Miało być bez wstępu, wszystko co miałem do powiedzenia chciałem zawrzeć w samym tekście, ale jednak muszę zmienić zdanie. Esej miałem opublikować już wczoraj, kliknąłem nawet 'nowy temat', jednak po chwili dałem sobie spokój - trochę się bałem, że przyniesie więcej szkody niż pożytku. Dzisiaj pokazałem go jednak Edzie, stwierdziła żebym wrzucał, bo nie ma szans aby pogorszył sytuację w dziale, tak więc wrzucam.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Nie dalej niż dwa miesiące temu zostałem poproszony o wypełnienie ankiety. Ankiety, którą wszyscy z pewnością dobrze znacie, wszak dotyczyła właśnie tego zapomnianego przez Boga i ludzi działu, do którego od lat zagląda tylko topniejąca garstka zapaleńców, a nowe twarze widujemy rzadziej niż podobiznę króla Zygmunta na banknocie NBP. W zeszłym tygodniu natknąłem się na opracowanie wspomnianego kwestionariusza, co było bezpośrednią przyczyną, dla której teraz to czytacie. Otóż czytając podsumowanie wyników, przypomniałem sobie, że padło tam pytanie „Dlaczego nie publikujesz swoich tekstów w dziale "Twórczość własna"?” oraz uświadomiłem, że nie pamiętam odpowiedzi. Nie pamiętam nawet czy było jakieś miejsce na wpisanie własnego responsu czy też wybór ograniczał się do przygotowanej wcześniej listy. Spotkałem się kiedyś z opinią głoszącą, iż człowiek, który nigdy nie kłamie, nie musi mieć dobrej pamięci. Nic bardziej błędnego – jestem stuprocentowo pewny, że moja odpowiedź nie była kłamstwem czy wymówką, a fakt że jej nie pamiętam świadczy iż albo się zestarzałem i dopadają mnie przypadłości, jakie jeszcze do niedawna rezerwowałem dla rodziców, albo (do czego bardziej się skłaniam) uznałem, że odpowiedź zawierająca całą prawdę nie zmieściłaby się w tak małej ankiecie, więc napisałem zaledwie parę słów, które nie wyczerpały tematu. No cóż - lapidarność nigdy nie była cechą, którą mógłbym przypisać swojemu stylowi wypowiedzi. Jednocześnie nie znoszę żadnych form zatajania prawdy, ukrywania jej za wygodniejszymi półprawdami, niedopowiedzeniami czy odpowiedziami, które pytający chciałby usłyszeć. Zaparzyłem więc herbatę i usiadłem do komputera.
Zaczynam od dwóch rzeczy, wykonywanych właściwie jednocześnie. Pierwszą jest uświadomienie sobie, że moja opinia na ten temat ani nikogo nie obchodzi ani też nie jest specjalnie rewolucyjna, w związku z czym uprawiam sztukę dla sztuki. Nic to jednak nowego, bowiem drugą rzeczą jest odgrzebanie katalogu z moimi dotychczasowymi tworami literackimi - naliczam ich kilkanaście, a więc dokładnie tyle samo co podczas poprzedniej tu wizyty, jakieś cztery do sześciu miesięcy temu. Tylko dwa spośród nich zostały opublikowane i to wyłącznie dlatego, że były pisane pod konkursy, których nie mogłem sobie odpuścić. Pozostałych dwanaście przeznaczonych jest, zupełnie jak dwunasty film z Jamesem Bondem, tylko dla moich oczu. Przeglądam pobieżnie te kilkadziesiąt stron odpowiedzi na pytanie ankietowe, których nie potrafiłem skrócić do sensownych gabarytów.
Dalej nie potrafię, dlatego klikam prawym na pulpit i tworzę nowy dokument Word, nadając mu szumną nazwę „felieton”. Jednak jeszcze przed otwarciem, uświadamiam sobie, że już nie pamiętam czym tak naprawdę felieton jest. Pewnie, czasem czytuję gazety, gdzie można znaleźć kolumny felietonistów, jednak jakość współczesnego dziennikarstwa pozostawia tak wiele do życzenia, że trudno właściwie dalej je nazywać dziennikarstwem. Czort jeden wie czy to, co tak zwani „publicyści” tam wypisują, faktycznie kwalifikuje się pod felieton czy może jednak żurnaliści nawet tego dziś stworzyć nie potrafią. Sięgam więc pamięcią do czasów licealnych, kiedy to pani profesor edukowała nas na temat form publicystyki i w ciągu miesiąca poprosiła o napisanie kolejno: felietonu, reportażu oraz eseju. I choć (jak większość Polaków) zawsze lubiłem i dalej lubię zabierać głos w dyskusjach czy przedstawiać swoje spostrzeżenia na przeróżne tematy, to od tamtego pamiętnego miesiąca nigdy nie miałem okazji aby to zrobić w sposób usystematyzowany. Krótko mówiąc: nie pamiętam czym jedno od drugiego się tak naprawdę różni. Mimo wszystko może się okazać, że to jednak skleroza odpowiada za to, iż nie mogę sobie przypomnieć odpowiedzi na pytanie ankietowe. Odrzucam tę myśl w najdalszy zakamarek umysłu i sięgam do wikipedii. Kilka minut później zmieniam nazwę pliku na „esej”, dopijam resztki herbaty, idę zaparzyć nową i zastanawiam się przy tym, od czego zacząć wypowiedź. Przypomina mi się scena z „Dnia świra”, w której główny bohater czeka na pełną godzinę, podciąga spodnie, poprawia sweter, ustawia obok fotela idealnie odmierzoną porcję kawy, zlewa ze spodeczka to, co mu się po drodze wylało, poprawia spodnie ponownie i orientuje się, że cały ten proces zajął mu tyle czasu, że pełna godzina właśnie minęła i teraz musi czekać z rozpoczęciem pisania do kolejnej. Scena przesadzona do granic absurdu, niemniej jednak brutalnie prawdziwa. Przygotowuję więc dwa kubki herbaty utożsamiając się z Adamem Miauczyńskim, który zdecydował się przestawić zegarek na za minutę do pełnej godziny i siadam do komputera z poczuciem satysfakcji, że oszukałem system, oraz solennym postanowieniem, iż nie ruszę się już sprzed ekranu, dopóki nie zakończę pracy.
W wieku około późnopodstawówkowym większość dzieciaków rozpoczyna swoją przygodę z literaturą. Oczywiście czytają już wcześniej, sam zresztą pamiętam jak w ciągu pierwszych trzech lat edukacji szkolnej co środę, w iście karnym dwurzędzie, punkt ósma pięćdziesiąt pięć, wyruszaliśmy pod opieką nauczycielki spod sali o zapomnianym już numerze do szkolnej biblioteki, gdzie każde z nas miało obowiązek wypożyczenia minimum jednej książki. Nie wiem czy ten zwyczaj się jeszcze uchował, nie ma to jednak większego znaczenia, gdyż mówiąc „przygoda z literaturą”, mam na myśli czytelnictwo świadome, takie w którym człowiek z własnej, niczym nieprzymuszonej woli decyduje się sięgnąć po książkę, która nie została mu podana na tacy, a którą sam sobie wybrał. Przykrym faktem jest, że większość z tej świeżo wyklutej trzódki czytelników kończy karierę jeszcze szybciej niż szkołę elementarną, chociaż pewien odsetek odkrywa na czym polega cud literatury i już do końca życia mniej lub bardziej regularnie sięgać będzie po kolejne powieści. Ewolucja odbywa się jednak nie tylko na płaszczyźnie biologicznej, toteż spora część tych dzieciaków dojdzie w końcu do wniosku, że fajnie byłoby samemu coś stworzyć i pewnego dnia budzą się z przekonaniem, że oto wymyślili niesamowitą historię, którą koniecznie trzeba opowiedzieć całemu światu. W większości przypadków okazuje się, że historia wcale nie była taka niesamowita, a autor nie potrafi pisać i im szybciej znajdzie sobie nowe hobby, tym lepiej będzie dla wszystkich. Innym się jednak udaje – ci zostają pisarzami, choć zważywszy na względnie niskie honoraria, niekoniecznie zawodowymi. Oczywiście gdzieś pomiędzy jest ciężka praca, determinacja, konsekwentne dążenie do celu czy szumnie wypowiadane hasło „nie poddam się!”. Choć postawa jest godna podziwu, to może niekoniecznie naśladowania.
Mam wrażenie, że dokładnie w tym momencie widzę grymas niezadowolenia i niezgody wypisany na twarzach części z czytelników, nawet niekoniecznie tych, którzy piszą i publikują. Bo jakże to tak – tyle się mówi o pogoni za marzeniami, o realizowaniu siebie, wmawia się ludziom że nie mogą się nigdy poddawać, dzieciom w bajkach przemyca się idee o wytrwałym stąpaniu po zarośniętej ścieżce i jej przewadze nad wybrukowaną, prostą drogą, a on ot tak mówi, że to jest złe!?
Ano mówi. Literatura jest formą sztuki, a sztuka powinna być wybitna. Powinna reprezentować wartości estetyczne i wprawiać w zachwyt. Pozostawiać w osłupieniu i zadumie nad geniuszem twórcy, który potrafił coś tak niesamowitego stworzyć. W sztuce nie ma miejsca na szmirę, sprzeczna jest ona z samą definicją sztuki. Wraz z postępem cywilizacyjnym doczekaliśmy się egalitaryzacji kultury, co doprowadziło do zalania nas morzem już nawet nie dzieł, a produktów zaledwie pretendujących do tego miana: tandetnych jednolicie czarnych obrazów, które potrafi namalować dosłownie każdy, rzeźb fallusów, których wystawa cieszy się większym zainteresowaniem niż „Dyskobol” Myrona czy właśnie powieści, które traktują dosłownie o niczym, a napisane są byle jak. Dochodzi do absurdów, gdy osoba zwiedzająca muzeum zastanawia się, czy wyrwane gniazdko ma być przejawem artystycznego geniuszu, za obejrzenie którego zapłaciła dwadzieścia złotych, czy może jednak zwykłą usterką, której nie zdążono jeszcze naprawić.
Oczywiście można się spierać, że artyzm nie jest już jedynym zadaniem sztuki, a wraz z jej upowszechnianiem (szczególnie wśród prostych ludzi) coraz częściej powinna służyć zwykłej rozrywce. Zgadzam się i z tym, sam wszakże jestem człowiek prosty, który choć dużo by chciał, to jednak pewnych rzeczy nie przeskoczy i czerpie dziką przyjemność z rozrywek nieskomplikowanych, nie wymagających zbyt aktywnego udziału mózgu – takich, którymi może się rozkoszować po ciężkim dniu pracy bez obaw, że nie zrozumie co się dzieje i w efekcie zmarnuje jedynie czas, który mógłby przeznaczyć na coś innego. Osobną kwestią pozostaje czy literatura bez wartości artystycznych to jeszcze sztuka, ja jej jednak nie będę tutaj roztrząsał – i tak już za bardzo odszedłem od tematu. Na potrzeby tego tekstu pozostanę przy stanowisku, że mimo wszystko jest. Sztuką niską, sztuką niekompletną, ubogą, prostą czy jakkolwiek jeszcze by tego nie nazwać (a może jednak sztuką pełnoprawną? w końcu umiejętne zabawienie odbiorcy też wymaga nie lada umiejętności, do czego zresztą dążę – miałem jednak tego nie roztrząsać, zostawiam więc pytanie bez odpowiedzi) pozostaje jednak pewną formą sztuki, która musi być wybitna, wprawiać w osłupienie, zachwycać i robić wszystko inne, co do jej zadań należy.
W międzyczasie skończyły mi się obie herbaty, łamię więc słowo dane samemu sobie, zaparzam kolejną i wykorzystuję ten czas na zastanowienie się jak skierować ten quasi-esej na właściwe tory, bo ostatnie kilka akapitów sprawia wrażenie jakby wymknęły się nieco spod kontroli. Kuszą aż o postawienie pytania jaki to ma związek ze mną, śpieszę więc aby na nie odpowiedzieć. Mam pełną świadomość, że czternaście tekstów skrytych na moim komputerze dało się napisać lepiej. To jeszcze by było pół biedy, gorzej natomiast, że one wielokrotnie zostały napisane lepiej. Przez innych ludzi, którzy mieli ten sam pomysł i lepiej go wykorzystali. Lubię o sobie mówić, że jestem człowiekiem oczytanym. To nie do końca jest prawda, bo choć czytam stosunkowo dużo, to jednak znam ludzi w wieku zbliżonym do mojego, którzy przeczytali dziesięciokrotnie więcej książek ode mnie. Używam (a właściwie to częściej jest ono używane na mnie przez innych ludzi, że tak połechcę swoją próżność) jednak tego określenia właściwie tylko w rozmowie z osobami, których dorobek czytelniczy jest kilkunastokrotnie mniejszy od mojego – mam więc pewne relatywne prawo do słowa „oczytany”, które z dumą egzekwuję. W każdym razie pozwoliło mi to na zapoznanie się z wieloma pomysłami, które zostały już lepiej lub gorzej wykorzystane. Zazwyczaj nie przeszkadza mi to w ponownym użyciu idei, wykreowaniu własnej wizji danego motywu, realizacji tematu po swojemu. W końcu piszę przede wszystkim dla siebie – dla przyjemności, dla rozwoju czy dla odciążenia umysłu (kolejna myśl, z jaką się kiedyś spotkałem: nie wiesz co tak naprawdę uważasz na dany temat, dopóki nie zaczniesz się z kimś o to kłócić – jest w tym sporo prawdy i wydaje mi się, że przelewanie swoich myśli na papier jest pewną formą jednoosobowej kłótni, jakiej można dokonać z braku równorzędnego partnera zainteresowanego rozmową na dany temat a posiadającego odmienne poglądy). Nie widzę jednak żadnego powodu, dla którego miałbym zabierać innym ludziom czas, oferując im do przeczytania teksty wadliwe, przemyślenia wtórne i pomysły, których lepszą realizację już widzieli. Posunę się nawet dalej – w oparciu o wcześniejsze akapity uważam, że publikowanie takich tekstów jest zbrodnią przeciwko literaturze, do której ja nie chcę przykładać ręki. Taka jest właśnie moja odpowiedź na pytanie „Dlaczego nie publikujesz swoich tekstów w dziale "Twórczość własna"?”.
Wypiłem kolejną herbatę, jednak tymczasowo kolejnej już nie zaparzę. Siedzę nad pustym kubkiem i biję się z myślami: doskonale widzę, że tekst jest daleki od perfekcji, aczkolwiek tym razem nie jest to aż tak wielki problem – raz, że forma luźnego eseju rządzi się swoimi prawami, jakże odmiennymi od literatury pięknej, a dwa: od początku był pisany jako swoiste wyznanie, które przecież musi być uczynione przy świadkach aby miało jakikolwiek sens. Niepokoi mnie jednak co innego: cała idea forum takiego jak to opiera się na wszystkim tym, czego robić nie chcę: na publikacji tekstów niedoskonałych. Czy w związku z tym „Twórczość własna” jest rakiem, którego jak najszybciej trzeba się pozbyć zanim rozpoczną się przerzuty? Pozornie można moje przemyślenia tak odebrać, jednak nic bardziej błędnego. Dział istnieje właśnie po to, aby każdy początkujący mógł się dowiedzieć, ile warte są jego teksty zanim zaleje nimi szerszy rynek. Nikt nie oczekuje, że będą się tu pojawiać arcydzieła i przyszłe klasyki gatunku. Internet potrzebuje miejsc takich jak nasze, m. in. właśnie po to, aby nie pojawiały się w miejscach zarezerwowanych dla prawdziwych dzieł, a jednocześnie aby publikujący choć minimalnie mogli się przybliżyć do upragnionego celu, jakim jest zostać pisarzem z prawdziwego zdarzenia. Czytam zatem każdy nowy tekst, jaki się pojawi, mimo iż wiem, że będzie w najlepszym przypadku dobry, a zazwyczaj po prostu znośny. I cieszę się tą lekturą. Cieszę się, że pojawił się właśnie tutaj. Cieszę się, że zobaczy go jedynie kilkadziesiąt osób, z których każda będzie z góry wiedziała, czego mniej więcej może się spodziewać. I cieszę się na myśl, że kolejny tekst będzie albo lepszy, albo nie będzie go w ogóle.
Ale nie opublikuję swoich. Nie, dopóki jestem w stanie na własną rękę znaleźć w nich błędy.
~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Posłowie z kolei miało być, ale nie będzie - chciałem wyjaśnić dlaczego dokładnie rozmyśliłem się początkowo z publikacji, jednak obawiam się, że może to zakrzywić Wasz odbiór tekstu, toteż wstrzymam się z tym i ewentualnie wyjaśnię później, po pierwszych komentarzach.
Zakładki