojrzeniem. – Gołyś jak piskorz. Żwawo bierz co od Gunjara. No, śmiało – ponaglał go. – Jemu rynsztunek nie zda się już na nic.
    Ork pochylił się z ostrożna nad nieboszczykiem i wziął jego porządny puginał z miedzianym jelcem ukraszonym motywem niedźwiedziej głowy w profilu. Poznał z punktu ten znak, jako że identyczny zdobił odzienie jarla, który krwawił z przedramienia bezustannie, a mimo to nie troszczył się o takie faramuszki. Orsimer kierował się szacunkiem dla zmarłego, więc chciał na tym poprzestać, ale gromowładni wyrazili zgodę, aby zabrał wszystko: skórzaną zbroję, pikowaną w romboidalny deseń; krótką kolczugę bez rękawów; ocieplane rękawice i buty; rzemienny hełm oraz drewniany puklerz z umbem, za którym z trudem mieściła się jego wielka ręka. Pozostawił jedynie amulet oraz tunikę w rebelianckich barwach, służącą teraz denatowi jako całun.
    Założenie pancerza chwilę trwało, tym bardziej że Golzagor był barczysty, dlatego grupa oddaliła się, by nie tracić czasu i odszukać drogę ucieczki. Ork, pełen wdzięczności za to, że traktują go jak brata, miał dołączyć do nich później. Spieszył się przy tym niemożebnie, bowiem co rusz do jego uszu dochodziły zza zaryglowanych wrót odgłosy wybuchów i bitwy ze smokiem. Wkrótce, przywdziawszy nowy strój, ruszył wąskim korytarzem, wypatrując gromowładnych. Dotarłszy do schodów prowadzących na wyższe oraz niższe piętro, zatrzymał się, ale gdy tylko usłyszał podźwięk zderzających się mieczy, dobiegający z dołu, postanowił skierować swoje kroki ku podpiwniczeniom.
    Przezornie wytknął łeb spoza antała pachnącego winem, by ujrzeć potyczkę. Z jednej strony fechtowali Ralof i Morten, biorąc Ulfrika w obronę; z drugiej zaś legioniści w przewadze liczebnej przeprowadzali ofensywę z oczywistym zamiarem pozbawienia ich życia. Nie myśląc wiele, Orsimer ruszył na ratunek. Dobiegł do jakiegoś żołnierza od tyłu i z całej siły wbił ostrze w jego kark, nieomal odcinając mu głowę. Dostrzegł to inny wojownik, podnosząc na orka mosiężną buławę. Jego obuch był jednak na tyle ciężki, że zanim zdążył rozprostować ramię, Golzagor osłonił się tarczą, która sparowała cios, wytrącając napastnika z równowagi. Wykorzystując ten moment, ork rzezał niemiłosiernie wroga po twarzy. Szyszak legionisty posiadał stalowy nakarczek chroniący szyję, uniemożliwiając przez to dekapitację, jednakże nic nie okrywało paskudnego pyska biedaka. Po chwili, jak skonstatował zwycięzca pojedynku, jego pocięte pyszczydło stało się jeszcze szkaradniejsze.
    Gromowładni tymczasem uporali się z wysokim wojskowym w randze kwestora, tak więc na placu boju pozostała już tylko jedna osoba z Cesarskiego Legionu. Usatysfakcjonowany z dotychczasowego przebiegu bitki Orsimer postanowił przypuścić atak na ostatniego przeciwnika, by grupa czym prędzej mogła udać się dalej, ku upragnionej wolności. Ralof kiwnął jednak ręką, aby ten wstrzymał natarcie.
    – Poczekajcie! – zawołał nieogolony blondyn. – To moja walka! Macie się nie wtrącać, chyba że tchórzliwa krasnolica podejmie próbę ucieczki, rozumiecie?
    Golzagor przypatrzył się badawczo legionistce. W mrocznej piwnicy nie od razu odnotował, że to ta sama persona, która prowadziła kawalkadę, powrzaskiwała na podwładnych i wydała go na śmierć, choć nie figurował na liście skazanych. Bez tandetnej kity, porównanej nie bez przyczyny do legowiska ptaków, pani kapitan sądziła najwyraźniej, że niepostrzeżona wyśliźnie się z Helgen, porzucając wojaków i miejscowych, ginących w boju z bestią. Okazało się, że była nie tylko podłą żmiją o złym guście, lecz także zajęczą skórką, która dezerteruje przy lada okazji. W innych okolicznościach ork uznałby zapewne, że należy ją zostawić albo szast-prast posłać do piachu i samemu się salwować, jednakże tym razem był z Ralofem jednej myśli, dlatego potakująco kiwnął głową, oparł się o ścianę i postanowił przyglądać się potyczce, kibicując, rzecz jasna, Nordowi w niebieskim okryciu.
    – Ralofie, załatw szybko porachunki – polecił Ulfrik.
    – Gnidy z Wichrowego Tronu! – zaryczała kapitan, trzymając oponenta na długość obosiecznego miecza. – Myślicie, że uniknęliście kary?! Cesarstwo wkroczy kiedyś do Wschodniej Marchii i wytrzebi powstańców, szubrawcy! – groziła.
    – Jak śmiesz zwracać się do mojego jarla?! – wrzasnął jasnowłosy i kropnął w jej broń własnym orężem, aż stal zadzwoniła w zimnej izbie, dając znak, że czas przejść od słów do czynów.
    Najsampierw szermierze zatopili w sobie pałające nienawiścią spojrzenia i stąpając nieśpieszno po okręgu, każdy w inną stronę, przybliżali się do siebie, by zaraz znów w tył uskoczyć. Nord przyjął postawę bojową, ugiąwszy łagodnie nogi w kolanach, żeby w razie uderzenia zwinnie stłumić siłę razu oraz bezzwłocznie skontrować. Wyglądał na pewnego siebie, jednak doświadczenie w bojach niewątpliwie podpowiadało mu, by zawsze, w obliczu najbardziej niepozornego wroga, a nie tylko od wielkiego dzwonu, mieć się na baczeniu. Owa biegłość w fechtowaniu się dała o sobie znać we właściwym momencie, aczkolwiek było to wciąż za mało, ażeby utwierdzić go w dufnym przekonaniu o własnej nieomylności. Legionistka również wydawała się roztropna, bowiem nie znając umiejętności rywala, wyczekiwała pierwszego żgnięcia, odwlekając własny atak, aby później znienacka natrzeć. Najwidoczniej liczyła na sprawienie niespodzianki przeciwnikowi, który mógłby popełnić błąd, zachwiać się – i w tym upatrywała szansy na zwycięstwo.
    Wzajemne straszenia przeciągały się; w grobowej ciszy wykonywali na twardej, chłodnej posadzce kuriozalny taniec i żadne nie paliło się, by zrobić pierwszy krok. Wreszcie pełne napięcia wyczekiwanie przerwał Ralof. Machnął mieczem, który wnet zwolnił na kapitańskim ostrzu. Ta oddała cios, ale i on nie dosięgnął celu. Gromowładny, widząc, że nic nie wskóra w ten sposób, przyspieszył. Wyprowadził całą lawinę sztychów: prawa, lewa, frontalnie, ze zwodem, bez zwodu... Nawet nie drasnął rąbka kirysu. W odpowiedzi nadeszły cięcia. Jedno zręcznie sparował, drugie chybione, przed trzecim uchylił się, czwarte szczęknęło o jelec. Figa z makiem, z pasternakiem! Dalej remis.
    Znów wejrzenia wojowników spotkały się, w wyniku czego nastąpiła nieplanowana chwila przerwy w walce. Śmieszek, tym razem gniewliwy nie na żarty, był zdania, że w oczach oponentki dojrzał płonący ogień pogardy, porównywalny do zabójczych tchnień smoka, którymi ten wytracał niewinnych. Przywołał w myślach obraz zgiełku na placu, wrzaski bezradnych konających oraz Gunjara – zabitego w sali w przyziemiach, chociaż nie mógł się obronić.
    – Ty go zamordowałaś! Ty uśmierciłaś Gunjara, kokoto! – wykrzyknął.
    Kapitan nie odezwała się natychmiast, tylko uśmiechnęła się półgębkiem i szydziła:
    – Kogo...? Gówniara?
    Po tej zdawkowej wymianie zdań szarżowali na siebie bez opamiętania. Dźgnięcie, pchnięcie; zgrzyt stali, chrobot żelaza. Iskry z wodzących się za czuby broni iluminowały beczki pełne spirytualiów, rozjaśniały przepierzenia w ciemnym składzie. Ten markował jaki zamysł, ta nie dała się zwieść. Tu pozorowała zamach, tam nadziała się na blok. I momentalnie zmiana tempa: wolno – szybko, bez pośpiechu – lotem strzały, adagio – presto... A tu fortel! Znowuż rączo! Bez skutku. Finta? A gdzie tam. Obrót? Fiasko. Następnie, jak gdyby nic się nie stało, jakby nerwy mieli jak postronki i posiadali taką kondycję, że mogliby próbować swych sił do zmierzchu, na powrót ritardando, i kontynuują tany w takt przygrywającej cichusieńko niewidzialnej orkiestry żałobnej, pląsając powściągliwie nad trumną werwy i swady.
    Ork gapił się na to starcie gigantów jak sroka w gnat, stawiając w słup wielkie oczy. Nigdy nawet nie marzył o tak nieopisanej, o tak wybornej technice, która sprawiała, że pojedynek przypominał przedstawienie, balet, muzykę komponowaną przez genialnego twórcę. A przecież nie grali z partytury! Nie umówili się, do licha, odnośnie do kroków! Zamiast uzdolnionego flecisty koncertował facecjonista Ralof, prosty jak Adamantowa Wieża, zaś w miejscu wybitnej harfistki muzykowała szpetna pani oficer Cesarskiego Legionu! Mimo to, demonstrowali olśniewający kunszt, wirtuozerię władania białą bronią, a żadne z nich nie cofnęło się nawet na krok, żadne nie ustępowało pola. Orsimer ze smutkiem zaakceptował ponurą prawdę, że przygotowanie walczących, ich profesjonalizm i wprawa dalece prześcigały jego skromne możliwości, które nabył w Cesarskim Mieście. Jedyna strategia, jaką dotąd przyjmował, opierała się na fandze w nos z zaskoczenia lub instynkcie, czego dał wyraz w trakcie potyczki z trollem. Ach, ale trudno to nazywać walką! Ledwo szarpanina amatorów wagi piórkowej, porównawszy ją z obecną batalią asów, która zmierzała w nieokreślonym kierunku.
    – Wystarczy tej rozgrzewki – rzekł bez wahania Ralof, wywołując zdumienie.
    Golzagor poczytywał te słowa za przechwałki, jakkolwiek bojownik nie dał się dotąd poznać jako fanfaron. Pomyślał, że to bez kwestii kolejny blef lnianowłosego, ażeby sprowokować rywalkę. On jednak, na przekór rozważaniom orka, doskoczył do nieprzyjaciółki i krzepko rąbnął orężem. Tamta stosunkowo poprawnie odparła cios, zasłoniwszy się brzeszczotem prostopadle do kierunku uderzenia, jednakowoż błękitny rycerz, miast wycofać się jak zwykle, podejmując nową próbę, przystąpił do niej, sczepił gardy i pchał co siła skrzyżowane miecze. Wtenczas skierował niespodzianie trzpień ku podłodze, przez co obie złączone bronie sieczne nieomal musnęły piórami ziemię. Antagonistka nachyliła się, aby nie wypuścić rękojeści, natomiast żołnierz Ulfrika wykorzystał ten ułamek sekundy, popychając ją barkiem, aż zbroje brzęknęły wśród głuchej ciszy cesarskiego magazynu. Zachybotała się, ściskając końcami palców głowicę, toteż Nord dokończył dzieła – walnął ją w podbródek i tyle wystarczyło, by zwalić legionistkę z nóg.
    – Nędznicy, miernoty, łajzy! – wymyślała wszystkim, leżąc bezsilnie.
    Zwycięzca boju na śmierć i życie przystąpił do pokonanej kapitan, dzierżąc pewnie narzędzie walki, które tak dobrze wywiązało się z zadania. Ucałowawszy miecz, dziękował bóstwom za triumf, by następnie, ku uldze zgromadzonych, uciszyć zwyciężoną na zawsze. Golzagor podbiegł do niego i gratulował tak bezprecedensowej zręczności, komplementując zwłaszcza niebywałą przezorność pogromcy w pierwszej fazie potyczki. Zapytał fechtmistrza o imię nauczyciela i bagaż doświadczeń w bitwach, jednak Ralof zareplikował aforystycznie:
    – To żadna eksperiencja, orku. Odkąd wisiał nade mną katowski berdysz, bez ustanku wypatruję takoż nad sobą damoklesowego miecza. – Zatrzymał wzrok na swym przywódcy, który stał jak na rozżarzonych węglach, wyczekując finału setek pochlebstw i aplauzów. – Na marginesie – powiedział starym, dobrym, andrusowskim głosem – od pewnego czasu nie słyszymy wybuchów i grzmotów z podwórca. Jaszczur widocznie podwinął ogon i pierzchnął.

    ***

    Niebawem uciekinierzy, szczęśliwi, że uszli z życiem, lecz poturbowani i zmęczeni utarczką – w pierwszym rzędzie z potworem, w drugim – z żołnierzami Tulliusa, odnaleźli ukryty właz prowadzący do dusznego i ciemnego, choć oko wykol, tunelu. Oświetlając pochodnią wykutą między opokami drogę, przeprawili się pod powierzchnią wilgotnej ziemi ku niewielkiej jaskini, wychodząc na półkę skalną, z której należało zeskoczyć, aby znaleźć się nieopodal wyjścia z groty. To niepokaźne utrudnienie na ich marszrucie, jak wywnioskowali, służyło temu, aby zapobiec przedostaniu się do Helgen przez korytarz, a jednocześnie umożliwić przeprawę osobom podróżującym w odwrotnym kierunku, czyli poza mury miejskie. W razie oblężenia zbiegowie mogliby z całą pewnością zabrać ze sobą drabinę, po której z gracją zstępowałby król, jarl albo inna wychodząca po angielsku znakomitość, jednakże Ulfrik, choć pokiereszowany, dał gładkiego susa i znalazł się trzy, cztery arszyny niżej. Ralof błaznował, że protagonista walki z Cesarstwem hycnął psim swędem niczym zdrowy jak byk szczawik, jakkolwiek z młodzią łączyła go jedynie noszona przezeń modna broda, a i ona stała się ostatnio niechlujna, jako że legioniści nie byli skorzy, by podgalać zarost winowajców – chyba że toporem.
    W końcu rozweselone udatnym konceptem towarzystwo opuściło pieczarę i każdy zaczerpnął głęboko świeżego powietrza w płuca. Powzięto wnet decyzję, że wódz nie powinien afiszować się swym pobytem na wolności, skoro wydano na niego wyrok, a ledwo co uniknął kary. Morten podsunął radę, aby ich dowódca przebrał się w zwyczajny strój, łagodząc swój jowiszowy wygląd, dzięki czemu przestanie przyciągać wzrok postronnych osób, wśród których może przepędzać cesarski szpicel – żądny nagrody autochton. Domówiono po treściwej wymianie poglądów, że najłatwiej będzie pospieszyć do Rzecznej Puszczy – pomniejszego sioła, w którym przyszedł na świat wisus Ralof. Ork przemyśliwał natomiast nad tym, czy zawrócić do Cyrodiil, skąd wyszedł wczoraj z karawaną.
    – Nie żartuj sobie – nakłaniał go Morten do pozostania w Skyrim. – Bestia najpewniej wciąż żyje i wypatruje kolejnego grodu, by go zrównać z ziemią.
    – Czy w takim razie nie powinniśmy omijać ich szerokim łukiem? – indagował Golzagor. – Ponoć zmierzamy do jakiejś Rzecznej Puszczy.
    – Nie „jakiejś” Rzecznej Puszczy, tylko tej konkretnej miejscowości, w której obecnie mieszka moja siostra z mężem – żachnął się jasnowłosy ancymonek. – To żaden gród. Ledwie mieścina z tartakiem i austerią, choć ma też kuźnię, a parę lat temu kupiec założył interes na parterze chałupy – tłumaczył, kopiąc z niechcenia kamyk, leżący przy dróżce wychodzącej z jaskini. – Nic szczególnego, ale przed wyprawą do Wichrowego Tronu wyekwipujemy się tam w prowiant, opatrzymy Jego Miłości rękę, ucharakteryzujemy na kloszarda... – Na twarzy trzpiota pojawił się uśmiech, gdy Ulfrik, słysząc tę arlekinadę, skierował na niego karcące spojrzenie. – Smok jest potężny, zgoda. W mieście jednak, nawet najskromniejszym, będziesz bezpieczniejszy niż w głuszy.
    – Hm, sam nie wiem... – Orsimer utonął w myślach, ważąc dostępne możliwości. – Posłuchajcie – przemówił po chwili – jestem przeogromnie obowiązany za troskę i pomoc w walce, ale ta piękna kraina leży daleko od mego domu. Znalazłem się tu naprawdę dziwnym trafem, dlatego sądzę, że winien jestem wam wyrazy wdzięczności. Pozwólcie, Nordowie, że oddam zbroję i oddalę się do Brumy – powiedział taktownie, zerkając w stronę wysokich gór Jerall.
    – Bruma w Prowincji Cesarskiej? – wtrącił się do rozmowy jarl, owinąwszy wokół swego przedramienia prowizoryczny opatrunek, złożony z niepomiernego liścia przewiązanego giętką łodygą błękitnego kwiatu. – Najbliższym przesmykiem jest Blada Przełęcz. Cesarscy zaaresztują cię, gdy dostrzegą obcego w rebelianckim pancerzu lub, co gorsze, karcerowej tkaninie. Oczywiście, inne rozwiązanie to włóczęga zdradliwą percią pomiędzy szreniami oraz załomami, czego nie polecam, jeśli życie ci miłe – nadmienił ze zgryźliwością w głosie. – Dokąd zdążasz? – spytał. – Do dzieci?
    – Nie – mruknął ork.
    – Do żony?
    – Też nie – odrzekł skonfundowany, orientując się, że sam dobrze nie wie, gdzie chce powrócić. Pochodził ze stolicy Cyrodiil, jednak od śmierci rodziców był biedny jak mysz kościelna, zaś na północy prowincji znalazł się w poszukiwaniu prostej pracy, takiej jak rąbanie drewna na opał, nad wyraz potrzebnego w chłodniejszym klimacie, albo... Aby zatrudnić się jako tragarz. Pomyślał, że to ostatnie zajęcie bezsprzecznie nie wyszło mu na dobre.
    – Dlaczego zatem pragniesz się od nas oddzielić? – ciągnął Ulfrik, zauważając, że Orsimer dogłębnie zastanawia się nad jego propozycją. – Zgadza się, aura w Skyrim bywa surowa, a przejmujące powietrze na północy potrafi odmrozić palce u stóp, jednakże ludzie są gościnni, zaś w gospodach ogrzeją cię ciepłe paleniska.
    – Słusznie, Wasza Miłość – dodał Ralof, zbliżając się do Golzagora. – Nieczęsto ktoś ma to szczęście, by usłyszeć podobne słowa z ust samego prawowitego Króla Skyrim. Widziałem, jak władasz mieczem – stwierdził, kładąc dłoń na ramieniu orka. – Musisz się jeszcze wiele nauczyć, ale zauważyłem w tobie potencjał. Dostrzegłem go w twych źrenicach, gdy siekłeś legionistów w tym słabo oświetlonym składzie. Pasja, umiłowanie, afekt, żądza krwi! Wierz mi, potrzebujemy tak dzielnych wojów – oznajmił, a pozostali przytakiwali na jego słowa.
    – Co masz na myśli, mówiąc, że mnie potrzebujecie? – dziwił się ork.
    – Golzagorze – ponownie zabrał głos jarl – pójdź z nami do Wichrowego Tronu, do kolebki rebelii z Cesarstwem, które niewinnych skazuje na śmierć, a skazanym nie pozwala się bronić! Wszystko to, czego doświadczyłeś w Helgen i w trakcie podróży na wozie, jest li tylko wierzchołkiem herezji i bezprawia! Wierz mi! Cesarz, gnijąc w swym pałacu w stolicy, nie wie nawet, co też dzieje się poza jego włościami!
    Ulfrik rozochocił się i kontynuował perorę, jednak trudno było odmówić mu racji. Odkąd wszakże Orsimer przestąpił rubieże Skyrim, zaczęły się jego bolączki, których nie napotkał w Prowincji Cesarskiej. Mówca tymczasem kuł żelazo, póki gorące:
    – Dołącz do gromowładnych, a pokażemy ci prawdziwe oblicze Cesarstwa. Pomiarkujesz wówczas, dlaczego te psy zwą mnie królobójcą, pomimo że odniosłem zwycięstwo w sprawiedliwym pojedynku i powinienem już de iure dawno zostać obwołany nowym władcą.
    Orsimer nie wyraził eksplicytnej deklaracji, iż zamierza zaciągnąć się w szeregi gromowładnych, odkładając decyzję, jednakże przystał na to, aby skierować się wraz z pozostałymi do Rzecznej Puszczy. Jego kompani udzielili mu uprzejmej aprobaty, ażeby zatrzymał pancerz nieboszczyka Gunjara, choć Golzagorowi gest ten wydawał się ekscentryczny, bowiem w innych regionach Tamriel noszenie rzeczy po zmarłych uchodziło za dyshonor lub przynajmniej nietakt, niezręczność, a z pewnością uważano, że przyciąga to nieszczęście. Ork nigdy nie zaliczał się do zabobonników, toteż w Helgen, ratując życie własne oraz towarzyszów, nie sprzeciwiał się zbytnio pomysłowi, aby przywdziać zbroję w tych niepowszednich okolicznościach, aliści teraz, gdy czarne chmury rozwiały się znad ich głów, skwapliwie pozbyłby się krępującego rynsztunku. Zadecydował, że uda się do kowala w wiosce, którego nadmienił Ralof, by zamienić osobliwą schedę po Gunjarze na inny kirys lub chociaż skromny ubiór, niemniej jednak wprzód należało tam zawędrować, co oznaczało, że na powrót czekała go przechadzka na łonie natury.

    ***

    Szlak w kierunku Rzecznej Puszczy okazał się pomniejszą, lecz zadbaną, ubitą dróżką, obok której co pewien czas sterczał drogowskaz wskazujący różne strony świata. Większość tych nazw nic orkowi nie mówiła albo znał je jedynie ze słyszenia: Biała Grań, Ivarstead, Rorikstead, Falkret itd. Topografia Skyrim stanowiła dla niego tajemnicę, bowiem gościł tu pierwszy raz, a poza tym, za sprawą nieprzyjemnego nauczyciela z dzieciństwa, znacząco lepiej orientował się w historii tejże krainy aniżeli jej geografii. Znał na przykład od podszewki opowieść o tym, jak Ysgramor, antyczny bohater i zarazem archetyp wojownika, przybył w zamierzchłych czasach do Tamriel z kontynentu nazywanego Atmorą. Osiedlił się następnie wraz ze swymi towarzyszami, tzw. Pięćsetką – rzekomo od liczby druhów, właśnie w Skyrim, zakładając osady, które później rozwinęły się w znaczne miasta. Wyciągnąwszy z lamusa wspomnień dzieje regionu, ork zwrócił uwagę na fakt, że jedni z pierwszych osiedleńców w tych stronach przynieśli ze sobą własną kulturę oraz religię wyznawaną w Atmorze. Przypuszczalnie byłby to niewiele znaczący kazus, jednakże uświadomił sobie – o ile dobrze zachował tę nużącą naukę w pamięci – że praktykowali oni wiarę w smoczych kapłanów, zaś ster rządów trzymały wówczas prawdziwe smoki. Oczywiście, wziąwszy pod uwagę to, że Ysgramor chodził po świecie całe tysiąclecia temu, trudno obecnie odróżnić realne przekazy historyczne od legend i mitów, zatem ta pobieżna wiedza Orsimera nie dowodziła wcale, by smoki drzewiej egzystowały w Skyrim. Skonstatował, że warto byłoby przeczytać książkę na ten temat, acz żaden starodruk ani fruwająca bestia – dzięki bogom! – nie znajdowały się w owym czasie w pobliżu.
    Człapiąc za gronem paru gromowładnych, uzmysłowił sobie, że temperatura w tej podobnież mroźnej prowincji utrzymywała się, jak dotąd, na przyjemnym poziomie. Zimno odczuwał tylko wysoko w górach Jerall, natomiast ani podczas noclegu, zanim ujęli go żołnierze, ani w trakcie przykrej jazdy na furze, ani w Helgen, gdzie tu i ówdzie zalegały niepokaźne kupki roztapiającego się śniegu, nie doznawał dyskomfortu z powodu złej aury. Zagabnął o to czołowego bisurmana w idącej naprzód grupie, na co ten zareagował rechotem, a gdy kaskady śmiechu go opuściły, Ralof ochoczo wyłuszczył, że jest to jeden z nagminnych stereotypów Cesarstwa na temat jego ojczyzny. Okazało się, że dotkliwy mróz panuje wyłącznie na północy Skyrim, gdzie w morzu pływają nawet bezbrzeżne lodowce, natomiast w pozostałej części regionu przymrozki występują tylko nocami – choć i to przytrafia się od święta.
    Rzeczywiście, spozierając na oliwkowozielone rozłogi, na których wegetowały kwiaty we wszystkich kolorach tęczy, ku nieboskłonie pięły się dorodne, dzikie jabłonie, z gruntu wystawały karłowate karcze, zaś zza nich wypadał płochliwy zając czy inny ognistorudy lis, dochodziło się do wniosku, że matka ziemia oddychała tu zielonymi płucami, chłonąc czystą, seraficzną woń roztaczaną przez jej szatę roślinną, a nadstawiając ku tarczy słonecznej rumiane policzki, czyli wyspy spąsowiałych hiacyntów i pokraśniałych różaneczników, przytulała z miłością do matczynej piersi swe dziecięta: niziusieńkie, moręgowate kuropatwy, niewysokie, cętkowane głuszce, większe od nich sarniaki z przezabawnie sterczącymi parostkami oraz najpokaźniejsze łosie o imponujących rosochach, które wycierały scypuł o pniaki, by po obowiązkowym czemchaniu ochłodzić się w chlupoczącej, chłodnej wodzie. Morten, delektując się okoliczną fauną i florą, poinformował orka, że przed nimi znajduje się Biała Rzeka, która wypływa z nielichego jeziora Ilinalta, a następnie kieruje się ku północnemu wschodowi, aż do Wichrowego Tronu, więc idąc wzdłuż jej brzegów, można by dojść do progów samego Pałacu Królów. Orsimer już miał postawić pytanie, czymże jest ten Pałac Królów – wyjątkowym zabytkiem architektury nordyckiej, siedzibą Ulfrika, a może rozwalinami na kraju Skyrim – jednak wpierw przemówił Ralof, poruszający się dotychczas na czele zastępu:
    – Wasza Miłość, panowie, przycupnijcie tutaj. – Palcem wskazał słuszną karpę, bez dwóch zdań znamionującą bliskość tartaku. – Jesteśmy już nieopodal Rzecznej Puszczy. W tym momencie udam się w pojedynkę do wsi, dobędę z siostrzanej garderoby powszednie okrycie dla Jego Miłości i wrócę za trzy litanie do Talosa. Wasza Miłość nie powinien swobodnie wkroczyć między ludzi w szatach właściwych jarlowi.
    – Zgoda – rzekł Ulfrik Gromowładny, siadając wśród korzeni. – Uważaj jednak, byś nie wyciągnął z szafy damskich fatałaszków, boś i do tego zdolny.
    – Bez obaw – odpowiedział jarlowi psotnik. – Pod tym względem jestem solidny jak podwoje Sovngardu. – Lnianowłosy mrugnął porozumiewawczo okiem do orka.
    – Tego właśnie się obawiam – wycedził wódz, przyglądając się swemu odzieniu, które okrył pył, i wyobrażając sobie szyderstwa poddanych, gdyby zasiadł na tronie w sukni z żorżety.
    – Czy mieszkańcy Rzecznej Puszczy nie rozpoznają jarla po twarzy? – wtrącił się do dyskusji Golzagor, rozpatrzywszy ideę gromowładnych.
    – Nie, dopóki jesteśmy poza Wschodnią Marchią – dał esencjonalną odpowiedź Morten.
    – Lwia część Nordów nigdy nie widziała Jego Miłości – wetknął swoje trzy grosze frant. – Poza tym we wsi zagościmy tylko chwilę, by się posilić i zrobić zapasy. Później przeniesiemy się pod Białą Grań, tam najmiemy stangreta i wiśta do Wichrowego Tronu! Im dalej od Cesarskich i smoków, tym lepiej – wyjaśnił.
    Orsimer powątpiewał w sercu w słuszność tego planu, jednakże pewność buntowników sprawiła, że zmitygował się i postanowił więcej nie zabierać głosu, godząc się z przysłowiem „poznać pana po cholewach”.
    Tymczasem Ralof oddzielił się od towarzystwa i zgodnie z obietnicą przybył prędko z powrotem, niosąc sakwę, z której wysupłał... Bursztynową szatę zakonną kapłanów Arkaya. Ulfrik, co dziwne, wyraził się z uznaniem o koncepcji dowcipnisia, po czym nałożył zachwycony długą albę, przewiązał się w talii lnianym sznurem, ubrał na pierś pektorał z ośmioramiennym symbolem bóstwa, zaś na głowę naciągnął przepaścisty kaptur, w którym utonęły jego rysy. Ork zmuszony był przyklasnąć zbytnikowi, bowiem obecnie jarl nie odróżniał się w żaden sposób od zwykłych duchownych; pielgrzymowali oni często traktami, wstępując do przydrożnych miasteczek, by zregenerować siły. Tak wystrojony głównodowodzący ruszył przed siebie z podniesionym czołem, natomiast figlarz dodał jeszcze, że jego siostra zapraszała wszystkich przybyłych gości w swe skromne progi.
    Kilka zakrętów drożyny dalej zobaczyli mur cyklopowy okalający osadę, a za nim pokryte strzechami drewniane chałupy na kamiennych fundamentach. Rzeczna Puszcza przedstawiała się jako drobna wieś, w której życie płynęło powoli, rytm tuziemców wyznaczało monotonne terkotanie gatra, zaś kokoszki, nie kłopotane przez nikogo, wałęsały się środkiem miejscowości i wydziobywały co z gruntu. Zabudowania w siole ustawione były przy dwóch drogach, większej i mniejszej, nie licząc położonego na wyspie zakładu, który wytwarzał tarcicę z okrąglaków pochodzących z ościennych lasów. Do ostrowia szło się przez wąską kładkę ponad rzeką, mijając wcześniej kuźnię z rozpalonym do czerwoności piecem. Hurkoczący trak napędzało koło podsiębierne; jego łopatki wznosiły się i opadały, rozbryzgując naokół wodę, a obok niego krzątał się tęgi wąsacz, nadzorując przerób drzewa. W pobliżu tartaku pewien zlany potem Bosmer, czyli leśny elf, w cieniu mamucich bali rąbał siekierą mniejsze bierwiona, aż sypały się wióry, zaś odnotowawszy machającego doń Ralofa, gwizdnął na pasibrzucha, który natychmiast zszedł do przybyszów, witając się z nimi serdecznie.
    – Bądź pozdrowiony, szwagrze Hodzie! – Blondyn gagatek uścisnął jego krzepką dłoń. – Nie wypatrzyłem cię, kiedy przechodziłem tędy do Gerdur kilkanaście minut temu.
    – Ano, mój druhu... Musi żem wecował brzytwę na osełce, co nie? – przemówił Hod gwarą brzmiącą dla orka komicznie. – Baba juści mnie sztorcuje, cobym krzaki pod nosem ogolił. Tak się rozpleniły! Ale bodaj w mordę ciepło – zaznaczył. – Widzę, żeś nie przylazł sam.
    – Tak. Pozwól jednak, że przedstawię przyjaciół w twoim domu. Siostra zaprosiła wszystkich na poczęstunek – przerwał mu Ralof, nie chcąc wymawiać imienia Ulfrika pod gołym niebem, gdzie ktoś niepowołany mógłby usłyszeć rozmowę.
    – Ech... Ja przez tę babę pójdę z torbami, co nie? Rządzi się jak szara gęś po niebie – wzdychał pucołowaty mężczyzna. – Strawa dla czterech chłopa za Bóg zapłać. Toż to hojność – powiedział, a następnie zaśmiał się, pokazując w ten sposób, że mówił to niepoważnie.
    – U skąpego zawsze po obiedzie! – Filut trzymał się za boki.
    – Przeto dostaniecie podwieczorek. Chodźta. – Wąsal kiwnął ręką, by poszli za nim. – Zobaczym, co moja kobita upitrasi.
    Murowaniec Hoda był taki jak on sam – największy we wsi; na dodatek sąsiadował z szynkiem, do którego pan domu przypuszczalnie nagminnie wstępował na kufel piwa, dzięki czemu urósł mu wydatny brzuch. Niemała zagroda zdawała się chędoga: chatę przykrywała ładna, omłócona słoma, w obejściu pasł się wół, na jego łbie jeżyły się dwa ostre rogi, dumne kwoki wysiadywały dorodne jajka, a płot wokół gospodarstwa wykonany został fachowo, najpewniej przez samego drwala. Już w progu przychodniów powitała barczysta Nordka, nosząca u boku sztylet, a przyjmując jowialnie gości, dała się poznać jako serdeczna połowica Hoda oraz dobrotliwa rodzona siostra Ralofa, do którego zresztą była uderzająco podobna. Gromowładni i ork weszli do schludnego budynku, by wkrótce ściągnąć nielekkie przecież szłomy, odstawić w kąt miecze, pawęże, a później zasiąść do stołu, dziękując amfitrionom za gościnę.
    Podczas jedzenia koziej pieczeni debatowali nad minionymi wypadkami, opowiadając nieprawdopodobną historię o smoku, który sfrunął z obłoków, a obracając w ruinę Helgen, dał im nie- oczekiwaną sposobność ucieczki, kiedy już rozstawali się w myślach z tym światem. Dotąd sądzono, że stwory takie pojawiają się tylko w starych klechdach i bajaniach dziadków, mówiących wnukom dyrdymały na dobranoc, a tu siurpryza! Legendy przedzierzgnęły się w prawdę. Dobrze się stało, że huncwot przyprowadził świadków tego wydarzenia, bowiem w przeciwnym razie rodzina nie dałaby chyba wiary skłonnemu do żartów utrapieńcowi.
    W dalszej kolejności, gdy wreszcie wyszło szydło z worka i gospodarze poznali tożsamość tajemniczego kapłana, nie mogli się nadziwić własnemu szczęściu, niezdarnie uderzając przez jarlem czołami i prześcigając się w tym, kto jako pierwszy poda mu tacę, uprzątnie talerze itd. Ulfrik, popijając wino, starał się zapanować nad usłużnością krewnych złotowłosego, przekonując ich, żeby traktowali go jak każdego nieznajomego, ponieważ zatrzymał się u nich incognito, jednak Hod, nie znając tego słowa, wygrzebał z kufra karminowy roztwór leczniczy, powiadając, że za tak światłego przywódcę oddałby nawet własne życie, byleby ten nie umierał z powodu tej obco brzmiącej choroby. Życzliwość rodziny była tak poruszająca, że jakaś błaha niewiedza i wynikające z niej omyłki wywoływały tylko uciechę, zaś sowizdrzał, wypiwszy kilka kielichów, począł imitować dialekt wąsala z nie najgorszym skutkiem, w wyniku czego spotkanie przy przekąskach przerodziło się niedługo w biesiadę pośród gwaru śmichów-chichów.
    Wiktuały tymczasem zniknęły z ławy i Ulfrik, zachowując umiar, zadysponował, by z wolna wyruszyli dalej, chociaż zaznaczał po wielokroć, że gdyby nie wojna i fakt, że jest poszukiwany, w tak ujmującej asyście spędziłby z lubością cały dzionek.
    – Przykro, że wybywacie. – Gerdur posmutniała. – Ale jak mus, to mus. Jeśli prawdą jest, że na południe od Rzecznej Puszczy bestia spustoszyła cały gród, strażnicy z Białej Grani będą musieli pójść nam w sukurs – zauważyła, przemyśliwając przygodę zgromadzonych. – W razie ataku gadzina zniszczyłaby naszą lichą osadę. Ralofie, powiadomisz Balgruufa, skoro i tak znajdziesz się rzut beretem od miasta?
    – Dozgonna żoneczko – zareagował brzuchacz, który golnął sobie odrobinę więcej niż inni. – Jakże można wysyłać gromowładnego w naród?! Szubrawy szpicel go zakapuje! Apiać od nowa trafi pod topór! U nas w wiosce ludzia porządne, ale te miastowe...
    – Och, gęba na kłódkę, moczymordo, siedź jak mumia! – przerwała mu. – Czemuż Mara pokarała mnie takim chłopem?! – wzdychała, lecz zaraz dodała: – Ten bachusowy sługa ma jednak trochę racji. Jeżeli wy nie wejdziecie w mury miejskie, bo to zbyt niebezpieczne, to może zrobi to nasz przyjaciel z Orsinium?
    Spojrzenia przebywających pod strzechą spoczęły na małomównym orku, który dojadał ostatnie kęsy mięsiwa, a słysząc, że o nim mowa, zamarł w bezruchu z widelcem skierowanym ku rozwartej szeroko szczęce. Po chwili zreflektował się, w jak tumanowatej pozie znieruchomiał, toteż odłożył sztuciec, wytarł usta i szpiczasto zakończone kły, jednakże nadal nie przemawiał, rozważając w myślach tę prośbę. Zgodzić się czy też nie?
    Rozpamiętywał prędko zajścia po przybyciu do Skyrim, napływające do jego głowy niczym ruchome obrazy: wpierw lnianowłosy podszepnął Orsimerowi, gdy wrzucono orka szorstko na furę, jakie ruchy należy wykonać, aby stanąć na równe nogi; później, podczas jazdy, rozweselał więźniów krotochwilami; w Helgen, po napaści smoka, nie zostawił go na placu boju, lecz zawlókł omdlałego do donżonu; następnie przystał na to, by Golzagor oblekł się w pancerz jego zmarłego kolegi; ad extremum pokonał z gracją przeciwniczkę i, jakby tego było mało, sprosił uciekinierów na jadło i popitkę. Ork wykoncypował, że winny jest odwzajemnić się gromowładnym za wszystkie dobrodziejstwa, gdyż odmowa w takiej sytuacji przypominałaby danie rekuzy absztyfikantowi, który zawczasu nabył obrączki i zaplanował weselisko – tak nie wypada czynić, choćby epuzer był brzydki jak siedem grzechów głównych.
    Przybyły z Cyrodiil, po zanalizowaniu dylematu, przychylił się do życzenia Gerdur, podkreślając wszelako, że optuje za tym, aby przedtem zabawić jeszcze trochę w Rzecznej Puszczy, przynajmniej godzinkę lub dwie. Jarl odrzekł, że wobec tego oni pójdą swoją drogą, gdyż nie ma sumienia, by w nieskończoność wycierać cudze kąty, na co, wiadomo, domownicy zareagowali dezaprobatą, acz Ulfrik nie dał się ubłagać, a na znak stanowczości powstał i założył na czerep kaptur. Hod, będący pod dobrą datą, uścisnął wpół Ralofa, nieomal wykręcając mu rękę. Natenczas żołnierz przypomniał sobie o ranie swego hetmana, którą mieli dokładniej przewiązać po dotarciu do cywilizacji, lecz tamten, kręcąc nosem, zaręczał, że uraz już się zabliźnił, a ponadto nie jest dzieckiem, tylko mężczyzną w sile wieku i nie trzeba zmieniać mu pieluch, co ponownie pociągnęło za sobą admiracje oraz głośne achy i ochy. Ork namyślał się, na ile ta kwestia obliczona była na poklask i czy Ulfrik mówił szczerze, aczkolwiek nim doszedł do jednoznacznej konkluzji, sam bohater zbliżył się do niego, a wyciągnąwszy dłoń, złożył Orsimerowi płynące z głębi serca podziękowania za jego obecność podczas marszu z Helgen do Rzecznej Puszczy, jak też zachęcał go do odwiedzenia Wichrowego Tronu, na co Golzagor odrzekł kurtuazyjnie, że nawiedzi ich, jeśli będzie znajdował się akurat w pobliżu.
    Później nastąpiły przedłużające się pożegnania, uprzejme życzenia sukcesów w batalii z Cesarstwem, błogosławieństwa, jak również padło wiele innych podniosłych słów, do których opisania nie wystarczyłoby wszystkich ksiąg świata.

    ***

    Goście opuścili ciepłe siedlisko, kierując się niespiesznie na północ, zaś ork, stanąwszy na rozstaju dróg w wiosce, myślał, co ze sobą począć. Rzucił okiem na znudzonych wieśniaków, którzy nie troskali się przeciwnościami losu, patrząc, jak rośnie trawa; na gospodę z owalnym szyldem „Pod Śpiącym Gigantem”, do której wiodły schody z dwóch stron; na dziewczynkę uczącą aportować kudłatego wilczarza; na wartki nurt, odbijający refleksy późnopopołudniowego nieboskłonu, niosący gałęzie pousychanych drzew. Konary płynęły tak wleczone siłą prościutkiej jak strzała Białej Rzeki, wykazując podobieństwo do nieodległych epizodów bez precedensu; co przemieścił się jeden przed oczami Golzagora, zaraz nadciągał kolejny, jeszcze dziwniejszy od poprzednika. Skąd przybywały? Dokąd zmierzały? Dlaczego wyschły na wiór i powpadały do wody?
    Odnajdywał wiele analogii pomiędzy tą błahostką a swoją doczesną wędrówką, która za sprawą pewnego Khajiita przybrała nieoczekiwany obrót. Ścieżki życia orka w Prowincji Cesarskiej, mimo nieznacznych wątpliwości przydarzających się każdemu, były dotąd równe, gładkie, pozbawione meandrów i odnóg, a czas mijał ospale. Jeszcze przeprawa przez góry rozwlekała się, jeszcze pobyt w odwachu trwał w nieskończoność, a później... Powódź zdarzeń, lawina incydentów, grad osobliwości. Ork zorientował się, że od pewnego czasu nieprzerwanie dokądś zmierzał; coś na każdym kroku pchało go naprzód, podobnie jak fragmenty drzewa idące z prądem. Przeżyciami z ostatnich kilku godzin można byłoby obdzielić parę życiorysów, a przecież nawet nie zmierzchało! Wszystko stało się jakieś zintensyfikowane, nasilone, zwielokrotnione. Dlaczego doczesność nabrała nagle rozpędu? Dlaczego świat, wyrażając się bardziej poetycko, począł tańczyć w ogniu?
    Wyrozumował, że żaden z niego filozof, ponieważ wiedział zaledwie tyle, że to chybkie tempo przemęczało go; czuł się jak z krzyża zdjęty, a winien nie posiadać się z radości, że głowa wciąż tkwi na jego karku. Zamarzył o sjeście oraz wzięciu przykładu z chłopów i próżniaczeniu się chociaż ociupinkę, bodaj troszeczkę!
    A smok? Smok poczeka. Kaduk wie, dokąd poszybował.
    Orsimer powłóczył nogami do miecznika i z ulgą pozbył się ekwipunku, zatrzymawszy tylko ciepłe buciory i rękawice, zaś resztę wymienił na prostą, rzemienną osłonę torsu, bo trudno nazwać ją pancerzem. Na więcej nie mógł sobie, niestety, pozwolić. W kieszeni pozostało mu nie więcej niż dwadzieścia sztuk złota, a połowę z tej sumy wydał zaraz na pokój w gospodzie. W dalszej kolejności zaryglował drzwi kwatery i padł sterany na skrzypiące wyro, natomiast świat poniekąd kręcił się wolniej.

  4. Reklama
  5. #4
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    32
    Posty
    6,788
    Siła reputacji
    21

    Domyślny

    Cytuj Waughin Jarth młodszy napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    Komentarz: Tekst oparty na zmodyfikowanej fabule gry komputerowej „The Elder Scrolls V: Skyrim”, jakkolwiek do zrozumienia utworu nie jest wymagana jej znajomość.
    Zanim przeczytam - możesz rozwinąć co przez to rozumiesz? :)

Reklama

Informacje o temacie

Użytkownicy przeglądający temat

Aktualnie 1 użytkowników przegląda ten temat. (0 użytkowników i 1 gości)

Podobne tematy

  1. jak napisać dobrą powieść
    Przez Taidio w dziale O wszystkim i o niczym
    Odpowiedzi: 44
    Ostatni post: 07-04-2019, 12:42
  2. Jak napisać powieść w 30 minut
    Przez konto usunięte w dziale Artyści
    Odpowiedzi: 1
    Ostatni post: 05-12-2012, 16:49
  3. Marsz Niepodległości - 11.11.11
    Przez Bongo_Wongo w dziale O wszystkim i o niczym
    Odpowiedzi: 682
    Ostatni post: 01-12-2011, 19:54
  4. Marsz Ateistów i Agnostyków.
    Przez Inny_15 w dziale O wszystkim i o niczym
    Odpowiedzi: 19
    Ostatni post: 17-10-2011, 21:56

Zakładki

Zakładki

Zasady postowania

  • Nie możesz pisać nowych tematów
  • Nie możesz pisać postów
  • Nie możesz używać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •