Reklama
Pokazuje wyniki od 1 do 14 z 14

Temat: [Opowiadanie +18 / Wulgaryzmy] Czarna Śmierć

  1. #1

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny [Opowiadanie +18 / Wulgaryzmy] Czarna Śmierć

    To opowiadanie jest jednym z prologów (tak, jest ich kilka, ale to temat na inną opowieść) "Czarnej Śmierci", większego projektu, do którego rozdziały regularnie przygotowuję i przygotowywać będę, aż stworzę pełnoprawną historię. Jeśli tekst Ci się spodobał, serdecznie zapraszam na mojego bloga, którego adres zostawiłem na swoim profilu. Można tam znaleźć "Horny'ego" (wkleiłbym właśnie jego, ale jako że jest to tekst o więźniach, to emanuje wulgaryzmami i niezbyt przyzwoitymi określeniami, dlatego pozostanie na stronie zewnętrznej).


    ******

    Mijał piąty dzień. Piąty dzień życia w zamknięciu, bez perspektyw i szansy na zmianę obecnej sytuacji. Kolejne godziny żywienia się konserwami i resztkami jedzenia znalezionymi w szafkach. Całe szczęście, że zdążył wykorzystać kupony na darmową żywność, zanim zaczął się ten horror. Prawdopodobnie nie miałby już szansy, żeby to zrobić. Bicie w drzwi, ohydne jęki i powolne kroki – wszystkie te dźwięki od kilku dni dobiegały z korytarza i nie ustawały nawet na chwilę. Na początku były przerażające, ale ich powtarzalność sprawiła, że stały się czymś normalnym, o ile dało się to tak nazwać. Oczywiście, wciąż się bał, jednak przynajmniej wiedział, z czym ma do czynienia. W przeciwieństwie do swojego stanu psychicznego.
    Leki skończyły mu się już dawno temu. Apteki zamknęli jako jedne z pierwszych. Krążyły plotki, że wojsko przejęło wszystkie medykamenty, aby zwalczyć błyskawicznie rozprzestrzeniającą się epidemię. Początkowo Will cieszył się z zapasów, które profilaktycznie zachomikował, kiedy zaraza dopiero raczkowała. Uznał, że te kilkadziesiąt dodatkowych kapsułek pomoże mu powstrzymać rozwój choroby do czasu, gdy rząd upora się z tym gównem.

    Jednak wirusa zalewającego glob nie powstrzymały działania państwowych urzędników. Zarażonych było coraz więcej, zdrowych coraz mniej. Co najgorsze, im bardziej powiększały się szeregi tych pierwszych, tym tragiczniejsza stawała się sytuacja drugich. W pamięci wyryło mu się zdarzenie zaobserwowane na ulicy kilka dni temu. Opętany szałem mężczyzna podbiega do matki z dzieckiem i rzuca jej się do gardła. Zrozpaczony syn próbuje odciągnąć od niej napastnika. Ten zmienia cel ataku. Wołania dziecka słabną w miarę pożerania jego ciała. W końcu matka na nie reaguje – podnosi się, podchodzi do dziecka… i przyłącza się do uczty. Chwilę później potwory padają zastrzelone przez policjantów równie przerażonych, jak przed chwilą jeszcze żywy chłopczyk.
    Od tamtej pory nie wychodził już na zewnątrz. Jak najkrótszą drogą wrócił do swojego obskurnego mieszkania, zamknął dokładnie drzwi, wrzucił torbę konserw do pierwszej lepszej szafki, przy okazji wyrywając spróchniałe drzwiczki i położył się na łóżku. Kierownik supermarketu, w którym pracował, nawet wtedy nie zadzwonił, żeby zapytać, czemu nie ma go w pracy. Może i on się zaraził? Albo ktoś z jego rodziny, pracowników, klientów? A może po prostu któryś z nich zeżarł go niczym ciepły obiad? W sumie Will miał to gdzieś. Nigdy specjalnie nie przepadał ani za nim, ani za swoją pracą, a już tym bardziej nie zamierzał do niej wracać, dopóki wciąż szalała epidemia. Nie widział powodu, żeby ryzykować życie dla rozstawienia tabliczek z nazwami produktów na sklepowych półkach. I z całą pewnością inni też mieli dużo większe problemy niż znalezienie regału z sosami do spaghetti.

    Wkrótce zaraza opanowała także jego kamienicę. Słyszał krzyki, wołania o pomoc, odgłosy walki. Czasami ludzie bili w drzwi do jego mieszkania, prosząc o wpuszczenie do środka. Nigdy tego nie zrobił. Przykrywał głowę poduszką i starał się zagłuszyć wszystkie przyprawiające o depresję dźwięki. W końcu jednak ustały. Zmieniły się w schematyczne i flegmatyczne pochody zarażonych, którym instynkt podpowiadał, że w okolicy odnajdą ciepłe jeszcze mięsko. Potwory przyprawiłyby go pewnie o szaleństwo, gdyby nie to, że miał znacznie poważniejszy problem. Jego choroba nie dawała o sobie znać tak bardzo, od kiedy lekarze wykryli ją na progu dorosłości. Tylko że wtedy wystarczyło po prostu zacząć przyjmować medykamenty, żeby objawy minęły. Nie sądził, że dojdzie do sytuacji, w której nie będzie mógł nawet ich pozyskać.
    Kilka dni temu bóle głowy powróciły. Połknął dziesiątki tabletek przeciwbólowych, ale żadna z nich mu nie pomogła. Pocił się z bólu, chodził z miejsca na miejsce, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Godziny zlewały mu się w minuty, minuty rozciągały do godzin. Stopniowo tracił poczucie czasu. Ciężko było określić, co jest przeszłością, a co teraźniejszością. Widział siebie jakby z boku, tracił kontakt ze swoim ciałem. Zaczął słyszeć głosy. Konkretniej – jeden głos, zawsze ten sam. Aż w końcu, właśnie piątego dnia życia w zamknięciu, ów głos przestał być już tylko dźwiękiem.

    Will podniósł się do pozycji siedzącej, wytarł mokrą od potu twarz kołdrą i sięgnął po niedokończoną konserwę, leżącą na szafce obok łóżka. Kiedy już zaspokoił głód, chciał wstać, ale zdumienie na widok mężczyzny siedzącego na krześle naprzeciwko na chwilę sparaliżowało mu wszystkie mięśnie.

    - Odejdź! – krzyknął do niego, gdy szok minął, zamykając oczy i przecierając powieki zamkniętymi pięściami, jak niewyspane dziecko. Jednak kiedy je otworzył, obcy nie zniknął. Było naprawdę źle.
    - Nie pozbędziesz się mnie – zaśmiał się nieproszony gość. – Właściwie nawet nie mnie, tylko siebie. A przynajmniej tego siebie, którym powinieneś być.

    Miał rację. Zjawa była niczym jego odbicie lustrzane, lecz coś w jej wyglądzie sprawiało, że wydawała się znacznie silniejsza zarówno psychicznie, jak i fizycznie od swojego ziemskiego odpowiednika. Mimo wszystko nie zamierzał przyjmować do siebie tej wiadomości.

    - Nie jesteś mną – stwierdził. – To przez chorobę. Nawet nie istniejesz. Jesteś tylko wytworem mojej popieprzonej wyobraźni.
    - Skoro, jak twierdzisz, stworzył mnie twój umysł – zaczął. – To w takim razie stanowię także cząstkę twojej duszy. Jestem związany z tobą na zawsze i nigdy się ode mnie… od siebie nie uwolnisz. Pogódź się z tym.

    Na czole Willa znowu pojawił się pot. Ponownie wytarł go kołdrą. Mężczyzna nie zniknął. Wciąż spokojnie wpatrywał się w niego z lekkim, ironicznym uśmieszkiem na ustach.

    - Czego chcesz?
    - Żebyś przestał mnie w końcu ignorować. Od lat bierzesz te proszki, sporządzasz w swoim umyśle klatkę, w której muszę siedzieć, a moje wołania trafiają w głuchą otchłań. Zabijasz część siebie, Will. Niszczysz siłę, jaka w tobie drzemie, czy tego chcesz, czy nie. Powiedz, co osiągnąłeś, od kiedy pozbyłeś się rzeczy, którą mylnie nazywasz chorobą? Jesteś życiowym nieudacznikiem i fajtłapą. Twój potencjał został stłamszony w zarodku przez rodziców obawiających się potęgi syna.
    - Rodzice mi pomogli – odparł z przekonaniem Will. – Pomogli wykryć i usunąć objawy.
    - Objawy? – wykrzyknęło alter ego. – Jakie objawy? To twoja podświadomość dawała ci szansę na zmianę siebie na lepsze. Ja próbowałem ci pomóc. Jestem twoim przyjacielem, a nie wirusem. W odróżnieniu od tych, których tak nazywasz.
    - Nie jesteś moim przyjacielem. Jesteś bólem głowy. Głosem, który doprowadza mnie do szału i niszczy resztki zdrowego rozsądku, które mi pozostały.
    Odbicie lustrzane prychnęło. Podniosło się z krzesła, podeszło do okna i odsunęło zasłonę, żeby przez nie wyjrzeć.
    - Spójrz na to, co zostało z ludzkiego rozsądku.

    Will również się podniósł i posłusznie dowlókł do okna. Ledwo powłóczył nogami, tak bardzo był zmęczony. Widok w żaden sposób go nie zaskoczył. Z nadzieją wyglądał na zewnątrz każdego dnia, licząc na to, że wszystko to, co przeżył, było tylko wyjątkowo długim i realistycznym koszmarem, który pęknie nagle i niespodziewanie niczym bańka mydlana, a on sam na powrót obudzi się w swoim zagraconym pokoju z perspektywą przeżycia kolejnych kilkunastu lat w pracy bez przyszłości. Niestety, nic takiego, jak dotąd, się nie wydarzyło. Wciąż ulice zagracały te same puste samochody. Być może ich właściciele porzucili pojazdy, kiedy zauważyli nadchodząca apokalipsą. Być może porzucili także życie, co tłumaczyłoby wielkie plamy krwi na jezdni i szczątki ciał porozrzucane w nieładzie. A już przede wszystkim ogromną hordę zarażonych spacerującą po okolicy.

    - To nie wina ludzi tylko choroby, która ich dopadła.
    - Choroby stworzonej przez ludzi. Idealnej broni mogącej obrócić dowolne państwo w ruinę w ciągu zaledwie kilku dni. Twórcy tego wirusa mogli zdobyć całą Ziemię, dobrze go wykorzystując, ale wszystko poszło się jebać właśnie przez takie rozsądne osóbki, niebędące w stanie dobić umierających, zanim zmienią się w monstra. Doskonały przykład tego, jak świetnie sprawdził się ludzki rozsądek w praktyce.
    - Nic nie wiesz o zarazie. Nie znasz sytuacji. Nie masz pojęcia, jak ciężko powstrzymać te stworzenia – stwierdził Will, ponownie siadając na łóżku, tym razem od strony okna.

    Alter ego wyśmiało go.

    - A ty wiesz? – zadrwiło. – Niby skąd? Na pewno opracowałeś mnóstwo taktyk walki z umarlakami, kiedy leżałeś w łóżeczku i jadłeś filecika z makreli, co?

    Nic nie odpowiedział. Opuścił głowę, wstydząc się spojrzeć widmu, podającemu się za cząstkę jego, w oczy. Choć jeśli mówiło prawdę, nic nie mógł przed nim ukryć.
    Tymczasem alter ego odstąpiło wreszcie od okna i przeszło przez pokój, kierując się w stronę kuchni. Następnie podeszło do szafki, odkopnęło na bok wyłamane drzwiczki i zajrzało do jej wnętrza.

    - Tak jak podejrzewałem. Zostało już tylko kilka puszek. Na ile wystarczą? Tydzień, a potem co? Głodówka? To może lepiej otwórz pierwszą z brzegu konserwę i poderżnij gardło pokrywą? Oszczędzisz sobie i mnie cierpienia.
    - No i co mam z tym, do jasnej cholery, zrobić?! – zdenerwował się Will. – Jakbyś nie zauważył, na zewnątrz grasują dziesiątki potworów. Jestem tutaj uwięziony. Mogę tylko liczyć na cud, a do tego czasu muszę siedzieć i słuchać twoich kazań.

    Zjawa wstała z podłogi i ogarnęła spojrzeniem blat kuchenny. Zlokalizowała leżącą na nim monetę, wzięła ją do ręki i dokładnie obejrzała.

    - A więc nic więcej nie powiem. Koniec dyskusji. Przyszła pora na działania. Musisz się stąd wydostać i zamierzam ci w tym pomóc.

    Will aż zerwał się z miejsca przerażony słowami sobowtóra. W pierwszej chwili chciał podbiec do niego, ale stwierdził, że pewnie i tak nie byłby w stanie nawet go dotknąć. W końcu ta postać nawet nie istniała naprawdę.

    - Czy ciebie już do reszty pogrzało?! Nie możemy wyjść na zewnątrz! To zwykłe samobójstwo!

    Alter ego udało, że nie usłyszało słów pierwowzoru. Nic sobie nie robiąc z zachowania Willa, położyło monetę na zaciśniętej w piąstkę dłoni i zapytało:

    - Orzeł czy reszka?
    - Hej, ty! Słyszysz w ogóle, co do ciebie mówię, ty Kacperku od siedmiu boleści? Twój pomysł to najnormaln…
    - Orzeł czy reszka?
    - Skończ z tym! Mam w dupie twoje głupie…
    - Wybierz jedno, a dam ci spokój.

    Zrezygnowany opadł z powrotem na łóżku i na chwilę ukrył twarz w dłoniach. Już sam nie wiedział, kto jest bardziej szalony. Ta cząstka jego, która właśnie rozmawiała z nieistniejącym duchem, czy tamta druga cząstka proponująca ciału samobójczy wypad w objęcia potworów z piekła rodem. Bracia syjamscy, można by rzec.

    - Orzeł – powiedział w końcu, dla świętego spokoju.

    Duch podrzucił monetę. Kiedy spadała, ponownie ją złapał i położył na przedramieniu. Najpierw spojrzał sam, a po chwili pokazał wybór losu Willowi.
    Reszka.

    Szarżował na niego żądny krwi potwór, jeden z tych, które opanowały kamienicę. Przekrwione oczy monstrum pozbawione były jakichkolwiek emocji, a rozkładająca się twarz wyrażała wyłącznie pojedyncze pragnienie – chęć utopienia zębów w ciele ofiary. Nie wiedział właściwie, co robi, nie wiedział też, dlaczego trzyma w ręce swój nóż kuchenny. Zadziałał odruchowo. Zatopił go po rękojeść w skroni trupa, a ten nareszcie przestał jęczeć. Po prostu runął na ziemię, tym razem już naprawdę martwy.
    Szare komórki ponownie ruszyły naprzód, przyblokowane na chwilę pierwotnymi instynktami. Ocenił, że jakimś cudem znalazł się na parterze kamienicy, gdzie stał przy wejściu otoczony ciałami potworów, z nożem w ręku, zmierzający najprawdopodobniej na zewnątrz, gdzie czaiło się kilkanaście żywych trupów. Momentalnie zrobiło mu się gorąco. Poczuł, że się poci, a jego prowizoryczna broń stała się jakby o wiele cięższa. Ostatnim, co pamiętał, była reszka na monecie podrzuconej przez zjawę. Po tym – kompletna pustka.

    - Czego stoisz?! – usłyszał niski, męski głos. Odwrócił się i zobaczył, że za nim stoi grupka złożona z kilku osób, wpatrujących się w niego z przerażeniem, ale i… podziwem? Co on, do jasnej cholery, zrobił? – Rusz się, kurwa, w końcu, inaczej tu wszyscy pomrzemy!

    Niewiele myśląc, skierował się w lewo, w stronę piwnic. Nie miał pojęcia, czy to dobry pomysł, ale w odróżnieniu od drzwi wyjściowych, przejścia nie blokowało kilkanaście wygłodniałych potworów.

    - Co ty robisz?! – znów ten sam głos. – Nie w tę stronę! Nie w tę pieprzoną…

    Nie zdążył jednak dokończyć przekleństwa, bo jego słowa zagłuszył krzyk. Krzyk bólu. Dobiegłszy do schodów prowadzących na dół, odwrócił głowę w tym kierunku i zobaczył, jak jeden z zarażonych goniących ich z górnych pięter zatapia kły w szyi staruszki. Mężczyzna w średnim wieku, być może jej syn, zaczął go ciąć na odlew tasakiem, ale było już za późno. Kobieta upadła martwa na ziemię. Will ocenił, że rany nie wyglądały na wystarczająco głębokie, żeby zabić ją w tak krótkim czasie, więc najprawdopodobniej zginęła na skutek ataku starczego, sfatygowanego serca. Nie wiedział jednak, czemu zastanawia się akurat nad tym faktem, zamiast skupić się na rozpaczliwej sytuacji jej rodziny. I to go najbardziej przerażało.
    Mimo to nie zatrzymał się. Ciągle biegł ku piwnicom, jakby od tego zależało jego życie. Bo właściwie zależało. Po drodze ominął kilku próbujących go chwycić zarażonych i przebiegłszy przez korytarz, wpadł do pierwszej otwartej spiżarki, jaką znalazł. Była całkiem duża, jak na piwnicę w kamienicy, ale wygląd pozostał niezmienny w porównaniu do innych, czyli mnóstwo nikomu niepotrzebnych gratów i regały z żywnością. Z których dwa stały przy ścianach na lewo i naprzeciw drzwi, a trzy kolejne po prawej stronie, ułożone w rzędzie. Były tu też jeden z tych tanich rowerów, które kupują emeryci, miotła, łopata, hełm górniczy, szufelka i mnóstwo innych, bezużytecznych w ich sytuacji przedmiotów. No i poza tym cholernie tu zimno.

    Chwilę po nim do środka wpadła piątka pozostałych członków grupy. Na przedzie osiedlowy byczek z kijem baseballowym w jednej ręce i wytapetowaną panienką w drugiej, którzy słynęli z tego, że ślinili się zawsze i wszędzie. Dobrze, że chociaż tym razem nie zamierzali sprawdzać swoich migdałków. Za nimi ten siwiejący mężczyzna w średnim wieku podtrzymujący inną kobietę, sądząc po wieku, tym razem jego żonę oraz chudziutki nastolatek, pewnie ich syn. Will kojarzył go, bo należał do kategorii chłopaków, którzy nigdy nie mówili dorosłym „Dzień dobry”, a swoje życie dawno wymienili na nową płytę główną do komputera.
    Byczek z żelem na włosach (nawet psychicznie niestabilnemu człowiekowi wydawało się to niewłaściwie w obliczu apokalipsy) zatrzasnął drzwi i zaryglował je podniesioną z podłogi deską, a wtedy w środku zrobiło się ciemno jak w dupie. W końcu jednak blondynka odpaliła wytrząśnietą ze skrzyni skarbów lampę naftową i nawet tak znikoma ilość światła znacząco rozświetliła pomieszczenie. Wtedy zaś osiłek bezceremonialnie podszedł do Willa i strzelił mu w mordę. Po chwili poprawił, a mężczyzna upadł na podłogę, odruchowo odczołgując się do regałów, byle jak najdalej od niego. Dobrze, że tępak był praworęczny, bo nie wyglądał na takiego, który zawahałby się, gdyby trzymał w odpowiedniej dłoni pałkę. Również barwa głosu nie stanowiła dla Willa żadnej niespodzianki, kiedy w końcu wydarł się na poobijaną ofiarę.

    - Co ty sobie, kurwa, myślisz?! – wykrzyknął głębokim barytonem. - Byliśmy już przy samym końcu tego gówna, a ty zawróciłeś! Najpierw drzesz się na cały blok, wyciągasz nas z pokoi i twierdzisz, że jesteś w stanie stąd wyjść, a potem wbiegasz do jebanej piwnicy! Jak my się teraz stąd wydostaniemy?! Widzisz tu jakieś okna, cioto?! Nie, bo ich nie ma! Zamknąłeś nas w pieprzonej komórce!

    Jakby na potwierdzenie jego słów, do zablokowanych drzwi dopadła grupka umarlaków i zaczęła dobijać się do środka, wydając przy tym swoje przerażające odgłosy.

    - Brian, uspokój się. To nam nie pomo… - Blondynka spróbowała chwycić pod ramię swojego chłopaka, ale ten strącił rękę. Wciąż wpatrywał się w Willa z miną wyrażającą chęć roztrzaskania jego czaszki kijem baseballowym. Najgorsze było to, że nie mógł się w żaden sposób bronić. Gdyby powiedział, że jest chory psychicznie i nie panował nad sobą, kiedy do tego wszystkiego doszło, byłoby jeszcze gorzej.

    Na szczęście wtedy prawdopodobna żona mężczyzny w średnim wieku zaczęła kaszleć i wszyscy spojrzeli w jej stronę. Pomimo słabego oświetlenia nikt nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, czym pluje na podłogę piwnicy. Przez ostatnie kilka minut widzieli naprawdę dużo identycznej substancji. Nie, krwi nie mogli pomylić z niczym innym. Nikt nie miał też wątpliwości co do tego, że przyczyną kaszlu była głęboka rana w lewym boku, którą mąż próbował nieudolnie zakryć.

    - Nie rób z nas idiotów, staruszku! – powiedział Brian, odpychając mężczyznę na bok i ukazując wszystkim zionącą dziurę po ugryzieniu, a właściwie rozerwaniu mięsa przez zarażonego. Gdyby mieli pomoc medyczną i antidotum, być może udałoby im się zasklepić ranę i uratować kobietę. Jednak o pierwszym mogli tylko pomarzyć, a drugie – z tego co wiedział Will – nie istniało. – Myślałeś, że ukryjesz ją przed nami i nie zauważymy fontanny wnętrzności? Sorry, stary, ale dobrze wiesz, co trzeba zrobić.

    Kobieta była już chyba jedną nogą na drugim świecie, bo nawet nie zwracała uwagi na otoczenie. Nie odsunęła się też, gdy byczek podniósł rękę z pałką, celując w jej głowę. W przeciwieństwie do męża, który momentalnie wstał z podłogi i odepchnął go, blokując ciałem dostęp do żony.

    - A co tobie strzeliło do głowy, dziadku?! – krzyknął Brian, zrywając się na równe nogi i stając przy mężczyźnie, tak że ich klatki piersiowe niemalże się stykały. Will widział takie typowo osiedlowe zachowania wielokrotnie, kiedy dwóch cwaniaków szykowało się do walki. – Przecież ona nam tu zaraz wykituje i zmieni się w to… coś! Musimy ją zabić, zanim zacznie wyżerać nasze mięso!
    - Nie pozwolę ci jej tknąć! – wycedził przez zęby. Chociaż cały trząsł się ze strachu, nie odstąpił od ukochanej.
    Will myślał już, że osiłek go uderzy, ale ten po prostu cisnął kij baseballowy na podłogę i zwalił kilka słoików z najbliższego regału, żeby rozładować emocje.
    - No tak, kuźwa, świetnie! Bo przecież kilkadziesiąt dodatkowych minut życia, zanim te potwory wyważą drzwi to za dużo! Lepiej dać się zeżreć tutaj, w środku, będzie zabawniej!

    Kopnął jeszcze jakieś pudełko, żeby upewnić się, że już nigdy nie wstanie, po czym usiadł na podłodze niedaleko wejścia, do którego nieustannie dobijały się umarlaki. Obok niego usadowiła się blondyna i leżeli tak razem, objęci. I tym razem nie zdecydowali się przelizać wbrew starym przyzwyczajeniom. Mężczyzna w średnim wieku opanował drżenie rąk, podszedł do skrzyni, wyjął z niej kawałek materiału i rozpoczął bezskuteczne próby zatamowania upływu krwi swojej żony. Jego pozostający do tej pory w transie syn wreszcie się ocknął i dołączył do rodziny, aby pomóc tacie. Will chciał powiedzieć, że ich działania nie mają żadnego sensu, a kobieta – szansy na przeżycie, ale sobie odpuścił. Nadzieja to jedyne, co im pozostało w obliczu nadchodzącej śmierci.
    Mimo wszystko instynkt samozachowawczy Willa pracował na pełnych obrotach, regularnie analizując sytuację i szukając czegoś, co pomogłoby mu się stąd wydostać. Było to równie bezsensowne, jak walka ze śmiercią kilka metrów dalej, ale przynajmniej zajmowało czymś umysł. Zawsze to lepsze niż prowadzenie wewnętrznego monologu o tym, jak bardzo będzie bolało, kiedy w końcu zarażeni wbiją w jego ciało swoje zepsute zęby.
    Niestety, nawet kilkanaście minut szukania wyjścia z tego gówna, w jakim się znaleźli, nic nie dało. Wyglądało na to, że stąd po prostu nie było możliwości ucieczki. Na dodatek inteligencja Willa wzniosła się na wyżyny swoich możliwości do takiego stopnia, że mózg nie zanotował jednej, kluczowej rzeczy – liczba oddychających w pomieszczeniu osób spadła do pięciu już dobre kilka chwil temu. Pewnie też długo później by tego nie zauważył, gdyby nie logiczne następstwo tego wydarzenia.

    I wtedy wszyscy usłyszeli krzyk przerażonego chłopaka.

    Pozostała trójka momentalnie odwróciła głowy w stronę rodziny i zobaczyła, jak przemieniona kobieta zaciska szczękę na ręce mężczyzny, który do tej pory tamował krwawienie. Ten był zaskoczony (albo obojętny) do takiego stopnia, że aż nie zareagował. Wpatrywał się tylko w nią smutno i nawet nie puścił materiału. Za to Brian zdecydowanie nadrobił ten brak refleksu.. Odepchnął od siebie blondynkę, podniósł się z podłogi, chwycił pałkę i podbiegł do niego. Zrobił to tak szybko, że ucierpiała na tym ostrożność i po drodze przewrócił lampę naftową, postawioną wcześniej przez jego dziewczynę. Jednak pozostali byli tak zajęci obserwowaniem nowozarażonej, że całkowicie zignorowali błyskawicznie rozchodzące się po drewnianym regale płomienie.
    Tymczasem Brian dopadł wreszcie do pary, wykopał na bok mężczyznę i zdzielił potwora po czaszce kijem. Jego głowa odbiła się od ziemi, łamiąc nos i tracąc kilka zębów, ale nie wyglądało na to, żeby umarlak zwrócił na to uwagę. Wciąż chciał tylko krwi, choć tym razem skierował swoje spojrzenie w stronę napastnika. Ten już wziął zamach do kolejnego uderzenia, gdy ukochany mąż z krzykiem bojowym rzucił się na niego i razem polecieli na sąsiednią półkę. A jednak w grupie był ktoś z większymi problemami psychicznymi od Willa. Tylko że w tym przypadku wynikły z sytuacji, a nie były wrodzone, ale to niewarty uwagi szczegół.

    Nie chciał włączać się do pomocy. Wolał pozostać tam, gdzie póki co było bezpiecznie, ale sytuacja wymusiła na nim zmianę stanowiska, gdy blondynka zakomenderowała krzykiem kolejne powikłania. Will odwrócił głowę w jej kierunku i zobaczył coś, co – choć wydawało się to niemożliwe – stanowiło prawdopodobnie poważniejszy problem niż zarażona. Cała dolna półka regału znajdującego się przy drzwiach płonęła. Ogień rozchodził się tym szybciej, im więcej go było, więc każda sekunda zwłoki kosztowała ich mnóstwo procent szans mniej na ugaszenie pożaru. Chociaż zdaniem mężczyzny już i tak niewiele mogli to zdziałać. Oczywiście, nie wypowiedział tego na głos.

    - Szybko! – krzyknął, zrywając się na równe nogi. – Bierz materiał i próbuj zablokować dopływ powietrza!

    Sam zrobił to samo. Podbiegł do skrzyni, wyciągnął pierwszą rzecz, jaką tam znalazł – prawdopodobnie koc – i zaczął tłuc nim w regał. Co prawda, na chwilę ogień znikał, ale bardzo szybko został zastępowany kolejnym. Ich działania były równie bezsensowne, jak próby ratowania żony przez jej męża, ale mimo to nie przestawali. Teraz Will już wiedział, co nim kierowało, kiedy przykładał tkaninę do rany. Połączenie nadziei z adrenaliną okazały się silniejszym kopem w dupę niż dowolny narkotyk, który był w stanie sobie wyobrazić. Jednak, gdy trzymane przez nich materiały także stanęły w płomieniach, nie mieli wyboru. Cisnęli je w ogień, pozwalając małemu pożarowi pochłonąć to co jego. Wkrótce ich nowy przeciwnik dotarł do drzwi.

    I wtedy w głowie Willa zaskoczyła wielka żarówka.

    Zostawił płomienie samym sobie i dobiegł do tych trzech regałów ustawionych w rzędzie. Nie wiedział, czy to dobry pomysł, tyle że nic innego mu nie pozostało. Oparł ręce na pierwszym z nich i przewrócił go, prawie przygniatając tamtego chłopaka. Potem kolejny i jeszcze jeden. Poczuł pod stopami rozchodzącą się wodę z rozbitych słoików, a z każdym krokiem rozgniatał pozostałe po nich szkło, ale kompletnie nie zwracał na to uwagi. A już zupełnie stracił kontakt z otoczeniem, kiedy zobaczył w suficie, jak dotąd zastawianym przez regały, wielką klapę.

    Ludzie, którzy mieszkali na parterze podczas II wojny światowej, bardzo częstą budowali sobie w pokojach przejścia do piwnic, aby w razie ataku mogli szybko się do nich dostać i schronić przed nieprzyjacielem. W nowszych blokach najprawdopodobniej odstąpiono od tego zwyczaju, zresztą Will nie sądził, by ich właściciele pozwalali na tak jawne niszczenie mienia, ale na szczęście jego nie było stać na tamtejszy czynsz. Być może właśnie to uratowało mu życie.
    Usłyszał huk wyważanych drzwi, po którym nastąpił wysoki krzyk dziewczyny, jednak nie zwrócił na to uwagi. Złapał za leżącą w pobliżu miotłę i włożył drugi koniec w zamek klapy, ciągnąc go w swoją stronę. Po chwili udało mu się ją otworzyć, a schody rozłożyły się, zatrzymując tuż przed jego nogami. O niczym innym niż o ucieczce już nie myśląc, cisnął domowy przyrząd na podłogę i wspiął się po nich. Zanim jego głowa przekroczyła próg wolności, obejrzał się jeszcze raz w stronę grupy. Zdążył zobaczyć, jak płonące potwory wgryzają się w ciało blondynki na tle ognistej zawieruchy, wydzierając kolejne kawałki mięsa. Jak Brian okłada kijem baseballowym trzymanym w lewej ręce ciało zarażonej kobiety, które zaczyna już przypominać mięsną masę, a obok niego leży mężczyzna w średnim wieku z roztrzaskaną czaszką. Jak zalany łzami chłopak ciągnie osiłka za prawą rękę, gdzie kość przedramienia wyszła na wierzch z powodu złamania otwartego. Potem obraz zniknął i zamienił się w podłogę pokoju z klapą.

    Will szybko podciągnął się na górę, złożył schody i zamknął przejście, aby żaden zarażony albo cudem przeżyły, żądny zemsty człowiek nigdy z tej strony go nie zaskoczył. Potem wybiegł z pokoju i rozejrzał się po mieszkaniu. Na szczęście rozkład pomieszczeń był prawie identyczny jak u niego, więc nie miał najmniejszych problemów ze zlokalizowaniem kuchni. Kiedy już się w niej znalazł, przetrząsnął wszystkie szafki i pochował w kieszeniach wszystkie rzeczy, które mogą pomóc mu w walce. Głównie noże. Zabrał też trochę jedzenia, tak na wszelki wypadek. Robił to wszystko w pośpiechu. Nawet gdy otwierał okno i wychodził przez nie na nędzną imitację parku za kamienicą, starał się zrobić to jak najszybciej. A potem biegł. Zwykły przechodzień w tym okrutnym świecie uznałby to za niepotrzebne, bo przecież w pobliżu nie znajdowało się aż tak dużo zarażonych, ale inni nie wiedzieli tego co Will. On nie uciekał przed potworami tylko przed samym sobą.

    A konkretniej przed głosem w głowie, który właśnie gratulował mu wykonania świetnej roboty.
    Ostatnio zmieniony przez ConQuien : 10-12-2013, 19:04

  2. #2
    Avatar Nebula
    Data rejestracji
    2013
    Położenie
    Allenstein/ Krakau
    Wiek
    31
    Posty
    1,113
    Siła reputacji
    12

    Domyślny

    Średnio mi pasuje, ale może to wina tego, że mimo tego, że darzę szczerą sympatią filmy i gry o żywych trupach, to bardzo mnie denerwuje hype związany z "ZOMBIE APOKALIPSĄ" :P

    Co mi się podoba? Pomysł na chorobę psychiczną głównego bohatera, językowo mimo kilku potknięć też nie jest źle.

    Co mi się nie podoba? W zasadzie cała reszta :S Wiem, że to dopiero prolog, ale jeśli nie rozwiniesz ciekawie fabuły to będzie po prostu kolejna klisza. Stereotypowa "paczka"? Zarażeni? Osoba która nie wierzy w zainfekowanie ukochanego? Wszystko to już było.

    Ponieważ jest to sam wstęp trudno powiedzieć jak bardzo te schematy będą jakościowo rzutować na dalszą fabułę. Czekam na więcej.

  3. #3

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    Czyli w moim przekonaniu sukces, bo właśnie to, co w prologu miało się spodobać, spełniło swoje zadanie. Cała reszta była tylko tłem.
    O czym mówię? Ano o tym, że wstępy piszę tylko po to, żeby przedstawić bohaterów, ich podstawowe cechy charakteru, to jak się zachowują w skrajnych sytuacjach, niekiedy również uszczerbki na psychice. Tak naprawdę te wydarzenia (nie licząc właśnie aspektów psychologicznych) przekładają się na dalszą opowieść w stopniu zerowym. Jeśli miałbym na szybko podać inny przykład podobnej metody prezentowania bohaterów, to pierwszym co mi wpada do głowy, są filmiki z serii "Meet The..." stworzone przez Valve.

    Chociaż smutam, że kolejne rozdziały najprawdopodobniej nie trafią już na TORG-a, ze względu na niecenzuralne wydarzenia i słownictwo...
    Ostatnio zmieniony przez ConQuien : 08-12-2013, 20:58

  4. Reklama
  5. #4
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    32
    Posty
    6,788
    Siła reputacji
    21

    Domyślny

    Cytuj ConQuien napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    Chociaż smutam, że kolejne rozdziały najprawdopodobniej nie trafią już na TORG-a, ze względu na niecenzuralne wydarzenia i słownictwo...
    Nie widzę przeszkód w publikowaniu tu nawet takich utworów ;)

    W gruncie rzeczy zgadzam się z tym napisał Nebula. Całość to sztampowa historyjka z zombie w roli głównej, która po obejrzeniu Walking Dead i tylu grach z zombie nie robi już żadnego wrażenia, nawet gdy zarażony wgryza się w cycka ponętnej blondynki. Jedyny dość ciekawy motyw to schizofrenia głównego bohatera, chociaż nie wiem czy da się z tego wyciągnąć coś więcej, ale poczekamy zobaczymy :)

    Scena z matką rzucającą się na dziecko jest troche dziwna. Wirus działa w kilka sekund? Trochę mało czasu na przeniknięcie do mózgu + narobienie tam takich szkód żeby człowiek utracił osobowość i stał się zombiakiem(w TWD to trwa wiele godzin). Poza tym w późniejszej scenie inna kobieta jest mocno ugryziona i przebywa z mężem przynajmniej kilkanaście minut, bez większych objawów. Nielogiczne trochę ;/
    - Szybko! – krzyknął, zrywając się na równe nogi. – Bierz materiał i próbuj zablokować dopływ powietrza!
    To by przyśpieszyło ich śmierć kilkukrotnie, chociażby przez zaczadzenie dymem :p

    W sumie jestem ciekawy co będzie dalej. Szczególnie po zapowiedzi że to tylko początek :)
    Ostatnio zmieniony przez Aureos : 09-12-2013, 06:17

  6. #5

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    Wirus uaktywnia się po śmierci, co trwa od kilku do kilkunastu sekund. Dlatego żona tego mężczyzny potrzebowała więcej czasu - po prostu organizm stopniowo wyłączał się z powodu ran i zarażenia (jad zombie zawiera w sobie toksyny, które zabijają, o ile nie zapobiegnie się dalszej wędrówce po układzie krwionośnym, np. poprzez amputowanie kończyny) i dopiero, kiedy serce przestało bić, bakteria przywróciła ją z powrote do życia.

  7. #6
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    32
    Posty
    6,788
    Siła reputacji
    21

    Domyślny

    Cytuj ConQuien napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    Wirus uaktywnia się po śmierci, co trwa od kilku do kilkunastu sekund. Dlatego żona tego mężczyzny potrzebowała więcej czasu - po prostu organizm stopniowo wyłączał się z powodu ran i zarażenia (jad zombie zawiera w sobie toksyny, które zabijają, o ile nie zapobiegnie się dalszej wędrówce po układzie krwionośnym, np. poprzez amputowanie kończyny) i dopiero, kiedy serce przestało bić, bakteria przywróciła ją z powrote do życia.
    :D

    Ale poza tym ok, całkiem logiczne wyjaśnienie

  8. Reklama
  9. #7

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    Prolog: Horny

    Normalnie pasażerów nie raczono muzyką płynącą z głośników. Zostały tu zamontowane tylko na wypadek, gdyby kierowca zechciał przekazać im jakąś wiadomość – najczęściej przykrą. W końcu jakie inne mogli otrzymać skazańcy przewożeni busem do innego więzienia z powodu przeludnienia (ku pochwale braku kary śmierci!)? Na szczęście – o ile tak można to było nazwać – trafili na kierowcę zakochanego w muzyce akustycznej, którą to miłością dzielił się ze światem przy każdej możliwej okazji. Dlatego też teraz słowa Boba Dylana w piosence – o, ironio! – Tomorrow Is a Long Time zagłuszały ich własne, nawet te wypowiadane po kryjomu, w myślach.
    Było ich ośmioro. Ośmioro uprzywilejowanych więźniów Stanów Zjednoczonych Ameryki, którzy mieli przyjemność spędzenia kilku godzin na przymusowym przesiedleniu z jednego zespołu bloków więziennych do drugiego. Oficjalny powód: liczne konflikty z mieszkańcami sąsiednich cel. A ten realny? Każdy inny, bo większego gówna to chyba nie mogli wymyślić. Większość z nich odsiadywała krótkie wyroki, problemów ze strażnikami nie mieli i w izolatkach lądowali zazwyczaj na własne życzenie, a nie z powodu sprzedania kosy w żebro jakiemuś świeżakowi, jak to często bywało wśród starych więziennych „wyjadaczy”. Żywym przykładem zaliczania się do wszystkich tych kategorii był jeden z pasażerów, Dale Horney. Siedział na trzecim miejscu od końca po lewej stronie. Co ciekawe, pomimo tego że początkowe rzędy były wolne – nie licząc pierwszego fotela zajmowanego przez strażnika - nikt nie zdecydował się usiąść właśnie tam. Przyzwyczajenie z czasów szkolnych jak widać trzymało się dobrze także w więzieniu, więc „elita” tradycyjnie zajmowała tyły.

    Czwarte miejsca od końca zajęte były przez Ivana oraz Feliksa, rosyjskich imigrantów, którym życie nie do końca ułożyło się po ich myśli. Nie dość, że w ojczystym kraju zarabiali na przemycie narkotyków, to jeszcze po tym, jak już zdecydowali się z tym zerwać i wyjechać do USA, w nowym miejscu zamieszkania także nadziali się na tę samą działalność. Na dodatek na jeszcze większą skalę. Wiadomo, amerykański sen i tak dalej. Niestety bystrością nie grzeszyli i wkrótce partner w interesach wychujał obu, podstawiając ich policji, a przy okazji czyszcząc sobie kartotekę. W ten sposób otrzymali kilkuletnie wyroki i poprzysięgli mu zemstę, o czym nie omieszkali powiadomić połowy bloku więziennego.
    Miejsce po prawej od Dale’a zajął Harry, wyjątkowo dobrze zbudowany facet, miłośnik siłowni i sztuk walki. No i kochający ojciec. W pierdlu wylądował za brutalne pobicie młodzieńca, który złamał jego córce nie tylko serce, ale i zepsuł reputację oraz uczynił pośmiewiskiem w całej szkole, wstawiając do Internetu nagrany komórką filmik, gdzie widać czarno na białym, jak dziewczyna robi mu loda z połykiem. Niemniej chłopak chyba zrozumiał swój błąd po tym, jak wściekły tatuś pozbawił go połowy zębów, połamał mu żebra, kilka kończyn, a także nos i szczękę oraz wybił oko i doprowadził do wstrząsu mózgu, z którego ledwo wyszedł żywy. Kilka dni śmiechu za kalectwo do końca życia. To kara za idiotyzm.

    Drugie miejsca od końca okupowali Bradley i Cort. Ten pierwszy był typowym chuderlakiem-outsiderem, a do tego najprawdopodobniej geniuszem komputerowym, co podkreślały liczne pryszcze na podłużnej twarzy. Pieniądze zyskiwał poprzez okradanie kont internetowych i szło mu naprawdę nieźle, dopóki nie zapomniał zatrzeć za sobą wszystkich śladów. Wtedy policja momentalnie go wytropiła i wkrótce siedział już w celi pozbawiony fortuny, którą zebrał. Za to ten drugi po prostu popadł w konflikt z jakimś bogaczem, co skończyło się tak jak zawsze – dzięki licznym znajomościom i wtyczkom milioner doprowadził go na samo dno. Wyrok krótki, ale jednak w papierach zostaje. Nauczka na przyszłość także – nigdy nie bzykaj córek wpływowych biznesmenów.
    Ostatnie miejsca zarezerwowali sobie Richy i Ron siedzący kolejno z prawej i z lewej. Co ciekawe, chociaż oboje należeli do więziennych byczków, to zdecydowanie nienawidzili siebie nawzajem ze szczerego serca. Pierwszy z nich podobno znęcał się fizycznie nad swoją dziewczyną i jej rodzicami, groził, że jeśli zgłoszą to na policję, to popamiętają. Jednak kiedy wylądował w policyjnym areszcie, a później ośrodku, szybko okazało się, że groźby były bezpodstawne i tak naprawdę gówno mógł im zrobić. Za to Ron… Dale’a właściwie nie interesowało, za co Ron dostał się do pierdla. Wystarczało mu tylko jedno – ten facet był pierwszym na liście znienawidzonych przez niego osób.

    Już od czasów szkoły Dale był przyzwyczajany do tego, że jest nieziemsko przystojny. Na widok jego długich, lekko kręconych włosów, które zaczesywał do tyłu, dziewczynom robiło się gorąco i ustawiały się przy nim w kolejkach, gdy tylko zbliżały się bale albo inne imprezy, gdzie mile widziane było przyjście z partnerem. Przez zdecydowanie większą część życia uznawał urodę za swój największy atut. Nigdy nie przypuszczał, że może okazać się przekleństwem. Na nieszczęście już pierwsze dni pobytu w więzieniu mu to uświadomiły. Różnice pomiędzy kobietami zerkającymi w jego stronę, a więźniami robiącymi to samo były znaczące – te pierwsze ładnie pachniały, przeważnie wyglądały całkiem nieźle, zgadzały się z jego orientacją seksualną i, co najważniejsze, nie zastanawiały się nad tym, jakby tu go zerżnąć, żeby strażnicy nie wsadzili ich do izolatki na kilka tygodni.
    Pierwszym i jednocześnie ostatnim, któremu udało się tego dokonać, okazał się właśnie Ron. Z natury pedał, więc szybko wmówił sobie, że są razem i od tamtej pory nikt inny nie śmiał tknąć Dale’a. Na dodatek przezwisko Horny przylgnęło do chłopaka w więziennej rzeczywistości na stałe. Już nie był Dale’m Horney’em, tylko Dale’m Horny’m. Ciotą, chłopaczkiem od seksu związanym z tym wielkim neandertalczykiem. Początkowo cała ta sytuacja nie dawała mu spać, był na skraju załamania nerwowego. Po pewnym czasie stwierdził jednak, że zamiast pękać, jego psychika staje się coraz twardsza, a nienawiść regularnie rośnie. Wszystko, co pierwotnie miało go zniszczyć, zadziałało odwrotnie od zamierzeń i ze zdwojoną siłą, stwarzając kolejną osobowość w tym skrzywdzonym, męskim umyśle. Diabełka, który na widok Rona syczał mu do uszu tylko jedno – zabij.

    Tymczasem piosenka Tomorrow Is a Long Time wreszcie ucichła i na antenie zastąpił ją utwór Aleli Diane o jakże adekwatnej do ich obecnej sytuacji nazwie Take Us Back. Kilkoro z nich jęknęło rozpaczliwie pod nosami. Na szczęście muzyka szybko została przerwana i zastąpiona spikerką posiadającą informacje z ostatniej chwili, które dla stacji były zapewne priorytetem. Oczywiście, zaczęła od przedstawienia się i dopiero potem przeszła do rzeczy.

    - …dosłownie przed chwilą otrzymaliśmy najświeższe wiadomości na temat błyskawicznie rozprzestrzeniającej się epidemii tajemniczego wirusa, który w ostatnim czasie dziesiątkuje wiele miast z całego świata. Przypominamy, że według naszych ekspertów najpierw wyłącza funkcje życiowe, a później przywraca część z nich, wyzwalając w ludziach agresję i pozbawiając zdolności do racjonalnej oceny sytuacji. Prawdopodobnie do krwiobiegu przedostaje się poprzez kontakt z osobą zarażoną. Informatorzy z okolicznych szpitali i punktów medycznych donoszą, że duża część umierających pacjentów pada ofierze bakterii, co…

    Więcej jednak nie usłyszeli, gdyż kierowca nareszcie zdecydował się zmienić stację. Tym razem zostali uraczeni jakimś nowym popowym hitem od lokalnej gwiazdki.

    - Pierdolenie – stwierdził Ron, dołączając do swoich słów parsknięcie śmiechem. Zabij, szepnął diabełek, ale Horny szybko odsunął od siebie tę myśl. – I pomyśleć, że daliśmy się zapuszkować gościom, którzy usiłują przekonać ludzi, że nadchodzi świt żywych trupów. To chyba, kurwa, jakieś żarty.

    Normalnie strażnik mógłby go nawet zdzielić pałką za tak śmiałe odzywki skierowane do państwowych służb, ale widocznie i on częściowo podzielał jego zdanie, więc udzielił tylko krótkiej reprymendy:

    - Grzeczniej.
    - Daj pan spokój, panie klawisz – zaczął Ron, wykonując jakiś dziwny ruch. Prawdopodobnie chciał wstać, ale ze względu na jedną nogę przykutą do podłogi było to oczywiście niemożliwe, więc opadł z powrotem na fotel. – Przecie słyszy pan, co oni tam wygadują. Jeszcze tylko brakuje, żeby któryś z tych ekspertów od siedmiu boleści nazwał zarażonych zombiakami. To dżuma jak nic, a że dawno jej nie widziano, to chorych nazywają potworami. Można by ich nawet pozwać za jebany rasizm czy coś w tym stylu.
    - Gdyby to była dżuma, to wirus nie atakowałby tylko umierających – wyjaśnił Bradley. - Poza tym ta choroba występuje zazwyczaj na konkretnych szerokościach geograficznych, które obejmuje się kwarantanną i po kilku miesiącach problem mija, a granice znów można otworzyć. Niemożliwe, żeby zaatakowała jednocześnie wszystkie państwa na Ziemi.
    - Ty też, kurwa, wierzysz w te brednie? A już myślałem, że z ciebie łebski gość. Zresztą, jeśli nie dżuma to inne gówno. Mało to tego na świecie?
    - Chudy ma rację – wtrącił się Ivan, a jego brat gwałtownie pokiwał głową. – Zanim tamten skurwiel nas zakablował, to my zdążyli się przypatrzeć, co teraz do narkotyków dodają. Mówię wam, że w dzisiejszych czasach to się nawet czystej działki nigdzie nie kupi. Niedziwne, jeśli to powód.
    - Stulić pyski! – krzyknął, ale mało przekonująco strażnik. Chyba dyskusja zahaczająca o niezbyt chwalebną działalność co niektórych z nich przestawała mu się podobać. Jeszcze tego tylko brakowało, żeby więźniowie zaczęli wspominać stare dobre przestępstwa.

    Jednak pasażerowie kompletnie go zignorowali.

    - No nie wierzę, chłopaki, że z was naprawdę są takie matoły. Wystarczy wziąć pierwszy lepszy podręcznik historyczny do ręki i go przejrzeć. Mnóstwo było epidemii, które zabijały wszystko, co stawało im na drodze.

    Richy parsknął śmiechem, usłyszawszy wzmiankę o czytaniu książek.

    - Z czego się, kurwa, śmiejesz? – Ron robił się już czerwony na twarzy, co u niego oznaczało rosnącą potrzebę przywalenia pierwszej osobie, jaką napotka.
    - To ty umiesz czytać?
    - Wyobraź sobie, że tak. I nawet ukończyłem kiedyś szkołę. Wiesz, co to jest, czy twoi rodzice mieszkający w śpiworach na wysypisku śmieci ci tego nie wytłumaczyli?

    Richy uśmiechnął się gorzko. Jemu także gwałtownie skoczyło ciśnienie.

    - Mi przynajmniej nie sprawia przyjemności posiadanie tak rozepchanego kutasami odbytu, że gówno wylatuje z dupy, kiedy ma na to ochotę.

    Ron chyba chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wyręczył go strażnik. Najwidoczniej miarka się przebrała, bo zerwał się z miejsca, wyciągnął pałkę i zagrzmiał na cały autobus:

    - Zamknąć, kurwa, ryje!

    Wtedy się zaczęło.

    Najpierw autobus gwałtownie odbił w prawo, a klawisz, który akurat niczego się nie trzymał, poleciał z ogromną prędkością na tyły autobusu, machając groteskowo rękami. Być może Horny nawet by się roześmiał, gdyby nie to, że bardziej chciało mu się płakać. Sytuacja kompletnie wymknęła się spod kontroli kierowcy, bo po kilku nieudanych próbach odzyskania kontroli nad pojazdem Dale poczuł, że facet po prostu się poddał. Najpierw usłyszeli głuche uderzenie, co prawdopodobnie oznaczało zjazd z asfaltu, a potem autobus zaczął koziołkować z boku na bok, rzucając nimi, jak szmacianymi lalkami. W końcu Horny doznał uczucia zbliżonego do stanu nieważkości, po czym uderzył głową o coś twardego.
    Wydawało mu się, że drzemka trwała tylko kilka sekund. Oczywiście, było to złudzenie typowe dla ludzi, którzy tracą przytomność w wyniku trafienia w głowę i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Równie dobrze mogło minąć kilka godzin, a nawet kilka dni. W każdym razie na pewno upłynęło przynajmniej kilka minut, gdyż sytuacja ustabilizowała się w swojej beznadziejności. Sądząc po pozycji, w jakiej się znajdował, prawa strona autobusu oparła się o jakieś drzewo. Zwisał bezwładnie, a jedyną rzeczą, która powstrzymywała jego ciało przed całkowitym przeniesieniem się na drugą stronę, były kajdanki przymocowane do podłogi pojazdu. No i cholernie bolała go głowa. Widocznie uderzył w oparcie fotela, kiedy tak latał bezwładnie z miejsca na miejsce. Jednak patrząc po innych i tak miał mnóstwo szczęścia.

    Sąsiad z prawej, nad którego ciałem Horny właśnie zwisał, przebił się przez szybę, czego skutkiem były dziesiątki kawałków szkła powbijanych w różne części ciała. Wyglądało to makabrycznie, ale i tak okazało się niczym w porównaniu z tym, co stało się rosyjskim braciom. Wyjątkowo gruby konar, o który prawdopodobnie oparł się autobus, przechodził idealnie przez ich okna, więc ciała przemytników były nie tylko zmiażdżone, ale i porozcinane, połamane i ogólnie rzecz biorąc, ciężko było poznać, jakie kończyny przetrwały w całości. O ile w ogóle takie istniały. Na dodatek czerwona od krwi i wnętrzności gałąź i ten charakterystyczny zapach juchy przyprawiały Dale’a o mdłości.
    Tymczasem wiszący tuż obok Bradley uświadomił mu, jak wiele miał szczęścia i jak bardzo powinien dziękować losowi za guza oraz niewielkie rozcięcie. On też trafił głową w oparcie od fotela. Tylko że jego czaszka pękła pod wpływem uderzenia, a krew i kawałki zmiażdżonego mózgu regularnie spadały na zdekapitowane ciało Corta, którego głowa została odcięta przez spadający kawałek szyby. Temu ostatniemu pozostali mogli właściwie zazdrościć. Zginął szybko i praktycznie bezboleśnie.

    Kiedy Horny w końcu zdecydował się poruszyć i zaczął nawet szukać w głowie sposobu na pozbycie się kajdanek, usłyszał charchnięcie. Czyżby nie był jedynym żywym w tym autobusie śmierci? Krótkie rozeznanie się w sytuacji uświadomiło mu, że jedyną osobą, od której mógł coś takiego usłyszeć, był niewątpliwie Harry. Być może źle ocenił rany, jakie zadały mu odłamki szkła i facet wciąż żył.

    - Hej, ty… Harry! Żyjesz?

    Ciało się poruszyło, co utwierdziło Dale’a w przekonaniu, że mężczyzna jednak nie dał się zabić. I dobrze, mogliby sobie nawzajem pomóc.

    - Słuchaj, stary, musimy się stąd wydostać, słyszysz? Nie masz tam czegoś ostrego, czym można by przeciąć kajdany?

    Harry jednak nie odpowiedział, choć wyraźnie podnosił się ze swojej niezbyt wygodnej pozycji i chciał wrócić do wnętrza autobusu. Na dodatek kiedy Horny wreszcie zobaczył twarz znajomego, jej wygląd strasznie go zaniepokoił. Pierwsze oko przebił odłamek, ale nie wyglądało na to, żeby mężczyźnie szczególnie to przeszkadzało. Drugie miało czerwoną źrenicę i było całkowicie wyprane z jakichkolwiek emocji. Poza tym gość był blady. Cholernie blady, co było niemożliwe, zważywszy że przez sporą ilość czasu przebywał w pozycji, gdzie krew dopływała do twarzy litrami. Wiadomości, które wcześniej uznawał za wyssane z palca bzdury, nagle wróciły do niego jak bumerang, a w myślach usłyszał głos spikerki mówiącej o tym, że wirus atakuje właśnie umierających.

    „…wyzwalając w ludziach agresję i pozbawiając zdolności do racjonalnej oceny sytuacji…”

    Momentalnie chwycił rękoma za oparcia fotelu i odsunął się od ciała więźnia. Harry charczał raz po raz, coraz szybciej wspinając się ku niemu. Horny poczuł zapach gnijącego mięsa. Nawet jeśli przed chwilą miał jeszcze wątpliwości, to teraz był całkowicie pewny, że ma do czynienia z prawdziwym żywym trupem. Wyciągnął nieprzykutą kajdankami nogę przed siebie, położył na podłodze i skierował na nią ciężar ciała, a następnie podciągnął się z powrotem w stronę swojego fotela. Tam złapał się za oparcia i odsunął nogę od potwora. Ten niezrażony kontynuował jednak wspinaczkę, skierowawszy wzrok w stronę łydki, która bezskutecznie próbowała wydostać się z więziennego zamka. Dale kopnął Harry’ego w twarz, czym kupił sobie trochę czasu, co nie zmieniało faktu, że jego los był praktycznie przesądzony.
    Gdyby nie to, że nagle głowa zombiaka eksplodowała czerwienią i opadła – tym razem naprawdę martwa – na dziurę po szybie.

    Huk wystrzału z pistoletu ciągle odbijał się od bębenków Horny’ego. W głębi duszy czuł, kto właśnie uratował go od śmierci, ale wciąż miał nadzieję i niemalże modlił się o to, aby nie był to właśnie ten ktoś. Jednak kiedy chwilę później ogromne ciało wybawiciela wychyliło się zza części autobusu, która była poza zasięgiem wzroku Dale’a, nadzieja pękła jak bańka mydlana.

    - Cóż za zbieg okoliczności – stwierdził zdyszany i czerwony od krwi, ale uśmiechnięty Ron. – Wygląda na to, że przeżyliśmy tylko my dwaj.

    Diabełek tym razem się nie odezwał. Widocznie nawet ciemna strona duszy Horny’ego respektowała pojęcie długu. A Dale miał wobec znienawidzonego przez siebie człowieka największy z nich.

    Dług życia.
    Ostatnio zmieniony przez ConQuien : 10-12-2013, 18:58

  10. #8
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    32
    Posty
    6,788
    Siła reputacji
    21

    Domyślny

    @ConQuien ;

    Nie wiem czego oczekiwałem ale na pewno nie takiej kontynuacji ;) Ta wersja prologu naprawdę bardzo mi się podobała. Językowych błędów nie zauważyłem, styl przyjemny w czytaniu. Co do fabuły - widać, że na tle tego oklepanego motywu z zombie zaczyna się coś dziać. Opisy większości więźniów w sumie potrzebne nie były bo zaraz i tak w wypadku umierają, ale były ciekawe i umiejętnie dopełniały opis 2 bohaterów którzy przeżyli. Napisane zwięźle i konkretnie, bez przesadyzmu. Oczywiście postać której czytelnik automatycznie najmocniej kibicuje (Harry) szybko umiera, normalka :D, a największy skurwysyn (Ron) wychodzi cało. Miałem nadzieje ze tak nie bedzie, ojciec stający w obronie córki wzbudza sympatię, ale podświadomie wiedziałem co się stanie, no bo zbyt przyjemnie być nie może ;d Scena wypadku nawet trzyma w napięciu

    Trochę zdziwiło mnie, że Harry przemienił się w zombie: 1) tak szybko? 2) kto go zaraził?

    +10 pkt za grę słowną z nazwiskiem Dale'a

    Pisz dalej, z chęcia przeczytam kontynuację ich przygód (jak Ron go uratował to pewnie bedzie mógł sobie poruchać za to)

    @edit
    aha: sprobuj sie powstrzymac przed uzywaniem takiego słownictwa jak "wychujać" czy nawet "bzykanie", trochę to obniża poziom całości
    Ostatnio zmieniony przez Aureos : 13-12-2013, 13:54

  11. #9

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    Cytuj Aureos napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    @ConQuien ;
    Trochę zdziwiło mnie, że Harry przemienił się w zombie: 1) tak szybko? 2) kto go zaraził?
    1. Miał otwartą czaszkę i zmiażdżony mózg. Proces wyłączania funkcji życiowych trwał co najwyżej kilka minut, podczas których Horny zwisał nieprzytomny.
    2. W uniwersum TWD nie potrzeba ugryzienia zombiaka, żeby się przemienić. Wirus jest w powietrzu, więc jeśli po śmierci nie usunie się danej osobie mózgu, to wróci ona ponownie do życia.


    Cytuj Aureos napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    Pisz dalej, z chęcia przeczytam kontynuację ich przygód (jak Ron go uratował to pewnie bedzie mógł sobie poruchać za to)
    Na to trzeba będzie jednak trochę poczekać, bo zostało jeszcze kilku bohaterów. :)

  12. Reklama
  13. #10

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    Prolog: Jane



    - Co u papy?

    Słowa młodszej siostry przywróciły Jane do rzeczywistości. Wcześniej tak bardzo skupiła się na napełnianiu misek paszą dla kur, że jej umysł na pewien czas po prostu przestał funkcjonować.

    - Nie polepsza mu się. Jest bardzo źle, mama ciągle przy nim siedzi.

    „Na szczęście”, chciała dodać równie mocno, jak „Wkrótce umrze”, ale uznała, że pomimo siostrzanej koalicji Chrissy jest jeszcze za młoda, aby w pełni życzyć temu człowiekowi śmierci. Choć fakt, że dosyć szybko – wzorem Jane - zaczęła tytułować go „papą”, wskazywał na to, że i ona nie przepadała za swoim ojcem. Zresztą, kto mógłby pokochać mężczyznę, który swoje córki traktował przedmiotowo, a żonę uznawał za własność materialną? Prawdopodobnie także bił ją, by o tym nie zapominała, choć Jane nigdy nie udało się znaleźć na jej ciele żadnych śladów. Mama dobrze się kamuflowała. Początkowo córka nawet stawiała się papie i buntowała przeciwko rygorystycznym zasadom, ale on szybko ustawił ją do pionu. Chrissy nie popełniła już tego błędu, przez lata oglądając bezskuteczne próby swojej siostry.

    - Nakarmiłyście już konie? – krzyknął Greg, przechodząc obok kurnika z dwiema wielkimi beczkami paliwa. Najwidoczniej wreszcie udało mu się naprawić ciągnik. Wcześniej zajmował się tym papa, ale z powodu choroby tym razem nie mógł pomóc. Na dodatek zamknięto okoliczne sklepy z narzędziami, co jeszcze bardziej utrudniło sprawę.

    - Nie, na razie zajmujemy się kurami – zdenerwowała się Jane. – Być może, gdybyś zostawił te pieprzone worki z ziarnem tam gdzie zawsze, to nie zmarnowałybyśmy kilkudziesięciu minut na szukanie ich po całym podwórku.
    - Gdybyś zainteresowała się gospodarką, zamiast siedzieć w kuchni godzinami, to byś doskonale wiedziała, gdzie je położyłem – mruknął burkliwie na odchodne.

    Jane podążyła za nim wzrokiem pełnym obrzydzenia. Adoptowany ulubieniec ojca był najgorszym bratem, jakiego mogła sobie wymarzyć. Dokładnie taki sam jak on – równie socjopatyczny, zapatrzony w siebie i okrutny despota, który siostry traktował niczym niższy szczebel ewolucji. Śmiesznie kontrastowało to z jego inteligencją, zbliżoną bardziej do odległych przodków – neandertalczyków - niż istot rozumnych.
    Mimo wszystko nie chciała narażać się na gniew Grega. Był bardzo porywczy, a nie zamierzała z powodu własnej dumy dostać w łeb, więc kiedy tylko skończyły karmić kury, skierowały się do stajni. Przez cały ten czas Chrissy była cicho. Jane podejrzewała, że dziewczyna intensywnie myśli na temat choroby ojca, toteż treść pytania, które w końcu zadała, wcale jej nie zdziwiła.

    - Na pewno nic nie możemy zrobić?... No wiesz… żeby papa nie umarł.

    Starsza siostra westchnęła.

    - Papę dopadł bardzo agresywny gatunek grypy – zaczęła. – Gdybyśmy mieli leki i pomoc, prawdopodobnie kilka tygodni spędzonych w szpitalu postawiłoby go na nogi, ale w tej chwili pomoc medyczna jest nieczynna. Epidemia doprowadziła do zamknięcia wszystkich ośrodków i aptek w okolicy. Pamiętasz ten wywar z bzu, który ostatnio przygotowywałyśmy z mamą? Wystudza organizm i zmniejsza gorączkę. Zrobiłyśmy go papie po to, aby… opóźnić chorobę. Mama miała nadzieję, że w ciągu tych kilku dni, które mu dałyśmy, wszystko wróci do normy, epidemia zniknie – ponownie westchnęła. Tym razem z ulgą. – Nie, nic nie możemy już zrobić.
    - To co teraz będzie? – zapytała drżącym głosem Chrissy, tonem jaki mogła przywołać tylko niewinność skrzywdzonego przez los dziecka. – Dotąd papa zajmował się nami. On był głową rodziną. Czy to znaczy, że teraz… Jane, ja nie chcę, żeby został nią Greg! – Wypowiedziawszy te słowa, rzuciła jej się w ramiona, a łzy pociekły policzkami, ostatecznie lądując w sianie, na którym stały.

    Siostra przytuliła ją do siebie i powiedziała z zaciśniętymi zębami:

    - Nie pozwolę, żeby kiedykolwiek nas skrzywdził. Ani ciebie, ani mamę, ani mnie.

    Chrissy wtuliła się w nią jeszcze bardziej.

    - Mama też tak mówiła.

    Na to nie potrafiła już odpowiedzieć. Stały tak jeszcze chwilę, przytulone do siebie, a kiedy Jane poczuła, że płacz przestał już atakować ciało siostry, odsunęła ją od siebie i zarządziła:

    - Idź do niej. Sprawdź, jak się trzyma… i czy nie potrzebuje pomocy.

    Chrissy pokiwała głową i natychmiast pobiegła do domu. Jane wyszła ze stajni i odprowadziła ją wzrokiem, zastanawiając się nad jej słowami. Greg jeździł ciągnikiem kilkaset metrów dalej, pewnie rozmyślając nad tym samym. Jeszcze wcale nie tak dawno cieszyła się ze zbliżającej się śmierci ojca, jednak teraz widziała coraz więcej minusów tego zdarzenia. Pomimo tego, że był koszmarnym człowiekiem, skupionym wokół swoich pokręconych zasad, skłonnym do nadużywania przemocy, to czuły się w tym domu bezpiecznie. I o wiele mniej nieswojo niż przy przybranym bracie, który od początku budowany na takiego, jakim chciał go widzieć papa, stał się czystym wcieleniem najgorszych cech, którego człowiek mógł posiąść. Czy teraz… będzie jeszcze gorzej?
    Z rozmyśleń wytrącił ją krzyk. Od razu skojarzyła go z chwilami, kiedy siedziały z Chrissy przy telewizorze do późna i oglądały horrory, a dziewczynka darła się za każdym razem, gdy na ekranie pojawiał się potwór. Jednak wtedy strach był tylko przejściowy, tym razem za to wrzask brzmiał naprawdę autentycznie. I to było o wiele bardziej przerażające niż dowolny film grozy, jaki mogła sobie wyobrazić.

    - Chrissy! Chrissy! – krzyczała, biegnąc w stronę domu. Greg chyba także to usłyszał, bo nagle odgłos terkotu ciągnika ucichł, ale nie bardzo ją to interesowało. W tej chwili liczyło się tylko jedno – młodsza siostra.
    - Chrissy? – zapytała głośno, gdy tylko znalazła się już w środku. Znowu odpowiedział jej krzyk. Tym razem jednak było w nim błaganie o pomoc. Jane natychmiast rzuciła się w jego kierunku, błyskawicznie przebiegając przez pomieszczenie wejściowe, aż w końcu znalazła się w salonie. Nozdrza nosa momentalnie zaatakował zapach krwi, przyprawiając ją o mdłości, ale nie to było najgorsze. Na Chrissy szarżował własny ojciec z twarzą całą umazaną w posoce. I pozbawionymi emocji, czarnymi od choroby oczami.

    Jane, niewiele myśląc, chwyciła za stojącą przy kominku metalową szufelkę, wzięła zamach i przyłożyła mężczyźnie prosto w brzuch. Ten jednak nie zgiął się w pół z bólu. Wyglądało to tak, jakby nawet tego nie poczuł, bo nie przerwał swojego natarcia. Zmienił jedynie obiekt ataku na starszą córkę. Jane powtórzyła manewr jeszcze kilkukrotnie, ale żaden z następnych razów nie zdał egzaminu, włączając w to ten, w którym rozcięła tułów ojca, a wnętrzności wylały się na nieskazitelnie czystą, jak dotąd, podłogę. To już nie był jej ojciec, tylko jakiś potwór. Gorszy nawet niż wtedy, kiedy zachowywał w sobie resztki człowieczeństwa.
    Prawdopodobnie zginęłaby tam, zagryziona przez owładniętego wirusem mężczyznę po tym, jak dostałby się już do niej, zagonionej w kozi róg na własne życzenie, gdyby pocisk z wiatrówki nie roztrzaskał mu czaszki, przy okazji zalewając jej twarz krwią. Przy wejściu do pokoju stał Greg, trzymając broń w ręku i mierząc w tym razem naprawdę martwe ciało swojego ojca. Jane była tak roztrzęsiona i przerażona, że całkowicie zapomniała o wytarciu się. Odszukała tylko wzrokiem siostrę, skuloną w kącie i łkająca i natychmiast podbiegła do niej, żeby objąć ją ramieniem.

    - To ta epidemia – zaczął, jąkając się z emocji Greg. – Słyszałem o niej. Mówili w radiu, że… że tylko martwi na to chorują. Zmieniają się w… w bestie. I chcą krwi. – Chyba o czymś sobie przypomniał, bo przerwał i szybko pobiegł do sypialni. Za chwilę usłyszeli kolejny strzał. Chrissy jęknęła i jeszcze mocniej wtuliła się w ciało siostry. Brat wrócił, tym razem jednak mierzył z wiatrówki prosto w nie. – Zostałyście ugryzione? Mówcie, natychmiast! – Ton jego głosu zmienił się. Był przerażający.
    - Nie! Greg, przestań! – Słowa nie wywarły na nim żadnego wrażenia. Zaczął się do nich powoli zbliżać. – To coś na mojej twarzy to krew ojca, nie moja! Chrissy też jest czysta! Popatrz sam! – usłyszała w swoim głosie fałszywą nutę. Zbierało jej się na płacz.

    Greg na szczęście oprzytomniał, gdyż zatrzymał się i uważnie przyjrzał dziewczynom. Chyba nic nie znalazł, bo po chwili opuścił broń, a ton jego głosu wrócił do normalności. Mimo wszystko Jane na wszelki wypadek wytarła twarz rękawem.

    - Tata musiał umrzeć kilka godzin temu. Zakrztusił się własną krwią. Matka była przy nim przez cały ten czas i kiedy już przemienił się w to… w to coś, zagryzł ją, zanim zdążyła cokolwiek zrobić… Cholera jasna! – Po tych słowach trzasnął wiatrówką o ścianę i cały w nerwach wyszedł z pokoju.

    Jane powoli puściła siostrę. Ta chyba nawet tego nie zauważyła, bo opadła po prostu na podłogę i przycisnęła kolana do brody, ciągle łkając. Dziewczyna miała wyrzuty sumienia, że zostawia ją samą, ale musiała coś sprawdzić. Chociaż sama nie była pewna, czy dobrze robi. Wstała i skierowała się w stronę sypialni rodziców. Kroki stawiała z trudem, tak jakby nagle nogi zmieniły właściciela. Czuła się, jak w ciele robota zaprogramowanego do wykonania celu.
    Gdy tylko przekroczyła próg pokoju, natychmiast poczuła ten odrzucający, ohydny zapach posoki, ale nie to wywróciło jej żołądek do góry nogami. Różne elementy ciała matki z wyżartym i przepołowionym na pół brzuchem zalały krwią większość mebli w tym pomieszczeniu. Część od pasa w górę przepełzła przez cały pokój aż do wyjścia, znacząc ścieżkę wnętrznościami, dopóki Greg nie strzelił jej prosto w głowę, ostatecznie zabijając to, czym kochająca, troskliwa matka dwóch dziewczyn stała się po wyjątkowo bolesnej śmierci.

    Jane błyskawicznie wypadła na zewnątrz domu, zbiegła ze schodów i rzuciła się na trawę przed nimi, wymiotując. Zwróciła chyba całą zawartość żołądka, bo kiedy przestała, zdawało się jej, że minęły wieki. Wstała, chwiejąc się i spojrzała się przed siebie. W jednej chwili ogromna ilość adrenaliny dotarła do mózgu kobiety. W jej stronę zmierzało właśnie kilka innych ofiar wirusa. Niegdyś ludzi, teraz rozkładających się ciał ubranych w łachy.

    - Greg! – wrzasnęła, biegnąc z powrotem w stronę domu. Kiedy tylko wpadła do środka, zatrzasnęła za sobą drzwi. – Jest ich więcej!

    Drzwi pokoju obok rozwarły się, a przybrany brat momentalnie dopadł do okna. Otworzył je na oścież, wytknął lufę wiatrówki na zewnątrz i strzelił kilkukrotnie, trafiając potwory w głowę. Tymczasem Jane pobiegła na drugi koniec domu, żeby zamknąć tylne drzwi.

    - Są wszędzie! – krzyknęła, gdy tylko zauważyła, że i z tej strony nadchodzi kilkunastu kolejnych zarażonych.
    - Kurwa, jest ich za dużo, nie mam tyle amunicji! – odkrzyknął Greg. – Pozamykajcie wszystkie drzwi i okna! Nie możemy wpuścić ich do środka!
    - Chrissy! – Jane wbiegła do salonu i potrząsnęła siostrą. Ta wydawała się jakaś nieobecna, ale posłusznie wstała i zabrała się do zamykania okien. Jak pozbawiona emocji maszyna zatrzaskiwała kolejne szyby. Każde z nich tym się zajęło i biegali po całym budynku, szukając wzrokiem wszystkich otworów, przez które mogliby dostać się do środka zarażeni. Dobrze wiedzieli, że od tego zależy ich życie, więc spoglądali uważnie, by nie przegapić żadnego szczegółu.

    W końcu, kiedy dom był już w pełni niedostępny dla bezmózgich istot, niezdolnych do użycia narzędzi, we trójkę przeszli do sypialni Grega położonej na parterze i skulili się w kątach. Przybrany brat pokazał siostrom palcem, żeby były cicho. Widocznie w ten sposób chciał dać potworom do zrozumienia, że w środku nikogo nie ma, a oblężenie jest bezsensowne. Jednak nawet pomimo zachowania idealnej ciszy minuty mijały, a zarażeni wciąż bili w drzwi i ściany domu. Co gorsza, wydawało się, że ich liczba regularnie się zwiększa, bo hałas dochodził z wielu kierunków.

    Nerwy Chrissy puściły, gdy jedna z szyb w okolicy pokoju wejściowego pękła. Dziewczyna ponownie rozpłakała się na dobre, a Greg zaklął pod nosem i wypowiedział słowa, które od dłuższego czasu krążyły im wszystkim po głowach:

    - To nie ma sensu. Nie zaprzestaną ataku. – Wypadł na korytarz i wystrzelił raz w stronę, z której słychać było dźwięk tłuczonego szkła. – Musimy uciekać.
    - Ale którędy? – zapytała zrozpaczona Jane. Głos jej się łamał, a niekontrolowane łzy leciały ciurkiem z oczu.
    - Kilka lat temu zbudowaliśmy domek na drzewie tuż obok domu – zaczął szybko Greg. Jąkał się, widać było, jak bardzo jest zdenerwowany. – Kiedy ojciec dawał ci szlabany na wychodzenie z domu, wymykałaś się przez okno i przez konar drzewa przechodziłaś do domku, a potem schodziłaś po drabinie na dół. Gałąź powinna wytrzymać. Jest nas tylko troje.

    Jane miała wątpliwości. Od tamtego czasu minęło sporo lat, podczas których wszyscy stali się wyżsi i tężsi. Nie była pewna, czy konar zdoła wytrzymać takie obciążenie. Z drugiej strony… to była prawdopodobnie ich jedyna szansa na wydostanie się z piekła.

    - Dobrze – pokiwała głową po chwili. – Spróbujemy.
    - I zrób coś z nią, do cholery jasnej! – wykrzyknął, wskazując na skuloną w kącie i płaczącą Chrissy. – Z takim bezużytecznym workiem łez na pewno nie uda się nam stąd wydostać w jednym kawałku!

    Dziewczynę zaskoczył ten nagły wybuch przed chwilą jeszcze rozsądnego człowieka. Chociaż w sumie żyła ze swoim ojcem wystarczająco dużo czasu, aby zrozumieć, że niedaleko pada jabłko. Pomimo cisnącej jej się na usta krytyki znieczulicy brata zdołała się powstrzymać przed wypowiedzeniem kilku słów za dużo. Podeszła do Chrissy i przytuliła ją, jednocześnie mrucząc do ucha:

    - Siostrzyczko… posłuchaj, wiem, jak ci ciężko, bo przeżywam dokładnie to samo, co ty… ale teraz musisz pokonać swój lęk i powstrzymać emocje, jeśli chcesz przeżyć… Proszę, pomóż nam i sobie, a obiecuję, że już wkrótce wydostaniemy się stąd. Zrób to dla mamy! Na pewno nie chciałaby, żeby jej młodsza córeczka poddała się w obliczu zagrożenia. Mama zawsze była dla nas wzorem, pamiętasz? Więc dlaczego nie chcesz być tak silna, jak ona? – Chrissy w końcu przestała płakać. Przełknęła głośno ślinę, wypuściła z płuc powietrze, wytarła łzy, po czym już w pełni świadoma celu pokiwała głową. – I pamiętaj, co ci wcześniej powiedziałam: nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził!

    Nie miała pojęcia, że właśnie wypowiedziała obietnicę, której nie będzie w stanie dotrzymać.

    - Szybciej! – usłyszeli krzyk Grega dochodzący z kierunku, w którym znajdowały się schody.

    Obie podniosły się z podłogi i szybko pobiegły tam, po czym wspięły się za przybranym bratem, tymczasowym przywódcą grupy, na górę. Następnie cała trójka wpadła do pokoju Jane, a Greg podszedł do okna i otworzył je na oścież.

    - Ja wyjdę pierwszy, żeby pomóc wam przejść na drugą stronę – powiedział, wspinając się na gałąź.

    Jane nie zgadzała się z jego rozumowaniem, ale zachowała to dla siebie, żeby nie wywoływać niepotrzebnej kłótni. Brat i tak był kłębkiem nerwów.

    - Szybko! Podaj rękę! – pospieszył, gdy już udało mu się dostać na stabilniejszą pozycję.

    Kobieta chciała popchnąć siostrę do okna, ale Greg bezceremonialnie chwycił jej dłoń i pociągnął w swoją stronę. Zrezygnowana posłusznie wspięła się i przeszła dalej, w stronę pnia. Ostatnia była Chrissy. Jej również pomógł brat, ale gdy tylko nastąpiła na konar, usłyszeli dźwięk, którego wszyscy podświadomie się obawiali – trzask łamanej gałęzi. Część drzewa poleciała w dół, trafiając w głowy zarażonych, stojących pod nimi, a dziewczynka zawisła w powietrzu podtrzymywana jedną ręką przez Grega. Jane zdążyła tylko zobaczyć błagalne spojrzenie przerażonej siostry. Potem mała zniknęła jej z oczu.
    Chrissy upadła na ziemię z wysokości kilku metrów na wyprostowane nogi. Kości nie miały żadnych szans, momentalnie pękły tak samo, jak gałązka, która do tego doprowadziła. Zawyła z bólu, ale nie mogła się poruszyć. Nie mogła nawet próbować uciekać. Choć i tak cierpienie spowodowane złamaniami otwartymi było nieporównywalne z tym, które poczuła, gdy horda wygłodzonych potworów dopadła do jej małego ciałka i zaczęła zębami oraz paznokciami wyrywać płaty mięsa. Krzyk ucichł, gdy w końcu jeden z nich zatopił kły w twarzy dziewczynki.

    Jane przez chwilę nie mogła złapać oddechu. Była oszołomiona tym, co właśnie się wydarzyło. Podświadomie nie chciała w to uwierzyć, chociaż wszystkie jej zmysły nie pozostawiły żadnych wątpliwości. Odstawiła je na bok do takiego stopnia, że następne kilkadziesiąt minut stanowiło tylko przebłyski. Dała ponieść się instynktowi. Ponaglające krzyki brata. Zejście po drabinie. Samochód ojca. Problemy z silnikiem. Jazda. Las. Długa droga bez celu. To wszystko było dla niej, jak bardzo gęsta mgła, w której można dostrzec tylko najbardziej charakterystyczne elementy, a reszta stanowi zlewające się ze sobą tło. Mgła stworzona z ostatniego podmuchu powietrza wypuszczonego z płuc Chrissy.
    Ocknęła się w samochodzie, kiedy jechali polną drogą przez okoliczny las. Zbliżał się wieczór. Rozejrzała się po wnętrzu pojazdu w nadziei na znalezienie tej trzeciej i tak ważnej osoby. Jednak puste siedzenia z tyłu zadziałały na nią niczym igła wbita prosto w serce. Spojrzała na brata. Udawał spokojnego, ale były to tylko pozory. W jego oczach spostrzegła to, co tak wiele razy widziała u papy. Pojawiało się zawsze, gdy był wyjątkowo zły i miał ochotę kogoś ukarać. Z tym że u niego było to przejściowe, a u Grega utrzymywało się już od dłuższego czasu.

    Odwróciła wzrok i zamknęła oczy. Łzy walczyły z powiekami, ale nie dała im wygrać. Nie teraz.

    - Greg… - drgnął na dźwięk jej głosu. – Czemu puściłeś Chrissy?

    Przez chwilę nie odpowiadał, tak jakby zastanawiał się nad słowami.

    - Nie mogłem jej utrzymać, była za ciężka… Wyślizgnęła mi się z rąk.

    Jane nie zadawała więcej pytań. Nie musiała. Wiedziała, że na resztę odpowie równie kłamliwie, jak na to.
    Z kolejnej ucieczki od rzeczywistości obudziło ją przekleństwo Grega. Znajdowali się na wjazdówce do pobliskiego miasteczka, brat zaparkował na chodniku, pomiędzy kilkoma innymi samochodami. Krajobraz leśny przeistoczył się w skromne domy ludzi za biednych na mieszkanie w większych miejscowościach, a jednocześnie zbyt zamożnych na prowadzenie gospodarstwa domowego z dala od cywilizacji. Typowa średnia klasa. Niczym niewyróżniający się członkowie społeczeństwa.

    - Cholera, zabrakło nam paliwa. Musimy przejść się na okoliczną stację benzynową i przynieść kanister.

    Jednak Jane prawie go nie słuchała. Dostrzegła na ulicy przed nimi dwójkę mężczyzn. Nie byli uzbrojeni, szli pieszo, więc niewiele myśląc, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.

    - Może oni mogą nam pomóc. Pójdę zapytać – oznajmiła Gregowi i pobiegła w ich kierunku. Ten krzyknął za nią, próbując powstrzymać dziewczynę, ale było już za późno. Poza tym Jane tak naprawdę wiedziała, że to, co robi, jest lekkomyślne i niebezpieczne. Po prostu chciała odejść od człowieka, na którego skazał ją los. Wolała trafić na zwykłych bandytów zdolnych do ograbienia i pobicia bezbronnej kobiety niż pozostać z przybranym bratem. Członkiem rodziny, który z zimną krwią doprowadził do śmierci swojej siostry.

    Mężczyźni początkowo zdziwili się na jej widok, ale z uśmiechów, jakie pojawiły się na ich twarzach chwilę później, wyczytała, że im także brakowało widoku żywej, a na dodatek przyjaznej duszy.

    - Coś się stało, ślicznotko? – zapytał pierwszy z nich. – Niebezpiecznie jest chodzić samemu po okolicy w tych godzinach.
    - Bardzo panów przepraszam, ale mamy kłopot. Zabrakło nam paliwa. Czy mogliby panowie nam pomóc?
    - Jasne – ochoczo stwierdził drugi. – Żaden problem, akurat benzyny mamy pod dostatkiem. I nie tytułuj nas panami, bo jakoś niezręcznie się z tym czuję. Harry jestem!
    - A ja Mark – mężczyznę wyciągnął rękę w jej kierunku, a ona ją uścisnęła i także powiedziała swoje imię. – Gdzie zaparkowaliście?
    - Zaprowadzę was.

    Przez chwilę szli w zupełnej ciszy, ale widocznie nieznajomi do niej nie przywykli, bo szybko Harry zagadnął do Jane, aby poprowadzić jakąś rozmowę.

    - Jak liczną macie grupę?
    - Jestem tylko ja i brat.
    - Co was tu sprowadza? – zapytał Mark.
    - Uciekamy z farmy. Wcześniej wszystko było dobrze, ale dzisiaj zostaliśmy zaatakowani… Tylko my przeżyliśmy – dodała i kolejna igła trafiła ją prosto w serce.
    - Rozumiem – powiedział. Po chwili odezwał się ponownie – Niedaleko mamy swój schron. Jest nas całkiem sporo. Możecie się przyłączyć… jeśli tylko chcecie.

    Szczery uśmiech pojawił się na twarzy Jane.

    - Dziękuję. Naprawdę.
    - No dobra – zaczął Harry, kiedy dotarli już do chodnika, na którym stały samochody. – Który z tych wozów jest wasz?
    - Ten – odpowiedziała dziewczyna, wskazując na jeepa.
    - Na pewno? – Mark uniósł jedną brew, zaglądając przez szybę do środka. – Nikogo tu nie ma.

    Zanim Jane zdążyła zastanowić się nad jego słowami, cała trójka usłyszała dźwięk wystrzału z broni, a głowa Marka eksplodowała czerwienią.

    - Co jest, do jas… - Harry’emu nie udało się dokończyć zdania. Kolejny pocisk trafił właśnie jego, także w głowę i mężczyzna osunął się bez życia na ziemię.

    Chwilę później zza pobliskiego domu wyszedł Greg, trzymając w rękach wiatrówkę i szpadel. Narzędzie rzucił Jane pod nogi.

    - Trzymaj! Pewnie nam się przyda. I od tej pory – wyciągnął palec w jej stronę. To coś w jego oczach nie zniknęło. Wręcz przeciwnie, wydawało się jeszcze bardziej przerażające. – Masz się mnie słuchać. Każdy mój rozkaz wykonujesz bez mrugnięcia okiem, rozumiesz? Mogłaś nas zabić przez ten swój głupkowaty wyskok!
    - To byli dobrzy ludzie! – krzyknęła. Płacząc. – Chcieli nam pomóc!
    - Dla ciebie tylko ja jestem dobrym człowiekiem, nikt inny. To dzięki mnie żyjesz i będziesz żyć tak długo, jak długo będziesz słuchać moich poleceń.

    Chwyciła go za ramię, kiedy się odwracał, ale wyrwał rękę i uderzył ją w twarz. Upadła. Rozwalił jej wargę, poczuła to, gdy tylko pierwsze krople krwi dostały jej się do języka. W odpowiedzi na to zadziałała instynktownie. Niewiele myśląc, chwyciła za leżący tuż obok szpadel. Zanim zdążył zorientować się, co właśnie robi, wstała, wzięła zamach i uderzyła go nim prosto w głowę. Zasłonił się wiatrówką, ale broń nie wytrzymała kontaktu z narzędziem i pękła na pół. Kant łopaty przeciął szyję Grega, co wywołało natychmiastowy wodospad krwi. Mężczyzna odruchowo chwycił się za ranę i spróbował złapać oddech. Nadaremnie. Kolejne trafienie rozlało oko i zmiażdżyło lewą stronę twarzy. Przybrany brat upadł na chodnik, a mimo to nie przestała go okładać. Nie przestała też wtedy, gdy leżał już nieruchomo martwy. Biła bez ustanku, robiąc z głowy bezkształtną, krwawą masę. A kiedy w końcu opadła z sił i szpadel sam wypadł jej z rąk, zwinęła się w kłębek obok zdekapitowanego ciała mordercy swojej siostry, po czym zaczęła płakać.

  14. #11

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    Prolog: Shawn

    Shawn był zawiedziony jakością wiadomości podawanych w brukowcach ostatnimi czasy. Początkowo nadchodzącą apokalipsą nazywały epidemię tylko mniej oblegane gazety, należące do tego rodzaju pisemek, które wydrukują wszystko, byle słupki z ilością sprzedanych egzemplarzy podskoczyły w górę. Jednak teraz, kiedy czytał te same bzdury w naprawdę poważanych przez ludzi magazynach, nie mógł uwierzyć w to, że nawet ci wydawcy postanowili tak żałośnie zwiększyć liczbę czytelników. Widocznie konkurencja stała się zbyt silna i w końcu także oni puścili w ruch tandetne teksty, mające wywołać kontrowersje i panikę wśród ludności.
    Zdegustowany niekompetencją współczesnych mediów wyrzucił gazetę na tył samochodu i spojrzał na kobietę siedzącą na miejscu pasażera. Kristen spoglądała co chwilę nerwowo na urządzenie nagłaśniające, leżące tuż obok skrzyni biegów i skubała paznokciami drzwi. Normalnie poprosiłby, żeby przystała niszczyć jego własność, ale tym razem zrobił wyjątek. Miała pełne prawo do bycia zdenerwowaną, zważywszy na nieciekawą sytuacją, w której znalazł się jej mąż.

    - Niech się pani uspokoi – powiedział najbardziej stonowanym głosem, jaki znalazł w swoim repertuarze. – Mężowi nic nie grozi. Pluskwa została ukryta w bardzo dobrym miejscu. Nie ma możliwości, żeby ktokolwiek ją znalazł.

    Kristen odwróciła się w jego stronę z takim przerażeniem w oczach, jakby przed chwilą wygłosił coś zupełnie odwrotnego, ale opanowała się i odrzekła:

    - Pewnie ma pan rację… Postaram się… wyluzować.

    Zrobiła kilka głębokich wdechów i wydechów, aby wyrównać tętno, po czym wygodniej usadowiła się w fotelu i ponownie zwróciła wzrok w stronę urządzenia. Tym razem była jednak spokojniejsza i nie zdrapywała już wcale nie taniej skóry z cudzego mienia.
    Shawn patrzył na nią jeszcze chwilę ze szczerym współczuciem w oczach i w sercu, po czym podkręcił odbiornik i spojrzał na blok mieszkalny, znajdujący się kilkadziesiąt metrów przed nimi. A dokładniej – w okno pokoju na pierwszym piętrze, w którym świeciło się światło. Właśnie tam kilka tygodni temu przyjęła go Kristen, kolejna klientka podejrzewająca męża o posiadanie kochanki. Przeważająca większość tego typu spraw w jego dotychczasowej karierze detektywa kończyła się zdemaskowaniem oszusta i najczęściej rozwodem. Albo bardzo długą, trudną i naprawdę głośno krzyczaną rozmową z drugą połówką. Czasami zdarzały się jednak ciekawe wyjątki. Początkowo wyglądające dokładnie tak samo, jak nudna reszta, po pewnym czasie okazywały się zadaniami trudnymi, a zarazem ekscytującymi.

    Dokładnie tak było w tym przypadku. Po tym, jak kobieta zaparzyła mu i sobie herbatę, zaczęła opowiadać o braku chęci męża na seks, zbywaniu pieszczot żony odepchnięciami, unikaniu rozmów i znikaniu coraz większych ilości pieniędzy ze skrytek w mieszkaniu. Mowę miała twardą i zdecydowaną, choć błyszczące oczy przekazywały mu całkowicie sprzeczne emocje. Oczywiście, przyjął sprawę, jak zazwyczaj czynił. Wtedy jeszcze nie wiedział, że nareszcie – od kilku miesięcy posuchy – bierze się za coś, co może znacznie wpłynąć na popularność jego agencji. Historię na miarę kolejnego epizodu przygód jakiegoś telewizyjnego detektywa.
    Pierwsze wątpliwości przyniosło zachowanie mężczyzny w pracy i w innych miejscach, po których poruszał się bez żony. Wiecznie nerwowy, niski właściciel firmy bał się własnego cienia, wzdrygał za każdym razem, kiedy ktoś łapał go za ramię od tyłu, myślami zdawał się być całkowicie gdzie indziej. Odbierał mnóstwo dziwnych telefonów, sprawiających, że stawał się jeszcze bardziej zdenerwowany, o ile było to w ogóle możliwe. Momentem przełomowym okazało się zostawienie pliku pieniędzy przy koszu na śmieci w niezbyt ciekawej okolicy, które odebrał łysy dryblas. Życiem Shawna nie rządziły stereotypy, ale w tym przypadku mógł ślepo strzelać, że mąż wdał się w interesy z jakąś małomiasteczkową bandą chuliganów o ilorazie inteligencji wprost proporcjonalnym do doświadczenia w przestępczym fachu.

    Kurier zaprowadził go prosto do „kryjówki” jego szajki, co tylko utwierdziło detektywa w przekonaniu o umiejętnościach zawodowych młodzieńców. Kiedy tylko ci wstawili się wystarczająco, żeby późnym wieczorem wyjść na miasto i znaleźć na ulicy dzisiejszych nieszczęśliwców, pobiegł do piwnicy, otworzył niezabezpieczone drzwi wytrychem i wślizgnął się do środka. Oczom Shawna ukazało się zagracone bezużytecznymi bądź zepsutymi rzeczami pomieszczenie, w którym jedyne w miarę uporządkowane miejsca stanowiły półka pełna zgrzewek alkoholu i stół z leżącymi nań torebkami metaamfetaminy. Paradoksalnie ucieszył się z tego widoku, jak nigdy dotąd, natychmiast wyjął aparat i zaczął fotografować dosłownie wszystko, co mogłoby mu się przydarzyć. Jak widać, w dzisiejszych czasach za produkcję narkotyków brali się nie tylko chemiczni entuzjaści o skrzywionym kręgosłupie moralnym, ale i najgorsi wychowankowie, jakich mógł wyobrazić sobie przeciętny nauczyciel.
    O wszystkim poinformował swoją klientkę. Co ciekawe, do pewnego stopnia odetchnęła z ulgą, co dało mu do zrozumienia, że kobieta bardziej obawia się zdrady i wyboru innej niż zatargów męża z miejscowymi narkotykowymi szajkami. Dalsze śledztwo wykazało problemy finansowe firmy mężczyzny. Jego staromodna myjnia samochodowa przeżywała prawdziwy kryzys, od kiedy w okolicy pojawiła się nieporównywalnie bardziej zmechanizowana i atrakcyjna dla oczu konkurencja, więc potrzebował gotówki na jej unowocześnienie, której – jak na ironię – przybywało coraz mniej. Wtedy zdecydował się zasięgnąć pożyczki u tych nieprzyjemnych typów. Budynek udało mu się wyremontować, ale polerowanie cudzych pojazdów nie było zajęciem, pozwalającym na szybkie zdobycie dużej ilości pieniędzy. Potrzebował czasu, z tym że odsetki rosły, a chuligani coraz bardziej się niecierpliwili. Oddawał im ją w ratach, ale – jak to zwykle bywało w kontaktach z tego typu wierzycielami – chcieli jej więcej, nawet więcej niż zakładał procent.

    Wtedy kobieta się przestraszyła. Poprosiła Shawna o przekazanie sprawy policji. On jednak stanowczo odmówił. Dobrze wiedział od znajomych po fachu, że ci zawsze przypisywali sobie wszystkie zasługi, a on, jako podrzędny, niepopularny detektyw, ostatecznie zostałby z niczym. Oczywiście, tego jej nie powiedział. Przedstawił szczegółowy plan i usprawiedliwił samodzielne działania aktualnymi problemami miejskich służb w postaci tej nierealnej epidemii rodem z filmów science-fiction. Regularnie trąbili o tym w wiadomościach, więc po długich przekonaniach wreszcie pozwoliła mu zrobić to po jego myśli.
    Tak naprawdę problemy męża zeszły wtedy na dalszy plan. Shawn wciąż chciał pomóc rodzinie wrócić na właściwe tory i zamknąć ten ciężki rozdział, ale jednocześnie widział ogromną szansę dla swojej kariery. Zamierzał nie tylko rozbić narkotykową bandę. Chciał znaleźć ludzi, którzy zajmowali się rozpowszechnianiem towaru, a to była już znacznie wyższa klasa przestępcza. Wiedział, że nie będzie to łatwe, jednak ani przez chwilę nie pomyślał nawet o przekazaniu sprawy innym służbom. Coś takiego mogło naprawdę podnieść prestiż jego agencji.

    Wymyślił więc prosty, ale sprawiający wrażenie skutecznego plan. W notatniku męża odnalazł datę przekazania kolejnej raty z dopiskiem „mieszkanie”. Bandyci działali schematycznie, jak w głupich filmach akcji, na których pewnie się wzorowali. Po odbieraniu pieniędzy spod śmietników przyszedł czas na złożenie wizyty w domu zadłużonego. Bezpośrednia konfrontacja pozwala bowiem na zastraszenie nieszczęśnika oko w oko, co działa znacznie skuteczniej niż pogróżki wysyłane na papierze czy anonimowe rozmowy. Na całe szczęście byli wystarczająco głupi, żeby zrobić to w bloku mieszkalnym, a nie na bezludziu czy w jakiejś opuszczonej dzielnicy. Niejako poszli mu na rękę, dzięki czemu z łatwością założył pluskwę w pokoju, w którym mąż schował pieniądze przeznaczone na ratę. Nagranie miało być zabezpieczeniem dla niego i rodziny, na wypadek gdyby degeneraci jakimś cudem zdołali go złapać albo poznali się na śledztwie. Przynajmniej oficjalnie, bo tak naprawdę było niewiele warte. Dowody pochodzące z urządzeń szpiegowskich, zakładanych bez zgody prokuratora nie mogły być brane pod uwagę w sądzie, ale oni z pewnością tego nie wiedzieli.
    W taki oto sposób znalazł się późnym wieczorem z żoną mężczyzny w samochodzie zaparkowanym kilkadziesiąt metrów od kamienicy, czyli miejsca spotkania męża z członkami szajki.

    Wreszcie się pojawili. Wyszli z jednej z bocznych ścieżek i bardzo szybko przeszli chodnikiem po drugiej stronie ulicy. Skręcili dopiero, kiedy dotarli do klatki, w której mężczyzna miał przekazać im pieniądze. Byli wysocy, postawni, dobrze zbudowani. Kristen zacisnęła dłoń na oparciu fotela tak mocno, że żyły wyszły jej na wierzch.

    - Tylko spokojnie – powiedział wolno Shawn, choć jemu także szybciej zaczęło bić serce. – Nie ma powodów do obaw.

    Po chwili drzwi wejściowe się otworzyły i mężczyźni zniknęli w progu. Detektyw i kobieta skierowali oczy w kierunku odbiornika, z którego kilkadziesiąt sekund później zaczęły wydobywać się przytłumione odgłosy rozmowy dobiegającej z dalszych pokoi. Wreszcie jednak usłyszeli dźwięk otwieranych drzwi, a słowa stały się na tyle wyraźne, że dało się je zrozumieć.

    - Gdzie jest twoja dupa, Ron? – zapytał jeden z bandytów męża i zaśmiał się z własnego tekstu.
    - Żona jest na aerobiku – dłużnik odpowiedział bardzo szybko i niedbale. Nie trzeba było go widzieć, żeby stwierdzić, że jest bardzo zdenerwowany. – Nie będzie jej jeszcze około godziny.
    - To się dobrze składa – powiedział drugi wyjątkowo niskim głosem. – Mamy trochę czasu dla siebie, jeśli kapujesz, o co mi chodzi.
    - Dobra, koniec żartów – znowu odezwał się pierwszy, tak jakby którekolwiek z dotychczasowych słów można było uznać za zabawne. – Gdzie jest forsa?
    - Schowałem ją w szkatułce – wybełkotał mąż.

    Shawn zamarł. Kristen także zesztywniała ze strachu. Dlaczego mężczyzna przeniósł pieniądze?

    - Czy w jakikolwiek sposób dała pani do zrozumienia mężowi, że wie, gdzie trzyma kolejną ratę? – zapytał cicho, jakby bojąc się, że wierzyciele mogą ich usłyszeć, swoją roztrzęsioną towarzyszkę, a ta pokręciła głową. – Proszę się skupić, to bardzo ważne.

    Po chwili zastanowienia zamknęła oczy, a spod jej powiek wypłynęły łzy.

    - Mógł mnie zauważyć, gdy oglądałam skrytkę…

    Shawn zaklął pod nosem, Otworzył schowek w samochodzie, wyciągnął z niego broń i położył na kolanach. Nie umknęło to uwadze kobiety, która spojrzała na niego śmiertelnie wystraszona swoimi szklistymi oczami. Nic jednak nie powiedziała, a on nie uznał za konieczne cokolwiek wyjaśniać.
    Usłyszeli dźwięk otwieranego wieka szkatułki, które skrzypiało niemiłosiernie, a chwilę później odgłos przypominający szelest papieru, co oznaczało, że mężczyzna wyciągnął już pieniądze. Shawn poczuł na ciele gęsią skórkę. Atmosfera w samochodzie była tak gęsta, że można było ciąć ją nożem.

    - Są i pieniążki – zaśmiał się pierwszy z bandytów. – To nie było takie trudne, co, dziadziuś? Jeszcze kilka rat i może spłacisz swoje długi. No chyba, że obecna twarzyczka twojej dupy przestała ci się podobać i chcesz, żebyśmy nieco ją poprawili?

    Shawn w myślach odetchnął z ulgą.

    - Czekaj, gruby! – powiedział drugi. – Coś zauważyłem… Dawaj no tu szkatułkę, Ron! – Odbiornik zarzęcholił niczym nastrajane radio, po czym ponownie jakość dźwięku się ustabilizowała. – O kurwa, gruby, patrz na to! Ty gnoju, próbowałeś nas… - Urządzenie straciło zasięg.

    Fałszywa nadzieja pękła niczym bańka mydlana. Shawn wyłączył odbiornik, złapał za pistolet i wysiadł z samochodu. Zanim zamknął drzwi, powiedział jeszcze do Kristen:

    - Proszę tu zostać! Niech pod żadnym pozorem nie wychodzi pani na zewnątrz!
    - Co się dzieje?! Niech mi pan powie, czy mojemu mężowi…

    Ale on już jej nie słuchał. Zatrzasnął drzwi, przyjął pozycję strzelecką i pobiegł w stronę bloku. Wpadł do klatki i rzucił się w stronę schodów, przeskakując co drugi stopień. Pędził tak szybko, jak tylko mógł, ale było już za późno. Kiedy znalazł się na ich szczycie, usłyszał huk wystrzału. Zaklął pod nosem. Momentalnie zrobiło mu się niedobrze, jednak powstrzymał mdłości, minął mieszkanie i ustawił się przy ścianie, która miała posłużyć mu za osłonę. Kiedy tylko zobaczył, jak jeden z przestępców wychodzi z pokoju, wystrzelił dwukrotnie w jego kierunku i ukrył się za przeszkodą. Odpowiedziano trzema strzałami. Pierwszy wybił okno, reszta zrobiła dziury w ścianie.

    - Kurwa, kto to? – usłyszał.
    - Nie wiem, do kurwy nędzy, chyba pies.
    - Ja pierdolę… co robimy?

    Shawn ponownie strzelił w kierunku mieszkania. W głowie miał już ułożony plan. Zamierzał zadzwonić na policję, a do tego czasu jak najdłużej przytrzymać ich na miejscu zbrodni. Niech szlag trafi tę robotę, przed chwilą pośrednio przez niego prawdopodobnie zginął człowiek. Czuł potrzebę zadośćuczynienia i był gotowy zablokować przestępcom drogę własną piersią. Jak ten koszmar się skończy, odetnie się od sprawy. Jednak wygodniej jest, kiedy zadania są łatwe i niestresujące. A przede wszystkim, gdy za jego błędy nie płacą niewinni ludzie.
    Już zamierzał wycofać się za osłonę, ale zobaczył coś, a raczej kogoś i momentalnie cały naprędce przygotowany plan legł w gruzach.

    - Słyszałam strzały – powiedziała zapłakana Kristen, stojąc na szczycie schodów, tuż przy drzwiach wejściowych do jej mieszkania. – Co się stało mojemu mężowi?! Proszę mi powiedzieć, że on żyje!

    Shawn dawał kobiecie rozpaczliwe znaki, żeby cofnęła się i uciekła stąd, póki wciąż miała na to szansę. Na przekór jego błaganiom zrobiła niepewny krok do przodu, a wtedy było już za późno. Wielka ręka owinęła się wokół szyi Kristen. Jeden z bandytów, ten znacznie potężniejszej budowy, z blizną na twarzy, wyszedł z pokoju, zasłaniając się nią niczym żywą tarczą. W drugiej ręce trzymał wycelowany w Shawna pistolet.

    - Wyjdź stamtąd grzecznie, a tej miłej pani nic się nie stanie. O tak, doskonale – powiedział, widząc, jak detektyw wychodzi zza ukrycia z rękami podniesionymi do góry. – Żadnych fałszywych ruchów. A teraz puść tę pukawkę, do niczego już ci się nie przyda. – Posłusznie położył broń na ziemi. – Gruby!

    Z mieszkania wyszedł drugi, faktycznie niezbyt szczupły osobnik. Podszedł do Shawna i bezceremonialnie uderzył go w twarz, wpierw biorąc spory zamach.


    Mężczyzna obudził się już w pokoju. Oblizał zaschnięte wargi i poczuł w ustach smak krwi, więc odruchowo pomacał się po twarzy. Wyglądało na to, że miał złamany nos, bo jego kształt nie bardzo mu się zgadzał. Na dodatek cholernie bolało, kiedy go dotykał. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Na pierwszy rzut oka wyglądało dosyć normalnie. Ot, zwykłe, nieco staromodne mieszkanie niezbyt zamożnej rodziny. Tylko, że przeważnie w takich nie widywało się zwłok gospodarza z przestrzeloną głową, leżących obok wywróconego stołu, ze zrozpaczoną żoną łkającą na piersi martwego ukochanego. Ten obraz chwycił Shawna za serce, ale musiał myśleć trzeźwo pomimo bólu głowy, który pulsował w środku czaszki, jak licznik zegarowy. Po chwili zlokalizował dwójkę bandytów. Rozmawiali, żywo gestykulując, kilka metrów od nieszczęśliwej rodziny. Pistolety leżały na kredensie komody, tuż obok nich.

    - Kurwa, zaraz będzie tu psiarnia. Musimy coś z nimi zrobić – powiedział „gruby”.
    - Właśnie to ci ciągle powtarzam – odrzekł drugi i palnął go w głowę. – Kulka w łeb każdemu z osobna i zmywamy się stąd.
    - Stary, pojebało cię? Najpierw kropnąłeś dziadziusia, który wisiał nam kasę, a teraz zamierzasz też zabić jego żonę i jakiegoś chojraka? Nie chcę wylądować w pace za to, że nie potrafisz utrzymać palca na spuście!
    - A masz jakieś inne rozwiązanie, do kurwy nędzy?! Jak ich tu zostawimy, to sami pójdą do psiarni i wsadzą nas do pierdla!

    Gruby wciąż nie był przekonany. Kręcił głową i mamrotał coś pod nosem.

    - Gruby, gruby… posłuchaj mnie przez chwilę. Zabierzemy ze sobą broń i rzeczy, na których zostawiliśmy ślady. Policja nic nie wywęszy, mówię ci. Tylko, kurwa, musimy zrobić to szybko, bo tracimy czas, a sąsiedzi na pewno wykręcili już alarmowy.
    - Nie, stary, nie wchodzę w to – stanowczo pokręcił głową. – Znajdziemy inne rozwiązanie.
    - Pierdolony mięczak. W takim razie sam to zrobię.

    Po tych słowach ten lepiej zbudowany złapał za pistolet Shawna i odepchnął na bok grubego, który poleciał na ścianę, przy okazji zbijając stojącą przy niej doniczkę. Następnie podszedł do Kristen, wycelował w jej plecy i bez żadnego ostrzeżenia oddał dwa strzały. Pierwszy sprawił, że mięśnie kobiety puściły, kolana odmówiły posłuszeństwa i położyła się jak długa na podłodze. Drugi po prostu dobił wpółżywą ofiarę. Usiłował wycelować także w detektywa, ale wtedy gruby podniósł się na nogi i uderzył go w twarz.

    - Coś ty, kurwa, najlepszego zrobił?!

    Szarpali się chwilę. Mięśniak próbował utrzymać pistolet w dłoni, tymczasem ten drugi starał się mu go wyrwać. W końcu jednak siła zwyciężyła, pierwszy wyciągnął rękę z uścisku, po czym walnął grubego rękojeścią broni. Partner odsunął się na bok i chwycił za krwawiący nos, kołysząc się lekko.

    - Za to, co dzisiaj odwalasz, jesteś skończony, gruby! – powiedział dryblas, wskazując na niego palcem. – Kiedy tylko posprzątamy ten bałagan, pójdę do Martina i wylecisz z grupy na zbity pysk! We łbie ci się poprzewracało od szkła, tyle ci powiem!

    Wycelował lufę w Shawna. Już miał strzelić, kiedy Kristen niespodziewanie ożyła, chwyciła grubego za nogę i wbiła zęby prosto w jego łydkę. Krzykom bólu bandyty towarzyszyły przerażające dźwięki rozrywanych uściskiem szczęki ścięgien i mięśni. Oboje nie mogli uwierzyć w to, co właśnie się wydarzyło, ale tylko jeden z nich zachował bystrość umysłu. Gdy niedoszły oprawca zawahał się wpół obrotu w stronę kolegi, detektyw natychmiast wykorzystał okazję. Zerwał się z podłogi i chwycił za pierwszą, ciężką rzecz z brzegu – w tym przypadku krzesło. Dryblas strzelił, jednak nie trafił, zbijając tylko lampę po drugiej stronie pokoju. Za to Shawn wziął potężny zamach i zdzielił przeciwnika meblem po głowie. Jedna z drewnianych nóg złamała się pod wpływem uderzenia, ale efekty były tego warte. Wierzyciel upadł na podłogę z rozciętą twarzą, choć i tak się nie poddawał, próbując wymierzyć ponownie. Detektyw jeszcze raz użył krzesła, po czym odrzucił je na bok i docisnął butem nadgarstek, w którym dryblas trzymał pistolet. Ten jęknął z bólu w akompaniamencie łamiących się kości. Shawn sięgnął po pistolet, wycelował i instynktownie strzelił prosto w głowę zabójcy, uciszając go na zawsze.
    Następnie odwrócił się w stronę kolejnego, nieznanego zagrożenia. Leżące ciało kobiety, tym razem już naprawdę martwej, sugerowało, że drugi z bandytów w końcu się z nią uporał. Ścieżka z krwi i resztek mięśni, którą wyznaczył, czołgając się po podłodze, prowadziła prosto pod sąsiednią ścianę, gdzie też właśnie przebywał, wyjąc i tuląc do siebie resztki nogi. Shawn niewiele się namyślał. W myśl zasady „Zabij, zanim on zabije ciebie” podszedł do grubego, przyłożył mu lufę do głowy i nacisnął spust. Kula rozsadziła jego czaszkę, ochlapując ścianę oraz ubranie i twarz detektywa krwią zmieszaną z resztkami mózgu.

    W pokoju zrobiło się nieznośnie cicho. Ilość adrenaliny w żyłach Shawna gwałtownie zmalała. Zabezpieczył broń i zatknął ją za pasek z tyłu spodni. Potem wytarł twarz czystym rękawem, niemalże nie wymiotując, kiedy poczuł słoną, ale gęstą substancję na języku. Splunął na podłogę, roztarł ślinę butem, po czym podszedł do ciała kobiety. Przed chwilą zabił dwoje ludzi. Oczywiście, to też ciążyło mu na sercu, jednak nie aż tak bardzo, jak tragedia tego małżeństwa, do której doszło tylko i wyłącznie z powodu chorych ambicji nadgorliwego karierowicza. Gdyby wtedy zdecydował się przekazać sprawę policji, prawdopodobnie teraz Ron i Kristen jedliby wspólnie kolację przy świecach, szykując się do kolejnej nocy. Chociaż… w świetle tego, co przed chwilą się wydarzyło, nie mógł być tego taki pewien. Wyglądało na to, że oskarżenia lokalnych dziennikarzy o brak kompetencji okazały się bezpodstawne. Wirus był naprawdę silny i, patrząc na kończynę chuligana leżącego pod sąsiednią ścianą, cholernie niebezpieczny.
    Dokładnie obejrzał rany na ciele kobiety. Szukał tej, która zdołała powstrzymać dalsze napady choroby. Z tego, co pamiętał, dryblas oddał dwa strzały, z czego oba utkwiły w plecach ofiary. Pomimo tego, bakteria przywróciła ją do życia i zmusiła do ataku. Przejechał palcami po jej plecach, następnie szyi, aż w końcu dotarł do włosów. Odgarnął je na bok i sprawdził, skąd wycieka krew. Dziura postrzałowa w głowie.

    Mężczyzna wstał i spojrzał na pozostałe ciała. A więc właśnie przestrzelenie mózgu było kluczem do unicestwienia wirusa. Każda z pozostałych osób śmiertelny strzał otrzymała w głowę, dlatego żadna z nich nie podniosła się z powrotem na nogi i nie zaatakowała żyjących. Rozwiązanie rodem z tandetnych horrorów okazało się być skuteczne także w rzeczywistości. Ciarki przeszły po skórze detektywa. W końcu nie wytrzymał. Zgiął się wpół i zwymiotował prosto na podłogę. Zawartość żołądka zwracał bardzo długo, w jego przekonaniu nawet kilkadziesiąt minut. Kiedy w końcu poczuł się naprawdę pusty, wstał, zabrał broń (nie tylko swoją) i wyszedł z mieszkania. Szedł w stronę samochodu. Normalnie pewnie zadzwoniłby po policję, bo wyglądało na to, że żaden z sąsiadów tego nie zrobił. Być może oni także nie żyli. Albo już dawno wyjechali z tego owładniętego epidemią miasta. Jednak normalnie zwłoki nie wstawały z powrotem do życia, a to – jego zdaniem – usprawiedliwiało brak powiadomienia odpowiednich służb.
    Wsiadł do samochodu, odpalił go, wyjechał na ulicę i skierował się prosto w stronę swojego mieszkania. Plan miał prosty: umyje się, spakuje, zabierze ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy i wyjedzie stąd, zanim będzie za późno. Zanim jego dopadną potwory, których ciałem zawładnął wirus.

    I z całej siły postara się zapomnieć o tym, co się tu wydarzyło.

  15. #12
    Avatar Nebula
    Data rejestracji
    2013
    Położenie
    Allenstein/ Krakau
    Wiek
    31
    Posty
    1,113
    Siła reputacji
    12

    Domyślny

    Oookej, wreszcie zebrałem się do przeczytania wprowadzeń kolejnych bohaterów. "Horny" mi się podobał, mimo prostoty pomysłu i tego w jak wygodny sposób poradziłeś sobie z sytuacją Dale'a. Ron i Horney z pewnością będą tworzyć ciekawy duet bohaterów. "Jane" natomiast od pewnego momentu robi się zupełnie nieprzekonująca. Chodzi oczywiście o:
    Cytuj ConQuien napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    gdyby pocisk z wiatrówki nie roztrzaskał mu czaszki
    Serio? ;p Daj mu strzelbę czy coś, farmer mieszkający blisko lasu może mieć jakiś sztucer myśliwski, shotguna, cokolwiek. Ale wiatrówka rozsadzająca głowy? xD Szanujmy się. Nie rozumiem też dlaczego gałąź łamie się akurat pod najlżejszą osobą.

    "Shawn" natomiast nie podoba mi się w ogóle - pełen tanich chwytów, braku jakiejkolwiek logiki. Zawiodłem się na tym opowiadaniu ;C
    Ostatnio zmieniony przez Nebula : 30-12-2013, 11:39

  16. Reklama
  17. #13

    Data rejestracji
    2013
    Posty
    13
    Siła reputacji
    0

    Domyślny

    1. Wiatrówkę zamienię na coś innego. Szczerze mówiąc, wtedy wpisałem pierwszą broń, jaka wpadła mi do głowy i zapomniał zaznaczyć, że jest to do poprawienia.
    2. Akurat to łatwo wytłumaczyć. Cięższe osoby wchodzą na gałąź pierwsze, więc ta zaczyna się łamać. Niezależnie od wagi ostatniej dojdzie do upadku. Trochę naciągane, ale większość dramatycznych akcji w przeróżnych produkcjach na tym polega.
    3. :(

  18. #14
    Avatar Nebula
    Data rejestracji
    2013
    Położenie
    Allenstein/ Krakau
    Wiek
    31
    Posty
    1,113
    Siła reputacji
    12

    Domyślny

    Cytuj ConQuien napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    3. :(
    To znaczy... to mogło być bardzo fajne opowiadanie i podoba mi się pomysł wplątania prywatnego detektywa w taką akcję. Ale sytuacja w której bandzior strzela w zamieszaniu w głowę męża, podczas gdy strzela dwa razy w plecy unieruchomionej żonie tylko po to, żeby mogła się później obudzić jako zombie jest po prostu przegięciem. Już większy sens miałoby ożycie męża, leżącego w kałuży krwi po postrzale, podczas gdy bandyta grozi bronią głównemu bohaterowi. Zdenerwowało mnie to po prostu, ale sam pomysł z prywatnym detektywem nie jest zły.

Reklama

Informacje o temacie

Użytkownicy przeglądający temat

Aktualnie 1 użytkowników przegląda ten temat. (0 użytkowników i 1 gości)

Podobne tematy

  1. Stary final czyli czarna kropka - pytanie
    Przez Dio Paladin w dziale Tibia
    Odpowiedzi: 6
    Ostatni post: 18-12-2012, 09:03
  2. Czarna wyspa!
    Przez Humanostyczny w dziale Tibia
    Odpowiedzi: 11
    Ostatni post: 24-06-2008, 14:20
  3. Czarna magia.
    Przez konto usunięte w dziale Tibia
    Odpowiedzi: 49
    Ostatni post: 10-06-2007, 06:16

Zakładki

Zakładki

Zasady postowania

  • Nie możesz pisać nowych tematów
  • Nie możesz pisać postów
  • Nie możesz używać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •