Reklama
Strona 1 z 3 123 OstatniaOstatnia
Pokazuje wyniki od 1 do 15 z 33

Temat: [Opowiadanie] Trzy warunki

  1. #1
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny [Opowiadanie] Trzy warunki

    Oprócz torga, moje opowiadanie będzie publikowane na Podziemiu Opowiadań, a także na moim blogu

    Czołem!
    Chciałbym się z Wami dzisiaj podzielić moim nowym opowiadaniem, a tak naprawdę to tylko pierwszym rozdziałem. Gorąco liczę na Wasze uwagi, komentarze pozytywne i negatywne, jakieś motywujące teksty i oczywiście, jak zawsze, wytykanie błędów.
    Nie ukrywam, że zależy mi też na opinii paru konkretnych osób, ale nie będę wymieniał z nicku :D

    Moje opowiadanie pod tytułem Trzy warunki w zamyśle ma być częścią trylogii. Ma to być trylogia o lekkim zabarwieniu science-fiction, lecz większy wpływ na moją twórczość ma teraz Alistair MacLean niż Łukjanienko :D Jest to moja pierwsza próba z budowaniem zaskakującej, pełnej zwrotów akcji intrygi, dlatego proszę o silne ciosy w twarz, jeśli coś Wam się nie podobało (ha! zaskoczeni, że nie o wyrozumiałość :D).

    Rozdziały mogą się pojawiać w różnych, naprawdę różnych odstępach czasowych. Czasem będzie to parę dni, ale nie wykluczam sytuacji, gdy nic nowego nie pojawi się przez dwa tygodnie. Staram się dopracowywać swoje teksty do maksimum, zanim gdziekolwiek je opublikuję.

    Koniec pieprzenia i solenia, do rzeczy...

    Rozdział pierwszy
          Dzień był mroźny i śnieżny, lecz niepokojąco cichy. Srebrzystobiałe płatki zawisały w bezruchu na okiennych szybach, uzbrojonych w niebieskie od pokrywającego je lodu kraty. Wicher dął głośno w szparach między framugami a żelbetową ścianą.
          Major Konstanty Orłow siedział, jak zwykle, przy swoim mahoniowym biurku, na którym stał sfatygowany proporczyk zastępcy dowódcy bazy wojskowej w Czelabińsku.
          Sięgnął w głąb szuflady, szukając po omacku pękatej butli z bursztynowym płynem. Układając pomarszczone palce na szklance, zawahał się przez chwilę i cofnął rękę, by w końcu pociągnąć dużego łyka prosto z gwinta. Spojrzał w swoje odbicie w szyjce i ponownie zasmakował w szkockiej, którą otrzymał z okazji awansu na stopień generała. Do dnia degradacji był jednak abstynentem.
          Orłow zastanawiał się, czy wypada mu pić samemu. W końcu był wysoko postawionym oficerem, a tacy nie opróżniają swoich zapasów w pojedynkę. Jego dylemat szybko się jednak rozwiązał, gdy w gabinecie rozległo się donośne pukanie.
          – Wejść – zakomenderował.
          Do pokoju wszedł młody mężczyzna ledwo mieszczący się w drzwiach. Na twarzy miał wypisaną historię całego życia, a każda blizna zdradzała jednego pokonanego w boju wroga Matki Rosji. Mimo swojego wieku, nosił na sercu wiele baretek, w tym tę najważniejszą – Orderu Lenina. Przemówił skrzekliwym głosem, przywodzącym na myśl zepsutą dziecięcą zabawkę:
          – Towarzyszu majorze, przyniosłem raport tygodniowy do podpisania.
          – Połóż i odejdź.
          – Z całym szacunkiem, towarzyszu majorze, ale musi pan podpisać teraz.
          – Dajże to... – Orłow niechętnie skreślił na ostatniej stronicy swój niezgrabny podpis, specjalnie robiąc przy tym okropnie wyglądającego kleksa.
          – Ach, te pióra... Chyba stało się to nieczytelne – narzekał.
          – Wystarczy, towarzyszu majorze. Jutro wyrusza pan do Moskwy.
          Po twarzy osiwiałego starca przemknął cień uśmiechu. Wraca do Moskwy, do domu. Czekała tam na niego posada w ministerstwie, po długich latach zesłania do Czelabińska miał w końcu szansę na ponowny awans.
          W chwili, gdy major rozpłynął się we własnych myślach o ciepłych pokojach Kremlu, uściskach prezydenta i różnych generałów, do gabinetu bez zapowiedzi wpadł przerażony sierżant.
          – Towarzyszu majorze, pożar w hangarze orbitalnego Tu-C43.
          – I? – zapytał zdenerwowany, że ktoś ośmielił się przerwać jego wewnętrzną wycieczkę ku lepszym czasom. A może zupełnie czym innym.
          – Proszę o pozwolenie na wysłanie zastępów gaśniczych.
          – Sierżancie, chyba zapomnieliście, że zwierzchnikiem zespołu ratowniczego jest major Bogdanow.
          – Major Bogdanow jest nieosiągalny. – Młody sierżant rozłożył ręce w powszechnie znanym geście bezradności.
          – W takim razie, na co czekacie...

          Dwie sześcioosobowe drużyny ubranych w pasiaste, pomarańczowo-czerwone odblaskowe stroje strażaków wyruszyły z zaplecza pożarniczego, dźwigając ogromne zwoje węży i dwie podręczne gaśnice. Dwóch sikawkowych sprawnie przykręciło sprzęt do hydrantu awaryjnego w ścianie, po czym z końca szmacianej rury popłynął strumień mętnej wody koloru rdzy.
          Paliło się paliwo lotnicze. Ogień z zaskakującą prędkością trawił wszystko, na co zdołał się natknąć. Kartony po brzegi wypełnione instrukcjami obsługi pojazdu nie stanowiły dla niego problemu, podobnie jak wiszące na ścianie liczne spadochrony awaryjne. Jedyną przeszkodą dla żywiołu były grube, betonowe mury, zbrojone potężnymi stalowymi prętami. Płomienie sięgnęły położonego na wysokości kilkunastu metrów stropu, sunąc po nim od jednej ściany do drugiej, co przypominało skrzydła mitologicznego ognistego demona. Temperatura sięgnęła wartości krytycznej, lecz dzielnej załodze gaśniczej nic nie mogło przerwać wykonywania swoich obowiązków. Żywioł pochłaniał właśnie hangar najważniejszego w kraju myśliwca, jedynego zdolnego samodzielnie wzbić się na orbitę i z niej powrócić.
          Gdy zapasowy zbiornik paliwa w końcu się wypalił, pożar rozszalał się już na dobre, będąc niemal niemożliwym do ugaszenia.. Gdy Orłow pojawił się na miejscu, znaczna część hangaru uległa już zwęgleniu. Spojrzał ukradkiem na niewzruszonego Tu-C43, który stał, tak jak kilka godzin wcześniej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje. Major zastanawiał się przez chwilę, dlaczego maszyna nie poddała się w walce z oszalałą lwią grzywą płomieni. Żywioł niczym paszcza drapieżnika chłonął wszystko w pobliżu, z wyjątkiem tego niepowtarzalnego samolotu.
          – Jak widać, chłopcy wiedzieli, z czego go zbudować – mruknął do siebie zaskoczony swoją ignorancją.
          Pojazd do złudzenia przypominał znane z dwudziestego wieku konstrukcje Tupolewa. Był całkowicie szary, niczym gołąb gotowy do godowego tańca z pilotem. Lśniąca w blasku płomieni owiewka wykonana była z najwyższej jakości hartowanego szkła. Cała konstrukcja była nadzwyczaj wytrzymała na wysoką temperaturę, ze względu na swoje przeznaczenie – loty okołoorbitalne. Jedynie czarne gumowe opony ze specjalnie modyfikowanego lateksu wystrzeliły z głośnym hukiem, podobnym do otwieranego szampana z okazji chrztu maszyny. Konstruktorzy z fabryki Tupolewa nadali mu imię Wostok VII na pamiątkę dawnych radzieckich maszyn kosmicznych.
          Nagle w sąsiednim pomieszczeniu nastąpiła o wiele głośniejsza eksplozja, w wyniku której drzwi do pokoju mechaników wystrzeliły jak z armaty, z łomotem uderzając w ścianę. Z powstałej dziury buchały śmiercionośne języki, roznosząc śmierdzący siarką i palonym plastikiem żar. Czarny, gryzący w oczy i gardło dym wypełnił już cały hangar, oblepiając odsłonięte fragmenty ciał i uniemożliwiając oddychanie. Strażacy naciągnęli na twarze maski gazowe, obawiając się sabotażu.
          Z podobnej przyczyny major Orłow został wyprowadzony do swojego gabinetu, z dala od zamieszania powstałego przez nieoczekiwany wybuch.
          Podstarzały mężczyzna opadł bezwiednie na obijane skórą obrotowe krzesło przy mahoniowym biurku. Zaszczycił swoje wojskowe podniebienie bursztynową szkocką najwyższej klasy, po czym podniósł słuchawkę telefonu, wykręcając numer do zaplecza pożarniczego.
          – Wyślijcie jeszcze jeden zastęp do kanciapy mechaników – nakazał młodemu sierżantowi po drugiej stronie aparatu.
          Po odłożeniu słuchawki na widełki wyciągnął odziane w drelichowe spodnie maskujące nogi na blat, strącając pogięty proporczyk. Ostatni raz spojrzał na swój gabinet. Rzucił okiem na nieszczelne okno, ziejące lodowatym powietrzem, po czym przeniósł wzrok na olbrzymi portret prezydenta Jefimowicza.
          – Widzisz, Dima, i nie grzmisz... – prychnął w stronę stosunkowo młodej głowy państwa i, nie uzyskawszy odpowiedzi, wstał, kierując się do zamkniętych od środka drzwi.
          Choć nie leżało to w jego obowiązkach, Orłow miał w zwyczaju osobiście dokonywać oceny zniszczeń. Twierdził, że nic tak nie cieszy oczu, jak rysa na doskonałej, nieprzepuszczalnej zbroi Wielkiej Rosji.
          Mijając rząd zamykanych elektronicznie drzwi, spoglądał ukradkiem na rozwieszone pomiędzy nimi portrety byłych prezydentów, generałów i dowódców bazy. Trzy tuziny przenikliwych oczu świdrowały Orłowa, nie pozostawiając na nim krzty intymności. Rozbierały go, prześwietlając każdą kieszeń, zaglądając pod każdy guzik i mankiet.
          – Jesteś wrogiem Ojczyzny, towarzyszu majorze. – Niemal dało się słyszeć myśli zmarłych oficjeli.
          Konstanty Orłow był jednak człowiekiem zachowującym stoicki spokój, nawet w sytuacjach skrajnie kryzysowych, dlatego nic sobie z tego nie zrobił. Pomyślał, że prawie litr szkockiej w organizmie daje mu się we znaki, budząc najgłębiej skrywane obawy o zdemaskowanie. Ale przecież nie był szpiclem! Nie, nie on. Po degradacji nie mógł sobie pozwolić na ponowny blamaż. Nie, gdy czekała na niego ciepła posada na Kremlu, u boku starego przyjaciela, Władimira Jefimowicza, siódmego prezydenta Federacji Rosyjskiej.

          Zastępca dowódcy bazy wojskowej w Czelabińsku dotarł do doszczętnie spalonego hangaru Tu–C43. Płomienie strawiły wszystko, co mogły, pozostawiając zwęglone podkłady kolejowe, które teraz bardziej przypominały grillowy brykiet w monstrualnych rozmiarach. Na łaskę nie miały też co liczyć magazynowe kartony, do których pochowano maski tlenowe i przeciwgazowe IP–5, w ogóle nie przypominające teraz tego, czym pierwotnie były. Rury filtropochłaniaczy stopiły się w jedną breję, która przyjęła kształt Morza Kaspijskiego.
          Nic też nie stanęło na przeszkodzie, by żywioł strawił także spadochrony, hektolitry paliwa lotniczego, instrukcje obsługi i inne pospolite przedmioty, trzymane w hangarach.
          Gwóźdź programu nie dostał jednak należytej lekcji pokory i nadal stał zadufany w sobie, nosem smagając wrota hangaru. Stopione opony uniemożliwiały mu wprawdzie ruch, ale ekipa mechaników sprawnie je wymieni, zanim Orłow zdąży mrugnąć lewym okiem (czego, swoją drogą, nie potrafił).
          – Dlaczego nikt nie wyprowadził go na zewnątrz? – zapytał sierżanta, który znikąd wyrósł tuż obok niego.
          – Dowództwo z pewnością chciało przetestować nową powłokę.
          – Znakomicie... – Major urwał, gdyż potężny, morderczy podmuch fali uderzeniowej rzucił nim o sczerniałą od sadzy ścianę hangaru. Nim przybył zespół medyczny, Orłow zdążył upiększyć krajobraz pożogi krwawą plamą wielkości Syberii. Płomienie na nowo opanowały swoje dopiero co zdobyte królestwo, szybko odpuszczając, nie mając pożywki.
          – Dawaj, dawaj! – krzyczał jeden z medyków. – Wieziemy go do szpitala.
          Ułożywszy majora na noszach, pielęgniarka mogła w ramach pierwszej pomocy opatrzyć najłagodniejsze rany. Delikatne otarcia naskórka występowały praktycznie na całej powierzchni łysych pleców. Ze złamanego nosa obficie sączyła się krew, podobnie jak z pękniętych bębenków. Major był jednak pozbawiony lewej kończyny dolnej oraz kilku palców prawej ręki, w miejscu których zionęła teraz makabryczna dziura tryskająca ropą i posoką.
          Jak się okazało już na stole operacyjnym, najpoważniejsza była rana cięta szyi, przechodząca zaledwie kilka milimetrów od tętnicy.
          – Nie wiem, co to było, ale gdyby było dłuższe, major wykrwawiłby się na miejscu – doszedł do wniosku doktor Ignacy Lebiediew. – Siostro, proszę szczypce.
          Chirurg co i rusz wyjmował z otwartej szyi nieprzytomnego Orłowa opiłki żelaza, pinezki i drobinki rdzy. Szybciej niż pirotechnicy wiedział, że w hangarze wybuchła bomba, która miała zabić. Nie wyszło, pomyślał i zabrał się za szycie.
          – Wenflon – rozkazał, po czym wbił w rękę nieprzytomnego zastępcy dowódcy stalową igłę z otworem, przez który mógł bez problemu dożylnie podać stosowny anestetyk, unikając tym samym przypadkowego przebudzenia pacjenta w trakcie oczyszczania i zasklepiania ran.

          Po trzech godzinach przeczesywania każdego milimetra kwadratowego tkanek majora, zaszywania poważniejszych ran i systematycznego podawania środka usypiającego, doktor Lebiediew wyszedł z sali operacyjnej, przed którą stali już następni w kolejce do tronu, jak pogardliwie miał w zwyczaju nazywać zastępców zastępcy.
          – Nie żyje – oznajmił im krótko, zdejmując sterylny kitel zasuwany na plecach. – Wykrwawił się.
          Marzenia majora Konstantego Orłowa, byłego generała, o ponownym awansie prysnęły.

    Kolejny rozdział:
    Rozdział drugi
    Ostatnio zmieniony przez Elite Box : 28-07-2013, 12:30 Powód: tag :x
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  2. #2
    Avatar Weekendowiec100
    Data rejestracji
    2008
    Położenie
    KK
    Posty
    1,304
    Siła reputacji
    16

    Domyślny

    Nie wiem co konstruktywnego napisać, ale chyba się ucieszysz jak ktoś w końcu skomentuje (przeczytałem wczoraj o północy). Przede wszystkim cieszę się, że znów piszesz, opowiadanie trzyma się kupy na razie nie oceniam zobaczymy jaki będzie ciąg dalszy ale zapowiada się nieźle. No i ciekawi mnie tytuł tzn. co oznacza...
    Liczę że będziesz kontynuował, póki co rzucę się na "Linię Strzału" ^.^

  3. Reklama
  4. #3
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny

    Dzięki za miłe słowa i komentarz :D
    Będę kontynuował, bo się zawziąłem, że napiszę w końcu jakieś opowiadanie do końca. "Linii strzału" nie kontynuuję na chwilę obecną, aż do zakończenia tego projektu. Po prostu ten wydaje mi się o wiele ciekawszy :)

    Następny rozdział może nieco nakreśli już tak z grubsza, o co chodzi, ale któż to wie... ;]

    Pozdrawiam
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  5. #4
    Avatar ProEda
    Data rejestracji
    2008
    Położenie
    Z bidy z nendzo
    Wiek
    24
    Posty
    2,040
    Siła reputacji
    17

    Domyślny

    szkoda, że Bogdanov, a nie Minsafov xDDDDDDDD

    Opko pierwsza klasa, wyższa półka, ozdobniki i profesjonalizm biją po oczach, w sensie pozytywnym ofc
    Niby na razie nie wiadomo skąd tytuł, ale dobra narracja, opis pożaru, eksplozji, wojskowości i operacji wciągają i jestem ciekawa co dalej. Orłow serio ded?:D Wydawał się głównym bohaterem, to by było zaskakujące uśmiercić go na początku. Rób więcej
    WHO?!
    WHO WHO WHO?!

  6. #5
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    31
    Posty
    6,620
    Siła reputacji
    20

    Domyślny

    Parę błędów językowych i logicznych(tych więcej), niewiele ale rzucają się w oczy. Styl dość ciężki do czytania, za dużo długich i skomplikowanych zdań. W dialogach brakuje dopowiedzeń po myślnikach, przy dluzszych mozna by sie zgubić. Opisy nie wciągają, a raczej męczą swoją formą, takie odniosłem wrażenie.

    Mimo wszystko czekam na kontynuację, jak przymknąć oko na słabsze punkty to naprawdę widać, że talent autora ma duzy potencjał. Fabuły na razie za wiele nie ma ale powiem, że było dość ciekawie

  7. #6
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny

    Jestem skonsternowany Waszymi rozbieżnymi opiniami ;) Eda, której opinie zawsze były dla mnie cenne i niezwykle ważne chwali mnie, a Aureos, którego opinie ciągle mogą zyskać taki status, jedzie po logice :) Ale cieszę się, że przeczytaliście.

    @ProEda
    Czy Orłow serio ded? Gdybym zignorował to pytanie, byłoby to podejrzane. Gdybym napisał "nie mogę Ci napisać", to też byłoby to podejrzane. Z racji tego, iż kolejne rozdziały się ukażą, a znając Ciebie, na pewno przeczytasz :) to powiem: tak, ten Orłow umarł naprawdę.

    @Aureos
    Dzięki za opinię. Jeśli mógłbym coś od siebie wtrącić, czy mógłbyś owe błędy zaznaczyć, wypisać, cokolwiek? Celem moim nie było zbieranie pieśni pochwalnych, a właśnie poprawianie zaistniałych błędów :) Jestem też ciekaw, czego się doszukałeś, mówiąc "błędy logiczne".

    Dla jednego z Was opisy są wciągające, dla drugiego męczące. I jak tu zdecydować, jak dalej pisać?

    No trudno, kolejny rozdział być może do niedzieli się pojawi :)
    Pozdrawiam (i czekam na te błędy!)
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  8. #7
    Avatar ProEda
    Data rejestracji
    2008
    Położenie
    Z bidy z nendzo
    Wiek
    24
    Posty
    2,040
    Siła reputacji
    17

    Domyślny

    Aureos mężczyzna, to się lepiej zna na takich logicznych sprawach :D
    Nie ma co decydować, piszesz i już. Rozbieżne opinie są ciekawsze niż same (nudne) pozytywne :)
    WHO?!
    WHO WHO WHO?!

  9. #8
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    31
    Posty
    6,620
    Siła reputacji
    20

    Domyślny

    moze wyjdzie, ze sie czepiam, ale takie wyłapałem ;d

    – Proszę o pozwolenie na wysłanie zastępów gaśniczych.
    od kiedy straz zamiast leciec do pozaru, czeka na decyzje jakiegos zastępcy kierownika?
    Temperatura sięgnęła wartości krytycznej
    czyli jakiej? ;d
    Z podobnej przyczyny major Orłow został wyprowadzony do swojego gabinetu, z dala od zamieszania powstałego przez nieoczekiwany wybuch.
    szef bazy zamiast kierować akcją i obserwować jej przebieg, wraca do gabinetu i siada za biurkiem?
    Trzy tuziny przenikliwych oczu świdrowały Orłowa, nie pozostawiając na nim krzty intymności. Rozbierały go, prześwietlając każdą kieszeń, zaglądając pod każdy guzik i mankiet.
    – Jesteś wrogiem Ojczyzny, towarzyszu majorze. – Niemal dało się słyszeć myśli zmarłych oficjeli.
    Konstanty Orłow był jednak człowiekiem zachowującym stoicki spokój, nawet w sytuacjach skrajnie kryzysowych, dlatego nic sobie z tego nie zrobił.
    przyglądanie się obrazom to sytuacja kryzysowa? wiem, ze pewnie chodzi o pożar ale tak to zabrzmiało ;s

    Do pokoju wszedł młody mężczyzna ledwo mieszczący się w drzwiach. Na twarzy miał wypisaną historię całego życia, a każda blizna zdradzała jednego pokonanego w boju wroga Matki Rosji. Mimo swojego wieku, nosił na sercu wiele baretek, w tym tę najważniejszą – Orderu Lenina.
    Nie, gdy czekała na niego ciepła posada na Kremlu, u boku starego przyjaciela, Władimira Jefimowicza, siódmego prezydenta Federacji Rosyjskiej.
    Order Lenina przyznawano za II wojnę światową, a Federacja Rosyjska to Rosja jakoś po 1990
    to ile lat ma ten "młody mężczyzna"? xd
    – Dawaj, dawaj! – krzyczał jeden z medyków. – Swaziwajem jego w bolnicu! – Wieziemy go do szpitala.
    to mówią po rosyjsku czy nie? trochę więcej konsekwencji
    – Dlaczego nikt nie wyprowadził go na zewnątrz? – zapytał sierżanta, który znikąd wyrósł tuż obok niego.
    – Dowództwo z pewnością chciało przetestować nową powłokę.
    przecież to Orłow jest dowódcą - więc żołnierze w czasie pożaru zdążyli skontaktować się z jakimś generałem bez wiedzy Orłowa i dostali rozkaz pozostawienia najlepszego samolotu w kraju w hangarze?
    – Nie żyje – oznajmił im krótko, zdejmując sterylny kitel zasuwany na plecach. – Wykrwawił się.
    tu sie moge mylic, ale wykrwawia to sie czlowiek tuz po wypadku, a nie w szpitalu gdzie mozna przetaczać krew
    bardziej by pasowało "uszkodzenie narządów zewnętrznych" itp.


    aha i na koniec przyszło mi jeszcze do głowy: morze kaspijskie, mitologiczny demon - bez przesady :D

  10. #9
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny

    Spieszę z wyjaśnieniami :)
    od kiedy straz zamiast leciec do pozaru, czeka na decyzje jakiegos zastępcy kierownika?
    Wyobraź sobie te bondowskie realia zimnej wojny, że one powracają, a w hangarach rosyjskich stoją silnie strzeżone orbitalne myśliwce :> Załoga musiała uzyskać pozwolenie, by tam wkroczyć i zobaczyć ten samolot. Ciężkie do zakapowania, ale chciałem, żeby właśnie nikt nie miał tam wstępu o ile to nie jest konieczne.

    czyli jakiej? ;d
    Według mnie nie jest ważna znajomość owej temperatury w kontekście opowiadania ;) Po prostu, jest jakaś krytyczna temperatura, i tyle.

    szef bazy zamiast kierować akcją i obserwować jej przebieg, wraca do gabinetu i siada za biurkiem?
    Nie przeczytałeś. Nastąpiło podejrzenie wybuchu bomby (co faktycznie nastąpiło) i w celach bezpieczeństwa odstawili zastępcę szefa bazy na miejsce (a raczej go odesłali). Akcja gaśnicza była kierowana skąd indziej, możemy się domyślać, że był jakiś dyspozytor, który po zezwoleniu Orłowa kierował akcje. Bazy wojskowe mają to wyćwiczone, samodzielne jednostki ratownicze zazwyczaj mają swoich niezależnych dowódców.

    przyglądanie się obrazom to sytuacja kryzysowa? wiem, ze pewnie chodzi o pożar ale tak to zabrzmiało ;s
    Owo wtrącenie nie ma związki, ma jedynie podkreślić, że Orłow zawsze zachowuje spokój.

    Order Lenina przyznawano za II wojnę światową, a Federacja Rosyjska to Rosja jakoś po 1990
    to ile lat ma ten "młody mężczyzna"? xd
    Rzecz dzieje się w roku około 2100. Generalnie, dwudziesty drugi wiek. Zakładając, że Putin jest obecnie czwartym prezydentem Federacji Rosyjskiej, porządzi nam jeszcze z dwie sześcioletnie kadencje. Nie jest jednak powiedziane w opowiadaniu, czy nie zmieniła się po drodze konstytucja. Z przyczyn fabularnych nie ujawnię teraz, o co chodzi. Wszystko byście chcieli od razu wiedzieć :D Order Lenina przywrócono, ale jest to nie istotne dla fabuły opowiadania.

    to mówią po rosyjsku czy nie? trochę więcej konsekwencji
    - Dawaj, dawaj po rosyjsku znaczy "szybko, szybko". Następnie mamy wtrącenie narratora. Potem mamy wypowiedź po rosyjsku, a następnie wtrącenie narratora, które tłumaczy to na polski. Nie widzę w tym nic złego.

    przecież to Orłow jest dowódcą - więc żołnierze w czasie pożaru zdążyli skontaktować się z jakimś generałem bez wiedzy Orłowa i dostali rozkaz pozostawienia najlepszego samolotu w kraju w hangarze?
    Proszę czytać teksty ze zrozumieniem :) Orłow był zastępcą dowódcy, w dodatku zdegradowanym generałem, który nie budził zbytniego zaufania (co sugeruje scena z obrazami)

    tu sie moge mylic, ale wykrwawia to sie czlowiek tuz po wypadku, a nie w szpitalu gdzie mozna przetaczać krew
    bardziej by pasowało "uszkodzenie narządów zewnętrznych" itp.
    Zdecydowanie możesz wykrwawić się podczas operacji :)
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  11. #10
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    31
    Posty
    6,620
    Siła reputacji
    20

    Domyślny

    Nie przeczytałeś. Nastąpiło podejrzenie wybuchu bomby (co faktycznie nastąpiło) i w celach bezpieczeństwa odstawili zastępcę szefa bazy na miejsce (a raczej go odesłali). Akcja gaśnicza była kierowana skąd indziej, możemy się domyślać, że był jakiś dyspozytor, który po zezwoleniu Orłowa kierował akcje. Bazy wojskowe mają to wyćwiczone, samodzielne jednostki ratownicze zazwyczaj mają swoich niezależnych dowódców.
    Odstawili go na miejsce tak jakby nic nie znaczył, a wcześniej pytali go o zgodę na akcję?
    Poza tym dowódca jednostki ratowniczej "Bogdanow jest nieosiągalny", to kto nią kierował?

    - Dawaj, dawaj po rosyjsku znaczy "szybko, szybko". Następnie mamy wtrącenie narratora. Potem mamy wypowiedź po rosyjsku, a następnie wtrącenie narratora, które tłumaczy to na polski. Nie widzę w tym nic złego.
    źle napisałem - chodziło mi o kontrast z całością opowiadania - w tym tylko jednym wersie jest rosyjski a w reszcie polski?

    //
    co do całej reszty: zamiast przyjąć do wiadomości krytykę o błędach i je po prostu poprawić, próbujesz dyskutować we wszystkich przypadkach
    nie widze w takim razie sensu dalszego wypowiadania się bo najwyrazniej publikujesz tylko dla poklasku a nie w celu poprawy swojego stylu i ogólnie poziomu pisania

    Tekst ma być dla czytelnika zrozumiały. Jeśli naciągniesz fakty i coś zignorujesz to nie znaczy, że czytelnik zrobi to samo

  12. #11
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny

    zamiast przyjąć do wiadomości krytykę o błędach i je po prostu poprawić, próbujesz dyskutować we wszystkich przypadkach
    nie widze w takim razie sensu dalszego wypowiadania się bo najwyrazniej publikujesz tylko dla poklasku a nie w celu poprawy swojego stylu i ogólnie poziomu pisania
    Odstaw na bok takie wywody :) Wytyczyłeś mi "błędy logiczne", które z łatwością Ci wyjaśniłem, nawet w kontekście fabularnym. Jak możesz mówić o naciąganiu faktów i ich ignorowaniu, skoro znasz tylko jedną dwunastą opowieści? Moim stylem jest najpierw przypalić z grubej rury jakąś drakę, a dopiero później powolutku to wyjaśniać, przyprawiając nowymi smaczkami.

    Nie odbierz mnie źle, w żadnym wypadku nie szukam poklasku, bo gdybym szukał, to dałbym tekst jedynie wybranym znajomym, po których wiem, że mogę się spodziewać poklasku nawet gdybym im podsunął pod nos remake Zmierzchu. Dla poklasku nie siedziałbym godzinami, tylko odpaliłbym coś na mieście głupiego. Wolę poklask realnych kumpli, niż tych z neta. Po prostu nie zgadzam się z tym, że przedstawione przez Ciebie fragmenty są błędami logicznymi. Mógłbym wszystko opisać co i jak, ale po co, skoro większość znajdziesz w kolejnych rozdziałach, a niektóre rzeczy (jak śmierć Orłowa) są wręcz kluczowe dla fabuły.

    Jestem otwarty na wszelaką krytykę, zawsze byłem i nigdy z tego powodu nie robiłem problemów. Musisz jednak wiedzieć, że autor też ma coś do powiedzenia, gdy mu się zarzuca jakieś błędy, co do których się nie zgadza. Przykro mi, że moje tłumaczenia traktujesz tak, jak potraktowałeś. Szacunek do drugiej osoby przede wszystkim...

    @mimo wszystko, odpowiedzi
    Odstawili go na miejsce tak jakby nic nie znaczył, a wcześniej pytali go o zgodę na akcję?
    Poza tym dowódca jednostki ratowniczej "Bogdanow jest nieosiągalny", to kto nią kierował?
    Którego słowa w poprzednim tłumaczeniu "Nastąpiło podejrzenie wybuchu bomby (co faktycznie nastąpiło) i w celach bezpieczeństwa odstawili zastępcę szefa bazy na miejsce (a raczej go odesłali)" nie zrozumiałeś?
    Po 1.: Tak, nic nie znaczył (to raczej wyniknie z dalszych wydarzeń)
    Po 2.: Zapytali go, bo Bogdanow był nieosiągalny (to raczej wynika z tekstu...)
    Po 3.: Poprzednio również Ci napisałem, że jednostki ratownicze w bazach wojskowych mają swoje dowództwo. W tej specyficznej, wymagano jeszcze zezwolenia konkretnej osoby, a był to Bogdanow. Nie będę Ci tłumaczył, dlaczego tak, a nie inaczej, bo to jest rzecz podrzędna, drugoplanowa, wręcz epizodyczna. Jeśli miałbym wszystko tłumaczyć w tekście, jeden rozdział musiałby być wielkości trzech. A ja nie piszę powieści.

    źle napisałem - chodziło mi o kontrast z całością opowiadania - w tym tylko jednym wersie jest rosyjski a w reszcie polski?
    Czytałeś kiedyś jakąś książkę? Z naciskiem na książki, gdzie główni bohaterowie są z kraju innego, niż autor powieści. Chociażby weźmy taką Agatę Christie, gdzie Poirot jest Belgiem. Przez całą powieść naturalnie czytasz jego wypowiedzi po polsku (w oryginale są po angielsku) lecz sam Herkules wtrąca bardzo często do swoich wypowiedzi pojedyncze zwroty, bądź nawet całe zdania z francuskiego. Mais oui i Eh bien są wręcz jego znakiem rozpoznawczym.
    Nie spotkałem się jeszcze z tym, by książka wydana w polskim przekładzie miała wypowiedzi bohaterów zapisane w języku, którym faktycznie się posługują. Wybacz, ale to już jest czepianie się na siłę ;)
    Ostatnio zmieniony przez Elite Box : 25-07-2013, 22:48
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  13. #12
    Avatar Aureos
    Data rejestracji
    2009
    Wiek
    31
    Posty
    6,620
    Siła reputacji
    20

    Domyślny

    Cytuj Elite Box napisał Pokaż post
    Cytat został ukryty, ponieważ ignorujesz tego użytkownika. Pokaż cytat.
    Odstaw na bok takie wywody :) Wytyczyłeś mi "błędy logiczne", które z łatwością Ci wyjaśniłem, nawet w kontekście fabularnym. Jak możesz mówić o naciąganiu faktów i ich ignorowaniu, skoro znasz tylko jedną dwunastą opowieści? Moim stylem jest najpierw przypalić z grubej rury jakąś drakę, a dopiero później powolutku to wyjaśniać, przyprawiając nowymi smaczkami.

    @mimo wszystko, odpowiedzi

    Którego słowa w poprzednim tłumaczeniu "Nastąpiło podejrzenie wybuchu bomby (co faktycznie nastąpiło) i w celach bezpieczeństwa odstawili zastępcę szefa bazy na miejsce (a raczej go odesłali)" nie zrozumiałeś?
    Po 1.: Tak, nic nie znaczył (to raczej wyniknie z dalszych wydarzeń)
    Po 2.: Zapytali go, bo Bogdanow był nieosiągalny (to raczej wynika z tekstu...)
    Po 3.: Poprzednio również Ci napisałem, że jednostki ratownicze w bazach wojskowych mają swoje dowództwo. W tej specyficznej, wymagano jeszcze zezwolenia konkretnej osoby, a był to Bogdanow. Nie będę Ci tłumaczył, dlaczego tak, a nie inaczej, bo to jest rzecz podrzędna, drugoplanowa, wręcz epizodyczna. Jeśli miałbym wszystko tłumaczyć w tekście, jeden rozdział musiałby być wielkości trzech. A ja nie piszę powieści.
    Tak jak już pisałem, tekst powinien być zrozumiały i logiczny. Nie mówię tu o rzeczach w których nie wiadomo o co chodzi bo tego wymaga fabuła, tylko raczej o pojedynczych zabiegach językowych, w których nie ma logiki(to się odnosi do 2 zdań od 'Jak możesz(...)' do '(...)smaczkami' które pokazują, że nie zrozumiałeś o czym pisałem). Ty próbujesz każdy błąd usprawiedliwić rozpisując się i wyjaśniając o co chodzi, a tymczasem czytelnik nie zastanowi się tylko zmarszczy brwi, pomyśli 'wtf to się nie trzyma kupy' i moze nawet przestanie czytać

    Czytałeś kiedyś jakąś książkę? Z naciskiem na książki, gdzie główni bohaterowie są z kraju innego, niż autor powieści. Chociażby weźmy taką Agatę Christie, gdzie Poirot jest Belgiem. Przez całą powieść naturalnie czytasz jego wypowiedzi po polsku (w oryginale są po angielsku) lecz sam Herkules wtrąca bardzo często do swoich wypowiedzi pojedyncze zwroty, bądź nawet całe zdania z francuskiego. Mais oui i Eh bien są wręcz jego znakiem rozpoznawczym.
    Nie spotkałem się jeszcze z tym, by książka wydana w polskim przekładzie miała wypowiedzi bohaterów zapisane w języku, którym faktycznie się posługują. Wybacz, ale to już jest czepianie się na siłę ;)
    Nie licząc aroganckiego pierwszego zdania, w większości się zgadzam. Tylko, że tamci autorzy robią to umiejętnie, a 100 kwestii dialogowych po polsku w połączeniu z jedną pod koniec po rosyjsku wygląda po prostu dziwnie

    Widzę, że jesteś niereformowalny i automatycznie odrzucasz każdy zarzut, aby tylko mieć rację po swojej stronie. Podejrzewam, że pisałeś już sporo opowiadań i duża liczba pozytywnych komentarzy nieco zawyżyła ci ego ponad normalny poziom.

    Tak jak pisałem, w takim układzie komentowanie w tym temacie nie ma sensu i tym postem kończę
    Ostatnio zmieniony przez Aureos : 25-07-2013, 23:14

  14. #13
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny

    Ja również nie mam zamiaru się kłócić. Z pewnością trochę racji masz, nie zaprzeczyłem przecież, że popełniam błędy (nawet dużo), ale na litość Siedmiu, to, co Ty przytoczyłeś, jestem w stanie wyjaśnić.

    Twoich podejrzeń rozwiewać nie będę, bo nie każdy "pozytywne komentarze" rozumie tak samo. Dla mnie każdy komentarz z konstruktywną krytyką jest pozytywny, nawet jeśli nieprzychylny. Cieszę się, że poświęciłeś temu tekstowi aż taką uwagę, by wyłapać te "błędy" i jeszcze się kłócić ze mną o to. Doceniam, lecz nie zgadzam się. Tak trudno zrozumieć, że autor może nie zgodzić się na coś, co napisał krytyk? Krytycy też mogą mieć, jak widać, przerośnięte ego ^^ (pozdrawiam Yamiego)

    Arogancję wybacz, wyszło jak zwykle za ostro, niż chciałem.

    Faktycznie, zamiast się kłócić, niedługo wstawię kolejny fragment. W żadnym wypadku nie zniechęciłem się - wręcz przeciwnie - chcę pokazać, że większość faktów ma swoje wyjaśnienie. A ze jest to świat przedstawiony, fikcyjny (przyszłość), nieco czerpiący z naszej dzisiejszej Ziemi, pozwolę sobie modyfikować go tak, jak uważam za stosowne. Order Lenina być musi i będzie, choćby komuniści mieli ponownie dojść do władzy --'
    Ostatnio zmieniony przez Elite Box : 25-07-2013, 23:24
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  15. #14
    Avatar Elite Box
    Data rejestracji
    2006
    Położenie
    ________________ Piszę: Życie na Rookgaardzie!
    Wiek
    32
    Posty
    289
    Siła reputacji
    19

    Domyślny

    Mam nadzieję, że w drugim rozdziale popełniłem mniej sytuacji mogących pretendować do miana błędu logicznego :)

    Rozdział drugi
          Ignacy Lebiediew osunął się na kanapę w swoim gabinecie.
          Urządzona po staroświecku lekarska kancelaria już od progu sprawiała wrażenie przenikliwie chłodnej. Jasnoniebieskie lamperie, ozdobione licznymi dyplomami, certyfikatami i podziękowaniami, na każdej nierówności żelbetowej ściany jarzyły się ostrym światłem brzęczącej świetlówki. Brudnoszara zasłonka, przewieszona między pordzewiałymi gwoździami we framudze okna, wcale nie dodawała pomieszczeniu uroku.
          Doktor spoczywał na pokrytej ręcznie tkaną narzutą kanapie, która służyła też jego poprzednikowi, a także wielu wcześniejszym chirurgom szpitala polowego w czelabińskiej bazie. Z bladą twarzą i przymkniętymi oczyma przyglądał się jarzeniówce, dającej monotonny koncert życia.
          – Żeby cię psia mać wzięła – zaklął, posyłając bzyczącej lampie wymowne spojrzenie.
          Niepowodzenie operacji przytłoczyło go, choć bardziej martwił się o swoją przyszłość, niż śmiercią majora. Mając na uwadze starą waśń, władze miały powody sądzić, iż niedostatecznie wypełnił swoje obowiązki.
          Lebiediew kilka razy w przeszłości odmówił Orłowowi wyświadczenia przysługi. Poproszony o wydanie kilku fiolek morfiny zbył majora machnięciem ręki, zasłaniając się jednocześnie surowymi przepisami. Skłonności narkotyczne zastępcy dowódcy były powszechnie znane wśród oficerów, a krążyły też pogłoski, że to one były powodem degradacji z generała. Teraz miało to jednak mniejsze znaczenie. Chirurg wiedział, że Orłow chciał wywalić go z pracy, ale jakiś wysoko postawiony cywil skutecznie to utrudniał. Oczywistym jest, że Lebiediew może być teraz podejrzany o umyślne spowodowanie śmierci swojego kapryśnego pracodawcy–morfinisty.
          Wstał, odchylił wieko kanapy i w miejscu, gdzie w każdym cywilizowanym domu znajduje się pachnąca lawendowo–waniliowym płynem do płukania pościel, widniała nie zmącona niczym pustka. No, prawie niczym, bo w głębi kufra, w cieniu klapy rzucanym przez irytującą świetlówkę, skrywało się zawiniątko rozmiarów pięści dorosłego człowieka.
          Wyciągnąwszy pakunek, doktor pokazał mu pełne porcelanowych koron uzębienie, co w jego zamyśle miało być uśmiechem.
          Był szalonym naukowcem, a przynajmniej tak chciał być postrzegany. Słysząc kroki, schował paczkę z powrotem na miejsce i wyciągnął się ponownie na kanapie, udając zmęczonego. Nikt nie mógł się dowiedzieć, nad czym pracował.
          Świst powietrza przeciskającego się przez sztuczną szczękę sygnalizował ulgę. Odgłosy ciężkiego stąpania po nakrapianej muszymi odchodami, szarej terakocie oddalały się. Zapewne jakiś kucharz wracał z kantyny, pomyślał doktor i wstał. Po omacku jeszcze raz przeszukał kufer kanapy, wziął, co go interesowało i wcisnął do naszykowanego wcześniej wojskowego plecaka–kostki. Zaszczycił swym spojrzeniem też kilka paczek sucharów, butelkę czystej wody, parę sznurowadeł i paczkę zapałek.
          – Oto wyposażenie bazy wojskowej w dwudziestym drugim wieku – rzekł z politowaniem i zaśmiał się doniośle, po czym wyszedł ze swojego gabinetu. Zawahał się przez moment, zawrócił i wyjął z szuflady podłużny przedmiot. Zgarnął jeszcze z biurka nieduży pistolet.
          – Możesz się jeszcze na coś przydać – powiedział, czule pocierając palcem kolbę Walthera P99.

          Sztab czelabińskiej bazy wojskowej z zewnątrz przypominał carski dworek. Długi na sto metrów żelbetowy klocek na obu końcach wieńczyły prostopadłe skrzydła. Wysoki na dziesięć pięter budynek rzucał cień na przylegające do jego pleców, nieco niższe hangary. Całość otaczał dziedziniec, na którym codziennie rano odbywały się apele. Ogromny plac z kostki chodnikowej ograniczał mur tylko odrobinę wyższy od siedziby sztabu.
          Jedyną przerwą w ceglanej ścianie była masywna, stalowa, dwuskrzydłowa brama, do połowy jej wysokości. Otwierana była przez czterech ludzi za pomocą specjalnych kołowrotów. W masywnych wrotach znajdowały się o wiele mniejsze drzwi, przez które bez trudu przeciskały się transportowe ciężarówki i autobusy.
          Wewnątrz, po całej długości budynku, na każdym piętrze biegł korytarz, z obu stron bezlitośnie wpadający w spiralę niemal setki schodków. Każda klatka na parterze miała swoje wyjście awaryjne, jednak chcąc wydostać się z budynku i tak trzeba było nierzadko wrócić się do połowy, gdzie znajdowały się główne wrota, strzeżone przez dwóch uzbrojonych oficerów.
          Jedno z dwóch skrzydeł zaadaptowano na szpital, dlatego doktor nie miał długiej drogi do schodów, a jedynie musiał podreptać do chronionego wejścia. Okazał przepustkę – ulga – i wyszedł. Nie wydano jeszcze rozkazu pojmania go. Być może do dowództwa nie dotarło, co właśnie zrobił. Zadowolony z siebie skierował wzrok na ginącą na tle monumentalnego muru wiatę, pod którą niczym śledzie po żydowsku tłoczyło się kilku kaprali i sierżantów, dwóch młodych podporuczników i tyleż cywilów. Przystanął obok nich i czekał, wtrącając od czasu do czasu własny komentarz na temat ożywionej dyskusji, jaką prowadziło dwóch oficerów.
          – Sabakow poszedł wczoraj do kantyny, rozumiesz, i poprosił o dokładkę – tłumaczył pierwszy tonem przypominającym opowiadanie dowcipu.
          – I co? – pytał niecierpliwie drugi.
          – Na to Wania, ten kucharz... no wiesz, ten gruby! No to Wania mówi do niego: dokładkę owszem, ale został już tylko pies.
          Drugi roześmiał się.
          – No nie mogę, pies! Cha, cha, cha.
          – Panimajesz?
          – Da, da. O, jedzie.
          Nikt nie zauważył, jak doktor przekazał tajemniczy pakunek dwóm cywilom.

          Nadjeżdżał autobus. Jedyna droga ucieczki z tego straszliwego miejsca. Jedyna szansa dla doktora Ignacego Lebiediewa. Pojazd nie był duży, a przynajmniej nie większy niż inne tego typu. Na karoserii widniały przemazy trzech odcieni wojskowej zieleni, które być może miały pełnić rolę maskowania. Niestety tutejszy lakiernik nie ma przyszłości jako artysta, bo całość przypominała raczej rzadkie kupki niemowlaka niż barwy kamuflujące.
          Każdego dnia, między bazą a właściwym miastem Czelabińsk kursował w tę i we w tę autobus, przywożąc i wywożąc stacjonujących tu żołnierzy oraz gości. Każdemu przysługiwał jeden wyjazd tygodniowo, by w czelabińskich sklepach zaopatrzyć się w produkty, których wojsko nie dostarczało. A były to podstawowe wyroby, takie jak: pianki i maszynki do golenia, cywilne ubrania, alkohol i papierosy.
          Korzystając z przywileju, Lebiediew wsiadł do maszyny.
          Nie dość, że wygląda jak sraczka, to na domiar złego tak pachnie, pomyślał.
          Ignorując pozostałe niewygody, rozsiadł się w twardym fotelu i oczekiwał. Przed nim siedzieli dowcipni podporucznicy, obok niego, w drugim rzędzie foteli, jeden cywil. Za sobą chirurg zobaczył młodych sierżantów, wyraźnie uradowanych. Być może wybierali się do burdelu.
          Jeden z cywilów chodził od początku do końca autobusu, ukradkiem majstrując przy zawieszonych na oparciach plecakach.
          – Siadaj, odjeżdżamy – szepnął do niego drugi, gdy miał tamtego w zasięgu ręki.
          Faktycznie, stary klekot ruszył, by po niecałej minucie się zatrzymać. Do środka wszedł żołnierz z karabinem i kilkoma baretkami na piersi. Doktor rozpoznał dystynkcje majorskie. Oho, pomyślał, już wrócił.
          – Poproszę o przepustki.
          Czyżby zwykła kontrola?
          Gdy major doszedł do Lebiediewa, rozkładał wzrokiem jego dokumenty na czynniki pierwsze. Oglądał z każdej strony, starannie analizując i ważąc każde słowo, każdą literę zapisaną cyrylicą.
          – Doktorze Ignacy Lebiediew, zgodzi się pan ze mną, że nie powinno go tu być.
          – Nie rozumiem – odpowiedział zgodnie z prawdą.
          – Pan i jego dwójka amerykańskich przyjaciół jesteście tu przypadkiem, prawda? Czy nazwisko Adler mówi coś panu?

          Następne wydarzenia przebiegły błyskawicznie. Chirurg wyciągnął z plecaka broń, po czym mierząc w majora i grożąc strzałem, nakazał kierowcy uruchomić silnik. Dwóch cywilów, którzy do tej pory spokojnie słuchali, wyrzucało zdezorientowanych żołnierzy na drogę.
          – Jak się nazywacie, majorze? – zapytał grzecznie Lebiediew, widząc zdenerwowanie i pierwsze perełki na czole oficera.
          – Bogdanow.
          – Sławny Bogdanow, hę? Gdzie pan był, gdy fajczył się pański samolot? Podobno generalicja zabroniła wystawienia go na zewnątrz, narażając tym samym na utratę jedynej maszyny zdolnej dorównać Amerykanom.
          – Ja... – zaczął major lecz szybko urwał. – Nie muszę się przed panem tłumaczyć.
          Gdy wszyscy, oprócz Bogdanowa, wysiedli bądź zostali wyrzuceni, Lebiediew nakazał kierowcy ruszać. Strażnicy na szczęście nie zdążyli domknąć bramy i choć przyszło to z trudem, ustąpiła pod naporem ciężkiej maszyny. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, co zaszło, ich już tam nie było.
          Minęło kilkanaście minut, a pogoni nie było widać. Jedynie uszu doktora dobiegło zawodzenie alarmowej syreny.
          – Założyłeś? – zapytał jednego z cywilów.
          – Dwanaście, towarzyszu doktorze – odpowiedział wyraźnie uradowany dwoma ostatnimi słowami.
          – No, to palimy! – Lebiediew wydobył z plecaka nadajnik radiowy i nacisnął spust.
          Ryk eksplozji przeszył spokojne dotychczas powietrze nad bazą. Setki maleńkich ptaszków momentalnie poderwało się z pobliskich drzew, skrzecząc do pary z syreną. Odłamki świszczały, wbijając się z impetem we wszystko, co napotkały na swej trajektorii. Latały plastikowe pojemniki na kanapki, poskręcana stal pistoletów, fragmenty umundurowania i metalowe sprzączki pasków. Wybuchły ładunki w plecakach leżących w bramie żołnierzy.

          Droga była wyboista, choć nieubłaganie prosta. Widząc oznakowania po obu jej stronach, doktor doszedł do wniosku, że w zasadzie jest to pas startowy. Jak, do cholery, może to być bezpieczne?, pomyślał, wypatrując jednocześnie umówionych znaków.
          Przez kilka minut zupełnie stracił panowanie nad sobą. Do tej pory spokojny, miotał się po całym autobusie. Spoglądał przez tylną szybę, sprawdzając, czy żołnierze zdołali ugasić pożar. Potem przemówił do kierowcy, który najwyraźniej nie chciał go słuchać, ale przekonany Waltherem nadepnął mocniej na gaz. W końcu doktor usiadł obok majora Bogdanowa.
          Sam major zdawał się zachowywać odpowiednio do powagi sytuacji. Nie zadawał zbędnych pytań, przyglądał się poczynaniom trójki nieznanych mu ludzi, zapewne wiedząc, że i tak zginie, jeśli coś zrobi. A bardzo był zaintrygowany, co doktor zamierza.
          Gdy w końcu Lebiediew zauważył to, czego tak bardzo oczekiwał, nakazał kierowcy zatrzymać pojazd. Strzelił mu bez ogródek w pierś i przykrył twarz czapką.
          – Czemu nie w głowę? – zapytał Bogdanow.
          – Lubi mieć pan czyjś mózg na twarzy?
          – Faktycznie, nie. Co teraz pan i jego towarzysze planujecie?
          Doktor zmarszczył nos, węsząc podstęp. Wyjrzał przez okna. Nie było widać pogoni. Nie nadciągały rozwścieczone helikoptery, Honkery i inne wojskowe pojazdy najeżone karabinami, granatami i całą resztą śmiercionośnych wynalazków. Było względnie bezpiecznie, Bogdanow nie grał na zwłokę.
          – Porozmawiamy, majorze?
          – Nie znam tematu, na który nie moglibyśmy porozmawiać.
          – A sprawa orbitalnego Tu–C43? Na jego temat też będzie pan chętnie odpowiadał?
          – Czyli to przesłuchanie? – Zirytował się major.
          – Może pan to tak traktować.
          – Skończmy z tymi panami, Ignacy. Bogdan jestem.
          Dwóch cywilów roześmiało się, przypominając dyskutantom o swojej obecności. Do tej pory niezauważeni, zdążyli poprzyczepiać małe kulki C4 oderwane z grudy, którą doktor trzymał w swojej kanapie.
          – Tak, Bogdanie. Dla pana mogę do końca pozostać Ignacym Lebiediewem. Skończmy jednak z czułościami i porozmawiajmy o tym cholernym statku. Co pan robił, gdy wybuchł pożar?
          – Bogdan. Obawiam się, że o to musiałbyś zapytać moich przełożonych.
          – Dobrze pan wie, że ja wiem, co pan robił, tyle że moi przełożeni zechcieliby to usłyszeć od pana. – Lebiediew wyjął z plecaka dyktafon.
          – Cóż, emm... No... – plątał się major. – Mów mi, do cholery, po imieniu!
          – To bez znaczenia. Słuchamy.
          Po kilku minutach oczekiwania, uszu Lebiediewa dobiegło to samo zawodzenie syreny, jakie rozlegało się nad bazą. Oznaczało to tylko jedno: pogoń ruszyła, oznajmiając zakładnikom nadciągającą odsiecz. To miało pokrzepiać będących w opresji żołnierzy, a jedynie zdradzało porywaczom, że mają coraz mniej czasu. Głupia zagrywka Rosjan.
          Doktor spojrzał raz jeszcze na Bogdanowa, nie wytrzymał i uderzył go z całej siły na odlew w twarz.
          – Nie mamy czasu. Powiem panu, majorze Bogdanow, gdzie pan był i co robił, a pan albo potwierdzi, albo zaprzeczy.
          – Zgoda.
          – Był pan w Moskwie u generała Astapkowicza. Przeczuwał pan, że rząd Stanów Zdjednoczonych nie będzie lojalny wobec pana i pragnął wykonać krok na własną rękę. Nie oszukujmy się, jest pan opłacanym przez Biały Dom agentem. Miał pan osobiście doprowadzić Orłowa do hangaru, wyprowadzić Tu–C43 i zabić majora. Wiedział pan o nas. Wiedziałeś co planujemy, ty cholerny łajdaku.
          – Kontynuuj, Ignacy.
          – Tknęło cię coś i postanowiłeś chronić swoje dziecko, swój najwspanialszy statek powietrzny. Poleciałeś do Astapkowicza, zameldowałeś o spisku i uniemożliwiłeś wykonanie naszego zadania. Nikt o niczym nie wiedział, by nas nie spłoszyć. Sam osobiście chciałeś nas złapać. Obawiałeś się, że wszystko się wyda. To koniec, Bogdanow. Zawiśniesz.
          Major był już całkowicie zlany potem. Rozpiął klapy marynarki, by choć trochę ochłodzić szyję i podbródek, wachlował się ręką. Dyszał przez nos i jęczał, rozchylając co i rusz wargi. Jego twarz przybrała kolor gotowanego raka, a on sam z trudem przemówił:
          – To wszystko prawda, Ignacy. To wszystko jedna, wielka, cholerna prawda. Czego chcesz w zamian?
          – Majorze, czy ja wyglądam na przekupnego? Moi chłopcy nafaszerowali ten autobus plastikiem. Wręczę panu... Wręczę ci, Bogdanie, detonator, a gdy w oddali, na zachodzie, zauważysz światła helikoptera, zdetonujesz ładunki.
          – Co ci to da?
          – Mi? – zaśmiał się Lebiediew. – Ja polecę złożyć raport swoim przełożonym i nic więcej. Ty i tak zginiesz, gdy wyślemy nagranie Astapkowiczowi. Albo lepiej, od razu Jefimowiczowi.
          – No tak...
          – Tu się żegnamy, majorze. Byłeś bardzo pomocny, Bogdanie.

          Trzech zamachowców biegło na zachód, do umówionego miejsca ewakuacyjnego. Helikopter już na nich czekał, łopaty wirnika cięły lodowate powietrze, odsuwające od siebie wiotkie drzewa i krzewy niczym zarazę.
          Mężczyźni wsiedli na pokład, po czym pilot poderwał maszynę pionowo w górę. Obrócił się, by dać znak Bogdanowowi, lecz, ku zdziwieniu Lebiediewa, wybuch nie nastąpił.
          – Co jest... – Poruszył się niespokojnie, wyciągając rękę w stronę zapasowego zdalnego detonatora. W momencie, gdy chciał nacisnąć spust, zauważył odsiecz. Tabun rosyjskich żołnierzy biegł za przeładowanymi Honkerami. Syrena wyła bezlitośnie budząc z głębokiego snu niedźwiedzie i inne zahibernowane ssaki. Doktor wstrzymał się z detonacją aż do chwili, gdy pogoń dotrze do autobusu. Spory ognisty grzyb był znakiem, że Bogdanow do końca zachował resztki lojalności wobec Stanów Zjednoczonych.
          – Johnie Adler – powiedział oficjalnym tonem pilot.
          – Co jest, Andy? – odpowiedział amerykański agent, działający dotychczas pod fałszywym nazwiskiem doktora Ignacego Lebiediewa.
          – Przebiegła z ciebie bestia.

    Kolejny rozdział:
    Rozdział trzeci
    Ostatnio zmieniony przez Elite Box : 16-08-2013, 10:10
    Opowiadania SF i Fantasy
    Zapraszam na bloga, aktualnie wydaję opowiadanie SF pt. Cztery godziny NOWE!
    http://sciencefantasia.blogspot.com
    ***
    Facebookowa grupa dla twórców blogów literackich - https://www.facebook.com/groups/literaccy/ ;)

  16. #15
    Avatar Weekendowiec100
    Data rejestracji
    2008
    Położenie
    KK
    Posty
    1,304
    Siła reputacji
    16

    Domyślny

    Że co? Że ja dobrze zrozumiałem? Wszyscy 4 byli Amerykańcami? :P
    Jednocześnie kilka takich spraw...
    Napisałeś, że akcja dzieje się w XXIIw. I w sumie to, że ruska baza wygląda jakby o niej dawno zapomniano i stanęła w czasie (to jest ok) to:
    1. Amerykańce mają jakiś przestarzały ten sprzęt... No dobra C4 powiedzmy zawsze spoko no ale dyktafony w 2100... I ogólnie jakoś nie czuć tego, że się to wtedy dzieje... Jakoś nie umiem sobie wmówić, że to XXIIw. i odbieram to jako współczesność...
    2. Autosanów od 2002 nie produkują i w sumie ciężko żeby: po pierwsze się do tego czasu nie rozleciały; po drugie ciężko żeby się z Sanoku nagle w Czelabińsku znalazły.
    3! Żarówka to nie to samo co świetlówka i jarzeniówka!
    Wstał, odchylił wieko kanapy i w miejscu, gdzie w każdym cywilizowanym domu znajduje się pachnąca lawendowo–waniliowym płynem do płukania pościel, widniała niezmącona niczym pustka.
    to zdanie jakoś ciężko mi się czytało. Może przez zmęczenie, może przez zbyt rozbudowane porównanie i przez składnię... Już na pewno lepiej by było "widniała niczym nie zmącona (osobno!) pustka. Bo w tamtym miejscu "niczym" wydaje się oznaczać "jak". Ale to też może być wina godziny...

Reklama

Informacje o temacie

Użytkownicy przeglądający temat

Aktualnie 1 użytkowników przegląda ten temat. (0 użytkowników i 1 gości)

Podobne tematy

  1. Coś podobnego do "Trzy metry nad niebem"
    Przez Ivvy w dziale Filmy, seriale i telewizja
    Odpowiedzi: 1
    Ostatni post: 25-12-2012, 09:39
  2. Trzy małe problemy z programami.
    Przez Holczan w dziale Sprzęt i oprogramowanie
    Odpowiedzi: 4
    Ostatni post: 15-10-2012, 21:25
  3. warunki do zamawiania premium scrolli
    Przez kris129 w dziale Tibia
    Odpowiedzi: 11
    Ostatni post: 08-08-2012, 22:06
  4. Jak straciłem 200k w trzy minuty....
    Przez Poducha w dziale Tibia
    Odpowiedzi: 4
    Ostatni post: 14-07-2009, 00:16

Zakładki

Zakładki

Zasady postowania

  • Nie możesz pisać nowych tematów
  • Nie możesz pisać postów
  • Nie możesz używać załączników
  • Nie możesz edytować swoich postów
  •