Gatunek: Fantasy
Pożegnanie z Białym Jastrzębiem
Z Zachodu powiał wilgotny, porywisty wiatr. Płaszcz Renego, szyty z najprawdziwszego marogradzkiego sukna, wzniósł się w powietrze, szarpany nienawistnymi podmuchami wiatru. Młodzieniec podjął próbę okiełznania szaty, ale zniechęcił się już po dziesięciu sekundach. Nie patyczkując się, rozsupłał węzeł i wypuścił szatę prosto w szary, burzowy przestwór powietrza.
Evyth spojrzał na swojego przyjaciela nieco rozbawiony.
-Jestem tak zaabsorbowany myśleniem, że i tak nie poczuję chłodu. – wytłumaczył się Rene, wzruszając ramionami. Evyth przyglądał się mu jeszcze przez parę sekund, po czym, znudzony, spuścił wzrok i zajął się podziwianiem swoich trzewików. Skrzywił się, na widok, że zabłociły się marszem.
-Wiesz co, chyba jesteś zbyt próżny. – stwierdził Rene, z chochlikami wymowności w oczach.
Evyth milczał. Ściągnął brwi, ewidentnie bił się z czymś w myślach. W końcu odparł:
-Masz rację. Bo w końcu co znaczą nędzne buty w obliczu takiej tragedii, jaka nas spotkała?
Dla zwieńczenia swojej odmiany wdepnął w pierwszą napotkaną kałużę, brukając skórę ukochanych trzewików mętnym brązem.
-Zawsze mogę sobie kupić nowe. – dodał.
Rene uśmiechnął się. Był zadowolony z postawy swojego kompana. Niestety, wkrótce i ta odrobina promienności spełzła z jego twarzy, bowiem z nieba lunął zimny deszcz. Minęła ledwie minuta i obaj byli już cali mokrzy.
-Ile drogi nam zostało? – zapytał Rene, głosem drżącym z przechłodzenia.
-Oryth ma czekać przy Koronie. – odparł Evyth.
Korona, jak zwykli nazywać szczątek muru, który wznosił się przy rodzimej osadzie wędrowców, był to obiekt głęboko związany z przyjaźnią dwójki. Przy nim właśnie, miało miejsce ich pierwsze spotkanie i przy nim dorastali. Korona była ogólnie znana, więc tam też urządzali wszelakie zebrania.
-Czyli już niedługo… - pocieszył się Rene, szepcząc sam do siebie.
Evyth tymczasem, zmrużył oczy, i zanurzył się w bezdennym tyglu wspomnień. Jego oczy zaszły mgłą myśli, nieco zmatowiały.
Widział wszystko…
Widział kruki, które stały na wieży zegarowej zamku króla i widział drżenie dzwonów. Widział zamęt na rynku i krąg mnóstwa zakapturzonych postaci. Widział bezlitosną burzę i widział, jak tarany najeźdźcy bezlitośnie kruszą kamienie murów. Wreszcie zobaczył też publiczne uśmiercenie króla. Kat, kipiel nieba, ciemny topór i kolejne bicie dzwona…
- To nieludzkie, tak rosić ziemię szlachetną krwią. – wymamrotał Evyth cicho, z trudem dławiąc w sobie płacz. Podniósł głowę, wraz z nią i zaszklony wzrok. – Te zimne stworzenia nie mają w sobie serca. Nie można nazwać ich ludźmi.
Rene odwrócił się, prezentując całe dostojeństwo swojej delikatnej twarzy.
-Nie martw się. – powiedział. – Gdy powrócimy otrzymają podwojony wymiar kary.
Przeszli mostem. Był zawilgły, zbity z na wpół zmurszałych desek i chwiał się. Ale kto w czasach jakie nastały przejmowałby się czymś tak przyziemnym?
- Spójrz, to Korona. – szepnął wkrótce Rene, wskazując palcem na bezkształtną, sypiącą się stertę kamieni w oddali, nad którą górowała spływająca deszczem baszta strażnicza. Evyth był jednak głuchy na wszystko i nadal trwał w ponurej, niemal sennej zadumie.
Wkroczyli w uliczkę swej rodzimej osady. Bruk był śliski i musieli uważać, aby się nie przewrócić.
-Jak tu pusto… - zdziwił się Rene.
- Trudno się dziwić. – odrzekł Evyth, strząsnąwszy z siebie resztki rozmyślań. – Człowieka pałętającego się w TAKI dzień ulicami miasta, ludzie zrazu okrzyknęliby jakimś inspektorem wroga, albo czymś jeszcze gorszym. Rozsądniej jest zaszyć się w domu.
Byli już poza wioską. Do Korony zostało może dwadzieścia sążni.
-Oto i nasz poczciwy Oryth. - zaśmiał się Rene.
Człowiek, który stał przy ruinie muru pomachał im ręką. Był to istny olbrzym.
-Do kroćset, Oryth! – Pokręcił głową Evyth, podchodząc. – Nie mogłeś chociaż raz ubrać się normalnie? Co to za futrzana czapa? Jeszcze wezmą cię za jakiegoś górskiego stwora! I te wszystkie ostrza? Wojna to jeszcze nie teraz!
- Ejże! – obruszył się Oryth. – Nawet się nie przywitasz, tylko od razu przytyki? Ta futrzana czapa świetnie chroni przez mrozem, a całe oręże musiałem wziąć ze sobą, bo ci Tatianie to robią chłam, a nie broń. W ogóle, macie co trzeba?
Rene zabrzęczał w powietrzu pękiem kluczy.
-Się wie, Oryth. – Wyszczerzył zęby młodzieniec, po czym poklepał olbrzyma po ramieniu. Oczywiście musiał uprzednio stanąć na palcach.
-To co, ruszamy? – zabuczał ciężkim basem kolosalny Oryth.
- Jasne. – odmruknęli pozostali.
Droga zajęła dwie godziny. Czas zleciał szybko, umilany śpiewem i opowieściami gigantycznego Orytha. Nawet deszcz nieco zelżał.
Znaleźli się na rozległej górskiej polanie, która była cała usłana kępkami ciemnozielonej trawy. Cała drużyna bez wyjątku zaczęła rozkopywać stopami ziemię.
-Znalazłem! – krzyknął Evyth po kwadransie.
Obaj pozostali wędrowcy nachylili się nad kompanem. Wśród wszechobecnej zieleni ujrzeli także szarość.
Rene przykucnął i otworzył właz.
-No to ja pierwszy. – huknął Oryth, gramoląc się do tunelu. Następnie w objęcia czerni skoczył Evyth.
Rene natomiast zastygł i spoglądał, jak gdzieś w oddali, w mieście rozdartym przez okupanta, łopoczą sztandary z jastrzębiem, o skrzydłach białych jak puch zimy.
- Śpij spokojnie, Biały Jastrzębiu. – wykrztusił łamiącym się głosem młodzieniec. – I pamiętaj: twój sen nie jest wieczny. Powrócimy rychło, a wtedy niech drży plugawy wróg…
- Rene? – Głos z tunelu poniósł się echem.
- Skaczę. – odparł młodzieniec, zanurzając się w gęstej ciemności.
Głucha cisza zawładnęła polaną, gdy trójka podróżników opuściła ojczyznę. Dopiero po zmierzchu, bezgłos ten zmącił skowyczący, samotny czerwony smok, który wybrał się na lot ponad smutnymi wrzosowiskami…
Zakładki