Żeby nie było, ze tylko komentuję, rzucam swoją miniaturkę pod ocenę. Miłej lektury :)
Milusia
Mój świat skończył się dokładnie w południe, wraz z ostatnią garścią piasku rzuconą na wieka drewnianych trumien. Świat, w którym jeszcze kilka dni temu tętniło rodzinne życie, słychać było naiwnie radosne krzyki dzieci, rozentuzjazmowanych wyjazdem do centrum handlowego, oraz głos żony, planującej konieczne zakupy. Świat brutalnie zniszczony przez awarię hamulców potężnej ciężarówki, świat, który zapadł się właśnie trzy metry pod ziemią.
Nie wiem, dlaczego wyszedłem z wypadku niemal bez szwanku. To chyba jakiś okrutny żart Boga, który postanowił skazać mnie na męki życia. Każdy następny dzień po pogrzebie wyglądał tak samo – alkohol, pocieszyciele, alkohol, pocieszyciele, alkohol... I ta klaustrofobiczna przestrzeń, zwana mieszkaniem. Z biegiem czasu proporcje się zmieniały – pocieszycieli było coraz mniej, alkoholu coraz więcej. Powoli staczałem się, dążąc ku nieuchronnemu...
Ratunek przyszedł z zupełnie niespodziewanej strony. W jednym z rzadkich przebłysków trzeźwości stwierdziłem, że jestem w ciąży. Po początkowym szoku doszedłem do wniosku, że to Bóg zapragnął wynagrodzić mi choć w ten sposób swój okrutny żart z ciężarówką. I choć przeklinałem go podczas każdej wieczornej modlitwy, postanowiłem prezent przyjąć.
Jakiś czas później urodziła się Milusia. Z dumą spoglądałem na moje dziecko. Była silna, niemal od początku wykazywała się samodzielnością, co mnie mile zaskoczyło. Uwielbiała siadać mi na kolanach, a ja czochrałem ją po głowie, drapałem za uchem, gładziłem dłonią zieloną skórę i błoniaste skrzydła. Milusia była najpiękniejszym smokiem, jakiego widziałem.
Moje życie zmieniło się diametralnie. Teraz musiałem zatroszczyć się nie tylko o siebie, ale i o Milusię. Kiedy wieczorami wychodziliśmy na spacery, ludzie ze strachem odwracali wzrok. Na próżno tłumaczyłem, że Milusia jest wyjątkowo łagodna – przerażenie, malujące się na obliczach nielicznych wieczornych rozmówców spowodowało, iż zacząłem omijać z daleka spacerowiczów. Było mi przykro, że tak traktują moje dziecko. Z drugiej strony, Milusia nie cierpiała obcych.
Poza tym była bardzo nieśmiała. Zdarzało się, iż ktoś czasem mnie jeszcze odwiedzał by sprawdzić, czy żyję. Kiedy niespodziewanemu gościowi chciałem pokazać Milusię, nigdy nie mogłem jej odnaleźć. Choć wydawało mi się, że dobrze znam swoje mieszkanie, okazało się, iż znalazła sobie doskonałą kryjówkę i nie opuszczała jej, dopóki gość nie zakończył wizyty. Irytowało mnie to trochę, bo widziałem, że traktowano mnie jak osobę z jakimiś urojeniami.
A przecież kiedy spałem, czułem, jak Milusia przychodzi pod łóżko i liże mnie po ręce. A potem wskakiwała pod kołdrę i przytulała się do mnie. Byłem jej wdzięczny za milczenie, podczas gdy ja, jak co noc, płakałem. Dzięki niej odnajdywałem choć namiastkę tej jedynej, niepowtarzalnej miłości, która w swym nieskończonym miłosierdziu zabrał mi Bóg.
W swej naiwności myślałem, że Milusia będzie ze mną zawsze. Ale smoki dojrzewają znacznie szybciej. Pewnego razu zauważyłem, że kręci się niespokojnie, jakby nie mogąc znaleźć miejsca. Zaczęła znikać na dzień, dwa, czasem dłużej. A kiedy wracała, nie było w niej tej radości, co dawniej. Spoglądała na mnie ze smutkiem olbrzymimi, czarnymi oczyma i prostowała swe okazałe skrzydła, jakby chcąc przekazać jakąś informację.
Aż w końcu nadszedł ten dzień. Stanęła przednimi łapami na parapecie przy otwartym oknie, rozłożyła skrzydła i spojrzała na mnie w ten swój niepowtarzalny sposób. Podszedłem do niej, chcąc się pożegnać, ale ona uchylała głowę przed pieszczotami, spoglądając co chwila na swój grzbiet. Moje serce gwałtownie zatrzepotało. Domyśliłem się, choć nie mogłem uwierzyć – ona chce mnie zabrać ze sobą!
Pokiwałem przecząco głową, ale po chwili pomyślałem – co mnie tu właściwie trzyma? Najbliżsi odeszli, znajomi uważają mnie za świra – komu jestem potrzebny? A tam czeka narzeczony Milusi, może pojawią się malutkie Milusiątka… No i ktoś mnie tam będzie choć trochę kochał. To dla mnie ważne…
Wskakuję na grzbiet mojego dziecka. Teraz dopiero czuję, jak bardzo wyrosła, nabrała krzepy. Uśmiecha się do mnie, po czym wydaje głośny okrzyk i spogląda z radością w stronę zachodzącego Słońca. Rozpościera błoniaste skrzydła, macha raz i drugi i powoli unosimy się, odlatując przez otwarte okno w stronę nieznanego.
Żegnaj, świecie który znam. I tak się ostatnio nie lubiliśmy.
***
Komisarz Woźniak skończył czytać tekst, spisany niedbale długopisem na kilku kartkach. Sprawa wydawała się jasna, choć tragiczna. Z zamyślenia wyrwał go basowy pomruk aspiranta Piguły:
– Wszyscy wiedzą, że chłopina zwariował po śmierci żony i dzieci. Popadł w alkoholizm, sąsiedzi i znajomi zgodnie twierdzą, iż miał urojenia, aż w końcu wyskoczył przez okno. Banalna sprawa!
Woźniak podszedł do okna, spoglądając na brudne ślady olbrzymich, podobnych do kurzych stóp na dywanie i parapecie. Aspirant aż się zachłysnął:
– No chyba nie wierzy pan, komisarzu, że to są ślady smoka! Może i te odciśnięte łapy są niepodobne do niczego, ale to nie znaczy, że tu był smok. No komisarzu!
Woźniak uśmiechnął się smutno. Spojrzał na podwładnego i powiedział:
– Oczywiście, że nie wierzę! Tylko powiedzcie mi aspirancie… – zawiesił na chwilę głos – powiedzcie mi, gdzie jest ciało denata?
Piguła podrapał się po głowie i wyjrzał jeszcze raz przez okno.
– Nie wiem, komisarzu, ale…
– Ale nie wyjaśnimy tej śmierci, dopóki nie znajdziemy ciała. Więc ruszcie się, Piguła, wytężcie umysł i wzrok i zastanówcie się, co się stało z zaginionym.
Nie zważając na słabe protesty podwładnego spojrzał jeszcze raz przez okno. Krwistoczerwone Słońce właśnie zachodziło, a komisarz Woźniak przysiągłby, że na jego tle, dokładnie pośrodku widzi małą, czarną kropeczkę.
Ale to musiało być złudzenie.
Zakładki