Było piękne popołudnie, słońce przygrzewało jak nigdy dotąd. Siedziałem w karczmie i rozmawiałem z moimi przyjaciółmi. Czas upływał nam miło, lecz w końcu stwierdziłem że szkoda marnować taki słoneczny dzień na siedzenie przy piwku. Wstałem, pożegnałem się i poszedłem do budynku, w którym znajdowała się moja skrzyneczka wraz ze wszystkimi moimi rzeczami. Przygotowywałem się do wyprawy na pola spustoszenia. Do mojego morskiego plecaka wsadziłem linę, wrazie gdybym wpadł do jakiejś dziury, łopatę, kilka królewskich włóczni, obsydianowi nóż dzięki któremu można wycinać skórę ze zmarłych bestii, kuszę bełty no i oczywiście 2 plecaki mikstur odnawiających zdrowie. Kiedy byłem już gotowy, wyruszyłem w podróż z bagiennego miasta zwanego Venore. Na pola spustoszenia dotarłem w jakieś 5 minut. Gdy przybyłem, zacząłem zabijać minotaury i cyklopy. Zabijałem, zabijałem, zabijałem… Byłem tak zajęty że zupełnie zapomniałem o moich urodzinach! Kończyłem bowiem 24 lata. Przypomniał mi o nich dopiero mój przyjaciel. Powiedział:
-Choć szybko na Fibulę, mam dla ciebie niespodziankę oraz tort urodzinowy :)
-Ok. :) – Odpowiedziałem – Już biegne.
Popędziłem. Słońce nadal grzało. Pot spływał mi po dłoniach w których trzymałem ciężką kuszę. Jako że wracałem z polowania nie miałem zbyt dużej liczby ekstraktów.
-Jeszcze tylko kawałek… - Dodawałem sobie otuchy.
Gdy byłem już przy bramie dostrzegłem 3 osoby idące w moją stronę, zanim zdążyłem zagadać poczułem jak włócznia przeszywa moje ciało! Ohh… Jak strasznie bolało... Ale zachowałem zimną krew i strzeliłem z kuszy w jednego przeciwnika jednocześnie próbując uciekać od rycerza, i starszego druida którzy także mnie gonili. Ogarnęła mnie panika!
-Co robić?!?! – Krzyczałem.
Pierw błagałem ich żeby mnie nie bili ale zobaczyłem, że to nie ma sensu. Tak bardzo się bałem! Nagle! Przeszła mi przez głowę wspaniała myśl! Ucieknę do świątyni! Biegne, już mam wchodzić ale, CO JEST?? Nie mogę wejść!! Widać, że do świętego miejsca nie wpuszcza się awanturników takich jak ja. Co ja zrobię? Tysiące myśli przechodziło teraz przez moją głowę…
-Zawołam kolegów! Oni na pewno mi pomogą!!
Więc zacząłem.
-Ej pomóż błagam! Zaraz umrę! Biją mnie 3 osoby!
W odpowiedzi usłyszałem:
-Spadaj, nie mam czasu na twoje nobwskie sprawy
Kolejna osoba powiedziała:
-No i? Co mnie to obchodzi -.-
Następna:
-Hahahaha! Dobrze ci tak!
Gorzko zapłakałem… Dlaczego ludzie których tak bardzo lubię nie chcą mi pomóc??
Przypomniałem sobie o jeszcze jednej osobie. O moim przyjacielu. Tylko on mi został.
Rozpoczęliśmy następujący dialog:
-Błagam! Pomóż
-Co się stało??
-Biją mnie zabójcy!
Cisza…
-Jesteś tam?? Odezwij się, proszę!!!
Cisza…
W tym czasie umierałem, wiedziałem, że to już koniec mojej przygody… Gdzie byli ci wszyscy ludzie których tak bardzo potrzebowałem? Nie mieli czasu…
Już czekam na ostatni cios… ALE!
Co to? Czuję się pełen energii! To on! Przybiegł! Mój przyjaciel!! Podbiegł do łucznika który mnie bił i mocno uderzył go mieczem, machnął zaledwie 3 razy, a tamten już leżał na ziemi!
Druid uciekł ze strachu, rycerz został i podjął się walki, nie wytrzymał nawet 4 ciosów…
-JA ŻYJĘ!!! – Krzyknąłem z całych sił uradowany.
-No tak jakby ;o – Odpowiedział z zażenowaniem mój towarzysz.
Nie wiedziałem jak mu dziękować, chociaż był młodszy od tych zbujów, rzucił się sam na nich trzech! Widać że trenował długo walkę mieczem.
Gdy odpoczęliśmy, powiedział:
-Wszystkiego najlepszego!
Po czym rzucił mi na ziemię tarczę demona.
Potem poszliśmy coś zjeść, upiliśmy się, i tak skończył się mój dzień.
Po tym wydarzeniu przekonałem się o starej prawdzie że "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie"
Historia jest prawdziwa. Z góry przepraszam za wszystkie błędy.
Zakładki