Na początek kilka słów wyjaśnienia: początkowo zamierzałem przesłać poniższego potworka na konkurs "Utwór z motywem TORGa", jednak jak zauważycie w trakcie lektury, ma ogromną dziurę fabularną przez którą cały wątek traci sens (w odpowiednim miejscu znajdziecie mój komentarz będący próbą rozjaśnienia takiego stanu rzeczy). Nie przesłałem więc opowiadania na konkurs, ale z drugej strony trochę szkoda mi było, żeby te kilka stron maszynopisu pleśniało gdzieś na dysku twardym. Ponadto musicie wziąć pod uwagę, że opowiadanie nie mialo być samodzielnym tworem, ale było pisane pod w/w temat - stąd takie, a nie inne nawiązania itd. - nie miałem na celu nikogo obrazić ani nikomu słodzić, tak już wyszło, że jedni wyszli na good guys a drudzy niekoniecznie. W sumie wyszedł szkic w klimatach powiedzmy-że-post-apo z luźnymi nawiązaniami do forum. Czytajcie, komentujcie krytykujcie. W najlepszym razie czeka was kilka chwil rozrywki, w najgorszym - będziecie mieć źródło do napisania pracy pod tytułem "Jak nie pisać".
PS
Formatowanie tekstu szlag trafił po przeniesieniu do posta, naprostowałem jak mogłem, ale ze średnim efektem. Z góry przepraszam za te akapity.
Taka piękna katastrofa
Jestem pieprzonym trupem. Martwy. Nie żyję. Tak, dobrze słyszeliście, umarły jak uczucia wyższe w sercu kurwy-weteranki. Krew póki co jeszcze pulsuje w żyłach, klatka piersiowa unosi się rytmicznie i opada, rozbiegane oczy wychodzą z orbit gdy spojrzenie nerwowo prześlizguje się po ścianach celi śmierci. Ale to nie ma znaczenia, serio. Zaraz podrdzewiałe, hermetycznie zamykane drzwi się otworzą, do środka wejdzie dwóch gości, którzy jeszcze do wczoraj byli moimi kumplami, złapią mnie pod ręce i przeciągną po wilgotnej podłodze uwalonej smarem i jakimś innym glutem, którego pochodzenia wolałbym się nie domyślać, prościutko nad Dół. Chętnie ułatwiłbym im zadanie i grzecznie przespacerował się na miejsce egzekucji - w końcu ostatni spacer w życiu to musi być coś niezwykłego, co nie? Problem w tym, że moje kolana słabo znoszą Oficera Przesłuchującego Mandera i jego młot, pieszczotliwie zwany „Zgniotkiem”. Ale nie przejmujcie się moimi kolanami, jestem w takim stanie, że niemal nie odczuwam już bodźców zewnętrznych.
Jeszcze raz studiuję pokryte skorodowaną blachą ściany mojego ostatniego mieszkanka. Przyglądam się wyskrobanym przez moich poprzedników płotkom. Wiecie co? Żaden nie ma więcej niż jednej przeklętej sztachetki. Mówiłem? Trup. Wszystko przez to, że zabiłem Plutona. A miało być tak pięknie.
*
Właśnie. Cholerny Pluton. Zawsze uśmiechnięty, serdeczny i pomocny. Pułkownik Pluton. Pluton, Obywatel Roku. Pluton Pieprzony Przyjaciel Dzieci. Nikt nie jest tak idealny, nawet sam Bóg-Reaktor, jeśli istnieje. Do samego końca ledwo wierzyłem w swoje odkrycie. Dopiero tuż przed tym, jak pociągnąłem za spust i odstrzeliłem mu głowę, zobaczyłem w jego oczach nie strach czy zaskoczenie, ale zwierzęcą wściekłość. Wtedy zyskałem ostateczną pewność. Dorwałem kreta.
A poranek tamtego dnia, muszę wam powiedzieć, nie różnił się wiele od innych poranków na Stacji. Słońce promieniało brudnym czerwonym światłem przez zanieczyszczoną atmosferę jak zawsze, wiatr wzniecał tumany kurzu pokrywającego spękaną ziemię Pustkowi otaczających zewsząd osadę. Przez megafony na słupach Zach „Alien” Glivitz i jego ekipa meteorologów zapowiedzieli, że przez najbliższe pięć dni nie będzie opadu ani burz piaskowych, więc kombinezon i ołowiane kalosze można sobie odpuścić. Wymarzona pogoda na wycieczkę do miasta i szaber.
Poszedłem wziąć poranny „prysznic” polegający na intensywnym szorowaniu ciała piaskiem i posypaniem proszkiem antyseptycznym. Na Stacji Handlu Transmutowanymi Odpadami Radioaktywnymi i Greenstone, przez mieszkańców i stałych bywalców zwanej w skrócie TORGiem, chemii było pod dostatkiem, ale wody jak na lekarstwo. Zresztą tak jak w każdej osadzie ludzkiej powstałej po 2043 r. Woda, jak i świeża żywność były racjonowane: 2 litry dziennie dla dorosłego mężczyzny zdolnego unieść broń, 1,5 litra dla kobiet i litr dla dziecka. Do tego jajko, jakiś skarłowaciały owoc ze szklarni i szklanka mleka dla dzieciaków, które nie widziały jeszcze dwunastu wiosen. Tyle świeżego, reszta konserwy. Przyjezdnemu takie zasady mogły wydawać się surowe, jednak stary Archie lubił trzymać rękę na pulsie i wiedział co robi – dzięki rozsądnej gospodarce surowcowej Stacja przetrwała nawet suche lata, które wykończyły inne osady, w tym niejedną większą od naszej.
Po prysznicu szybko się ubrałem i ruszyłem z kartką do punktu przydziału żywności w moim dystrykcie. Szybko zjadłem śniadanie i wróciłem do kwatery żeby przygotować się do wyprawy. Nic specjalnego: mundur, kiedyś podobno w barwach maskujących, teraz po takiej ilości naprzemiennego brudzenia, czyszczenia i naprawiania praktycznie bezbarwny, wysłużona kamizelka kuloodporna, która już parę razy uratowała mi tyłek, przedwojenna maska przeciwgazowa na wszelki wypadek, zestaw odczynników chemicznych, palnik, nieodzowny licznik Geigera, wielki plecak i tenisówki. Czemu cholerne tenisówki, zapytacie? Ano temu, że jak traficie na sforę dzikich, zmutowanych psów, wściekłego trolla kwasowego albo innego napromieniowanego bydlaka, którego nie załatwicie ołowiem, wasze szybkie nogi to często ostatnia deska ratunku. Na koniec jeszcze wsuwam do kabur dwa archaiczne gnaty: ośmiostrzałowy rewolwer i obrzyna. Tak na wszelki wypadek. Nawet na zwykłej wyprawie po sprzęt i surowce nigdy nic nie wiadomo. Gdybym tylko wtedy wiedział, do kogo przyjdzie mi z nich strzelać…
W końcu jestem gotowy, mogę wyruszyć do hangaru po łazik pustynny. Wychodzę z kwatery nr 132-5H, małego lokum, właściwie pojedynczego pokoju w przerobionym na kwatery mieszkalne ciągu baraków wojskowych. Ciasno, głośno, latem gorąco, zimą lodowato, ale na głowę mi nie pada i jest bezpiecznie, nie mogę wybrzydzać. Wychodzę z baraków i ciasną uliczką kieruję się do parku maszyn. Mijam targowisko. Na licznych kramach rozłożone są najróżniejsze rupiecie, w zasadzie wszystko, co może człowiekowi przyjść do głowy: broń, elektronika, przedwojenne zabawki, zachomikowane lub ukradzione świeże jedzenie, książki i dużo, dużo złomu.
Walutą jest Greenstone, dziwny zielony minerał, pierwiastek czy substancja, cholera wie, powstała po 2043 r., po zmianach, jakie zaszły w atmosferze. Na początku nikt nie wiedział, jakie draństwo ma właściwości i dopiero kilkanaście lat temu nieliczni pozostali przy życiu mózgowcy ustalili, że po oczyszczeniu, w postaci ciekłej, może być wykorzystane jako paliwo, podobno nawet pięćdziesiąt razy efektywniejsze od benzyny. Ale jakie ma skutki uboczne, czym dokładnie jest i skąd właściwie się wzięło - tego nie wiadomo.
W zależności od szerokości geograficznej, występuje w różnej postaci. U nas, w zwłokach stanu California, pojawia się na skałach jako zielony osad, który trzeba zeskrobywać albo skuwać, odpowiednio do grubości warstwy. Również po gwałtownych burzach (a możecie mi wierzyć, po 2043 r. burze spotworniały i stały się jeszcze bardziej nieprzewidywalne) można nieraz znaleźć bryłki minerału, szmaragdowe kryształy niekiedy nawet wielkości pięści. Ponieważ zarówno benzyna jak i sama ropa są teraz dobrami deficytowymi, wszyscy dosłownie zabijają się o zielone skałki. Mówię wam, gorsze niż gorączka złota, o której czytałem w przedwojennych książkach.
Po przejściu przez plac targowy pokonuję jeszcze kilka uliczek i wybieram skrót przez dawny Park Hydenberga. Jest to najbardziej podejrzana dzielnica TORGa, pełna cwaniaków, wyrzutków społecznych i typów spod ciemnej gwiazdy. Za dnia można podróżować bez obaw, jako że patrole Milicji Moderacyjnej sprawnie działają, ale po zmroku nawet największe zabijaki boją się zapuszczać do Parku w samotności.
Na Stację sprowadziłem się dopiero jakieś trzy lata temu. Nie od razu planowałem zamieszkać na stałe, na początku był to po prostu kolejny przystanek na trasie zbieracza sprzętu z odzysku i minerałów. Do dłuższego pobytu zmusiły mnie niespodziewane burze a następnie wydarzenia związane z Incydentem Kwietniowym. A potem… Potem zostałem na dłużej. Przekonały mnie do tego dobre warunki współpracy ze Stacją – wyprawy poszukiwawcze odbywały się w specjalnie organizowanych grupach. W zamian za odpalenie jednej piątej łupów dostawaliśmy do dyspozycji część TORGowego arsenału i maszyn na czas wypadów, poza tym zwiększone było też bezpieczeństwo w trakcie poszukiwań – w kupie siła, bo kupy… wiadomo.
Dotarłem wreszcie do hangaru, o tej porze już dość zatłoczonego. Odgłosy dziarskich rozmów i warkot silników odbijały się od blaszanych ścian i krążyły pod wysokim sufitem, wypełniając halę specyficznym echem. Sprężystym krokiem zmierzałem w stronę swojego pojazdu, witając się po drodze z kilkoma znajomkami. Gdy zacząłem przygotowywać swój łazik do trasy, poczułem energiczne, lecz przyjacielskie klepnięcie w ramię. Odwróciłem się i ujrzałem wyszczerzoną fizis Plutona.
-Ranny z Ciebie ptaszek, nie ma co! Zanim wyjedziesz, sprawdź dwa razy sprzęgło. Rocky ostatnio zerwał linkę, mówił że ogarnie i naprawi, ale z tym pajacem nigdy nic nie wiadomo. Do zobaczenia w mieście! – zawołał, po czym odwrócił się na pięcie i pomaszerował raźnym krokiem w stronę swojej maszyny.
Miał na sobie lśniącą czerwoną kurtkę z jakimiś naszywkami, nie pamiętam żeby ją wcześniej nosił. Jak dla mnie średnio rozsądny pomysł, biorąc pod uwagę fakt, że wyglądał w niej jak chodząca tarcza dla snajpera albo wielka przynęta dla jakiegoś mutanta. No cóż, tak czy inaczej, kurtka wyglądała szałowo.
Wyruszyliśmy. Nie będę wam streszczał całej wyprawy, bo nic nadzwyczajnego się w sumie nie działo, a czasu mam coraz mniej. Zwykła wyprawa po graty, zero strat własnych, dobra pogoda, chciałoby się powiedzieć „pełen sukces”. Prawie. Bo niemal zawsze przy tych z pozoru zwyczajnych wydarzeniach pojawia się jakieś „ale”. I to właśnie to „ale” wywiera największy wpływ na nasze życie. W moim przypadku Fortuna wykazała się chorym poczuciem humoru (nie po raz pierwszy zresztą w historii tego świata) i postanowiła uczynić mnie bohaterem. No, może nie do końca bohaterem, bo co to za bohater, który jest darzony nienawiścią przez własnych pobratymców i wreszcie zostaje przez nich skazany na śmierć, tak z wdzięczności. I jak zawsze, przyczyną takiego „ale” była błahostka.
Jaka to błahostka, zapytacie? Pluton zapomniał (a przynajmniej tak mi się wydawało, do momentu mojego odkrycia) włączyć swoje radio. Na fanty zawsze polujemy wybierając sektory na mapie, po jednej osobie na każdy. Łączność utrzymywana jest drogą radiową i raczej nie wchodzimy sobie nawzajem w paradę – pasuje niepisana zasada, że co kto znajdzie w swoim sektorze, to jego.
[ ERROR 404, PAGES NOT FOUND – To waśnie w tym miejscu się zaciąłem. Miałem parę pomysłów na to, jak poprowadzić wątek spisku, ale żaden nie wydał mi się na tyle dobry czy przekonujący, żeby przelać go na papier. Miałem w głowie dokładną wizję zakończenia i początku, niestety oleju zabrakło na najważniejszą część. ]
*
Nie wiem, czy to krew mi szumi w głowie, czy może to kroki na korytarzu. Jestem otępiały z bólu. Drzwi otwierają się z przeraźliwym skrzypieniem. Czyli jednak kroki. Do małej klitki w której zostałem zamknięty z trudem wciska się dwóch dryblasów, w milczeniu chwytają mnie pod ręce i stawiają do pionu. Kolana nie wytrzymują, osuwam się na ziemię ale mnie podtrzymują. Zaczyna się niekończący się marsz. Czas zwalnia i powoli przesuwające się po bokach ściany wydają mi się co najmniej kilometrowej długości. Pokonujemy pierwszy zakręt. Drugi. Przy trzecim w końcu nie wytrzymuję, wymiotuję z bólu. Strażnicy warczą stłumione przekleństwa, ale prowadzą mnie dalej. Pełen, kurwa, profesjonalizm.
W końcu docieramy nad Dół. Jak na ironię, za zabicie Plutona za chwilę stanę przed innym plutonem. Egzekucyjnym. Ołowiany posłaniec przyniesie ukojenie i wreszcie uwolnię się od bólu. Moje martwe ciało trafi do Dołu – wielkiej kadzi, w której zostanie zutylizowane, a cenne składniki takie jak tłuszcz, mięso czy kości zostaną przetworzone. Po 2043 r. nic się nie może zmarnować.
Klawisze przywiązują mnie do słupa, żebym stał prosto. „Pluton” jest jak zwykle jednoosobowy, amunicja jest prawie tak drogocenna jak jedzenie. Kat wkłada do komory bębenka nabój, zbliża się, przystawia chłodną lufę do mojego gorączkującego czoła. Sami przyznacie, że to dość specyficzny sposób na przyniesienie ulgi.
Patrzę w oczy człowiekowi, który za chwilę wyśle mnie w podróż na tamten świat bez biletu powrotnego. Stalowe, zimne spojrzenie i stężała, nie wyrażająca żadnych emocji twarz. Żadnego pieprzenia o ostatnich słowach. Odciąga cyngiel z kliknięciem, którego odgłos zdaje się wypełniać cały świat.
–W imieniu Kadry Przewodniczącej Stacji Handlu Transmutowanymi Odpadami Radioaktywnymi i Greenstone, za zbrodnie popełnione przeciwko naszej kolonii, permanentnie wykluczam cię z naszej społeczności.
Huk i Ciemność.
*
Epilog
*
Epilog
Obudziłem się wstrząsany dreszczami i zlany zimnym potem. W głowie cały czas dudniło mi jeszcze echo wystrzału a kolan po prostu nie czułem. Spanikowany odrzuciłem kołdrę i spojrzałem na nogi. Wszystko w porządku. Niczego nie brakuje, kolana jak kolana, nieprzypominające ani trochę krwawej miazgi jakiej obraz miałem wciąż pod powiekami. To był tylko cholerny zły sen.
Spojrzałem na elektroniczny zegar, odzyskany kiedyś z jakiegoś samochodu: czwarta pięćdziesiąt sześć. Za oknem świta. Wstałem, wyszorowałem się, ubrałem i wyruszyłem w stronę parku maszyn – po racje żywnościowe wstąpię po drodze. Podchrupując pomarszczone jabłko wszedłem do hangaru, witając się po drodze z kilkoma znajomkami. Gdy przygotowywałem swój łazik do trasy, poczułem energiczne, lecz przyjacielskie klepnięcie w ramię. Odwróciłem się i ujrzałem wyszczerzoną fizis Plutona
-Ranny z Ciebie ptaszek, nie ma co! Zanim wyjedziesz, sprawdź dwa razy sprzęgło. Rocky ostatnio zerwał linkę, mówił że ogarnie i naprawi, ale z tym pajacem nigdy nic nie wiadomo. Do zobaczenia w mieście! – zawołał, po czym odwrócił się na pięcie i pomaszerował raźnym krokiem w stronę swojej maszyny.
Miał na sobie lśniącą, czerwoną, skórzaną kurtkę. Nie pamiętam, aby wcześniej ją nosił, ale z jakiegoś powodu wydała mi się dziwnie znajoma.
Zakładki