Opowiadanie
Gatunek: Science Fiction, Political Fiction
Witam. Dziś przedstawiam Wam moje najnowsze opowiadanie polityczne, w lekkim klimacie SF. Prawdę mówiąc ciężko mi się to pisze, bo to mój osobisty eksperyment. Nigdy nie pisałem politycznej fikcji w dodatku w trudnym do ogarnięcia ziemskim SF... Dochodzi do tego aspekt religijny i koncepcja na ciekawy wątek główny. Ale sądzę, że chociaż troszkę Was to zainteresuje ;) Pierwszy rozdział daję Wam dzisiaj, jutro na moim blogu pojawi się drugi, a na torgu rozdziały będą pojawiać się z opóźnieniem (tak, na blogu zawsze będzie o 1-2 więcej :D).
1. Miara się przebrała
Był to dzień jak każdy inny. Słońce zalewało swoim blaskiem całą okolicę, pofałdowaną koleinami po wielkich koparkach i wywrotkach. Trwał bowiem generalny remont dróg krajowych i dystryktowych.
Tomasz siedział wygodnie w fotelu, pracując tym samym na swoim laptopie. Jego dziennikarskim obowiązkiem było zdawanie szczegółowych relacji z każdej większej akcji na mieście, a zwłaszcza jeśli chodziło o ataki na szarych obywateli, dokonywane przez władzę. W dodatku jeszcze większej ilości roboty dokładał czynny udział w organizacji, którą zresztą sam założył. Jak tłumaczył – w wyniku nienawiści wobec trzymających łapy na jego pieniądzach. „Zabić Jezusa” to twór żyjący własnym życiem. Wymagał jednak dokarmiania w postaci nowych członków, którzy byli prawdziwą jego bronią – młodzi, silni, gotowi zawsze do pracy nie bojąc się krwi, potu i łez.
Mieszkanie Tomasza ulokowane było w bardzo dogodnym miejscu. W bliskim sąsiedztwie Warszawy, gdzie pracował. Na swoich trzydziestu metrach mieszkał sam, od czasu do czasu zapraszając jednak swoją dziewczynę, która wciąż mieszkała z rodzicami z dość oczywistego w tym kraju powodu – problemów finansowych. Tomek miał o tyle dobrą sytuację, że po ukończeniu prawa wiedział doskonale, na którym paragrafie można przyoszczędzić, a nawet wyciągnąć nieco od państwa.
Praca była prosta i przyjemna, w zamian jednak kiepsko opłacana. Za jeden artykuł do rządowego dziennika płacono mu zaledwie siedemset jednostek, co odpowiadało trzem starym polskim złotym. Łatwo można wykalkulować, że jego miesięczne zarobki wynosiły niecałe sto starych złotych. W nagrodę za ciężką pracę dostawał jednak premie w postaci bonów na żywność, energię i paliwo.
Centralnie sterowana gospodarka państwowa dawała się wszystkim we znaki, a najbardziej tym, którzy zarabiali najmniej. Rząd wiedział o każdym małym zakupie, prowadząc przy tym spis najczęściej nabywanych towarów, których ceny później podwyższali. Bony jednak wydawano nie jako równowartość pieniężna, tylko na ilość towaru. Tomasz, posiadając samochód napędzany wodorem, trzymał w szufladzie pokaźny plik świstków pozwalający na zakup kilkudziesięciu litrów paliwa, którego cena wynosiła tysiąc dwieście jednostek za litr.
Oczywiście mógł sprzedać to znajomym. Ryzykowałby jednak więzienie, bowiem rząd zakazał wymiany bonami, a także blokował wszelkie pożyczki.
Rozmyślania o beznadziejnej sytuacji w kraju przerwał Tomaszowi niespodziewany mail z firmy telekomunikacyjnej, w której posiadał telefon. Rachunek na dziesięć tysięcy jednostek sparaliżował umysł i ciało mężczyzny. Dostał gęsiej skórki, dreszczy, a krótko przycięte blond włosy stanęły dęba. Czując wzbierający gdzieś w okolicach żołądka gniew, wybiegł na ulicę i zaklął kilkanaście razy.
Znów musiał narazić się na więzienie. Musiał sprzedać bon lub pożyczyć pieniądze od babci.
Jego babcia była wysoko postawioną członkinią partii rządzącej. Mimo to kochała swojego buntowniczego wnuka.
Tomasz wsiadł do nowoczesnego Christo AD2094 napędzanego wodorem pozyskiwanym z wody destylowanej. Samochód chodził jak marzenie – cichy, szybki i z dobrym odejściem. Jedyną chyba zaletą nowej władzy były drogi w idealnym stanie pozwalające rozwijać niewyobrażalne prędkości. Korzystając z takiej możliwości popędził na najbliższą stację paliw. Zakupił buteleczkę wody, która spokojnie wystarczała na kilka dni jazdy, a kosztowała zaledwie dwieście jednostek. Zamontował specjalny uchwyt z pompką i wymienił aluminiową wkładkę, która służyła do filtrowania gazu.
W końcu mógł ruszyć.
Pędził przez niezagospodarowany jeszcze jałowy teren bez drzew, nawet trawy. Wzbijał w powietrze tumany kurzu i piachu opadłego na jezdnię po licznych burzach i silnych wiatrach. W pewnym momencie z naprzeciwka mknął bezzałogowy dron patrolujący. Mrugnął ostrzegawczo czerwonymi światłami, a Tomasz, rozumiejąc sygnał, zwolnił do maksymalnej dopuszczalnej prędkości. Pierwsze ostrzeżenie, pomyślał i pomknął dalej.
Gdy mijał wstrętną jaskrawożółtą tablicę z nazwą miasta – Święty Jan – wskazówka prędkościomierza opadła gwałtownie, a kontrolki sygnalizujące uruchomienie mechanizmu hamowania rozpromieniły się czerwonym blaskiem. Maszyna szarpnęła i przeszła w tryb swobodnego dryfu zaprogramowanego tak, by na dobre zatrzymać się przed miejscem zamieszkania babci Tomasza.
Święty Jan to wybudowana w niespełna dwa lata miejscowość pełna blokowisk i obskurnych barów dla ubogich ludzi. Ciekawostką może być fakt, iż wszystkie podobne miejsca w kraju nazywano imionami świętych. Zsyłano tam bezrobotnych, a także starych ludzi, z których nie byłoby więcej pożytku.
Jedynie usytuowanie Świętego Jana sprawiało, że była to atrakcyjna lokalizacja. Bliskie sąsiedztwo Jezusowa – nowej stolicy Katolickiej Republiki Polskiej – skutkowało tym, że miasto powoli stawało się sypialnią dla zapracowanych urzędników.
Przy ulicy Kościelnej znajdowały się tylko obrzydliwe, prostopadłościenne, szare bloki z płyty, podobne do tych stawianych kilkadziesiąt lat wcześniej. W wielu oknach nie widać było firan i zasłon, co oznaczało, że stoją puste lub – co bardziej prawdopodobne – mieszkańcy są tak biedni, że ich po prostu nie stać.
Dokładnie naprzeciw bloku babci Tomasza znajdował się cmentarz okręgowy, na którym pochowani byli jego rodzice. Zginęli oni w brutalnym, niezapowiedzianym ataku rakietowym na Warszawę. Ówczesna opozycja nie przebierała w środkach i agresywnie wpajała mieszkańcom swoje racje wszelakimi metodami. Ładunek nuklearny, który spadł na poprzednią stolicę Polski, był słaby i nie wyrządził długoterminowych szkód, ale zarazem był na tyle silny, by zabić kilkanaście milionów mieszkańców największej europejskiej metropolii.
Tomasz minął na chodniku grupkę przechodniów, nie zwracając na nich uwagi. Uważał bowiem, że ludzie nie są ciekawi i należy omijać ich z daleka. Wszędzie mogli kryć się tajniacy i księża w cywilu.
Wbiegając po obdrapanych i poszczerbionych schodach, Tomek zderzył się ze swoim dawnym znajomym lekarzem – Szczepanem Miręgą. Wymienili tylko uprzejmości, lecz zdążyli umówić się na spotkanie. Poszedł dalej, na czwarte piętro.
Babcia klęczała w największym pokojem, przed największym krzyżem, jaki Tomasz widział w życiu. Nie przerywając babcinego rytuału, zaczął oglądać obrazy, które były mu doskonale znane.
Tragicznie zmarły prezydent, którego malarz wyraźnie nie lubił. Portret był niedokładny, niewyraźny i odbiegał od rzeczywistości. Niedbałe pociągnięcia pędzlem sprawiały, że poszczególne kolory zlewały się ze sobą, w dodatku artysta nie przyznawał się do dzieła i nigdzie nie podał informacji o autorze. Tomasz nie lubił tego malowidła, jednak głowę państwa cenił ponad wszystko. Babcia trzymała ten obraz wyłącznie ze względu na niego.
Tuż obok wisiała ogromna ikona przedstawiająca Maryję z Jezusem na weselu w Kanie. Interpretacja biblijnego cudu wyglądała oszałamiająco. Nawet Tomaszowi – ateiście – podobała się ta scena. Starszawa kobieta ubolewająca nad brakiem wina prosiła Maryję, by jej syn coś na to zaradził. Jezus stał w tle, wykonując energiczne ruchy rękami. W oddali hulał porywisty wiatr, zakrzywiający pomniejsze drzewka w łuki, niemal zmuszając ich czubki do dotknięcia trawy. Artysta oddał piękno tamtejszej natury najlepiej, jak to można było zrobić.
Najbardziej nielubianym przez Tomasza obrazem był jednak mały, w porównaniu do poprzednich, portret obecnego przywódcy – papieża Klaudiusza Drugiego.
Gdy staruszka w końcu podniosła się z podłogi, Tomasz opowiedział o zaistniałych okolicznościach, o wysokim rachunku i małych dochodach, chociaż babcia doskonale znała jego sytuację. Był to jednak pierwszy raz, gdy prosił ją o zapomogę.
– Nie mogę ci pożyczyć pieniędzy – gruchnęła załamującym się ze starości głosem. – Władujesz to w tą barbarzyńską organizację zwróconą przeciw Bogu…
– Ależ babciu – przerwał jej Tomek. – Potrzebuję pieniędzy, bo nie mam z czego żyć!
– Stanowcze nie! – krzyknęła. – Najwspanialszy Klaudiusz nie pozwala pożyczać nikomu pieniędzy. Zresztą… I tak wszystko rzucam na tacę. Wolę dać na kościół, niż takiemu bezbożnikowi, jak ty!
Mężczyzna nie wytrzymał i wybiegł z mieszkania, kierując się prosto do swojego samochodu.
Stojąc przed klatką, zauważył w oddali dwóch gwardzistów tłukących pałami jakiegoś przechodnia. Zwykle nie interesował go los szarych obywateli, lecz tym razem coś tknęło go, by podejść bliżej. W ofierze rządowych sługusów rozpoznał swojego przyjaciela z dzieciństwa – Metala. Pozyskał sobie ten dumny przydomek z powodu długich, czarnych, wiecznie przetłuszczonych włosów oraz muzyki, jakiej słuchał.
Tomasz wyjął z kieszeni legitymację potwierdzającą jego przynależność do „Zabić Jezusa” i niemalże wykrzyczał wyuczoną formułkę:
– Powołując się na artykuł drugi ustawy o nietykalności członków partii politycznych nakazuję wam zaprzestać znęcania się nad tym niewinnym obywatelem.
Jeden z członków Gwardii Papieskiej spojrzał spode łba na Tomasza i roześmiał się.
– Patrz Krzychu, to jeden z tych antyklerykałów zawszonych!
– No – odparł drugi. – Dobra, zostaw tego brudasa, bo jeszcze nam zaszkodzi. Idziemy.
Gdy Metal wytrzepał się z ulicznego pyłu, podziękował Tomaszowi za bezbłędną interwencję. Wsiedli obaj do Christo AD2094 i pojechali do siedziby organizacji.
– Miara się przebrała – rzekł zdenerwowany Tomasz. – Czas rozpocząć działanie… Czas ogłosić rebelię i zrzucić ze stołków wszystkich klechów. Za naszą Polskę!
– Za naszą Polskę! – odpowiedział Metal.
Zakładki