Cytuj:
Plan na Sylwester 2010 był prosty. Używki i panienki. Nigdy nie miałem problemów z brakiem powodzenia u płci pięknej. Uchodziłem za największego przystojniaka w szkołach i wykorzystywałem to jak chciałem. W ten dzień również wszystkie laski były moje. Nie pamiętam, którą kopnął zaszczyt numerku ze mną. Nie pamiętam czy w ogóle zdążyłem jakąś przelecieć. Zapity i zaćpany przed północą trafiłem do szpitala i zabawę do rana szlag trafił.
Pierwszy raz zobaczyłem ją w drodze do kibla. Jechała na wózku do zabiegówki. Zrobiło mi się jej żal, w końcu ludzie zawsze litują się nad kalekami. Miała kruczo-czarne włosy, równie ciemne oczy i ładne, delikatne rysy twarzy. Pomyślałem z przekąsem „do ruchnięcia, a na wózku”. Gdy ją mijałem, zauważyłem, że ma dziwnie powykręcane palce w dłoni. Każdy w inną stronę. Wzdrygnąłem się. Płytkie to, ale estetyka zawsze miała dla mnie ogromne znaczenie.
Drugi raz zobaczyłem ją, gdy czekała na coś pod szpitalem. Gdy nasze spojrzenia się spotkały, odwróciłem wzrok. Bałem się, że poprosi mnie o jakąś pomoc. Po chwili przyjechała po mnie Teresa, kumpela. Zachciało jej się bawić w dobrą ciocię i spytała inwalidkę czy wszystko w porządku. Odparła, że tak i czeka na taksówkę. Objawiło się więc nowe wcielenie Matki Teresy i padła propozycja podwiezienia. Oczywiście ja musiałem składać ten cholerny wózek.
Podczas jazdy się nie odzywałem. Ból głowy i ogólne złe samopoczucie sprawiły, że myślami odlatywałem nie wiadomo gdzie. Ale mogę przyznać, że jedno pytanie po głowie mi krążyło i w jego zadaniu wyręczyła mnie Teresa.
-Chorujesz na coś czy po wypadku?
-Mam zespół Horsengena. Choroba czasami ogranicza moje zdolności ruchowe i nie mogę uprawiać sportu.
Powinienem pomyśleć, że los jest okrutny. Ja jednak wyznawałem teorię, że skoro jestem zdrowy, to ktoś musi być chory. Równowaga w świecie to podstawa.
Trzeci raz zobaczyłem ją w jednej z nadmorskich kawiarni. Siedziała i piła sok. Była na krześle, a nigdzie obok nie było zauważyłem jej wózka. To mogło oznaczać tylko. Od razu pomyślałem, że jest najpiękniejsza na świecie. Przysiadłem się do niej z bananem na ryju.
- Cześć! Jak to się stało, że wyzdrowiałaś? – Spojrzała na mnie dziwnie z lekkim politowaniem, ale wtedy tego nie zauważyłem. W tej chwili zależało mi tylko na tym, żeby… Sam w sumie teraz nie wiem, na czym. Mógłbym rzec, że na przeleceniu jej, ale nie jestem tego taki pewien. Po prostu było w niej coś, co mnie zastanawiało. – Podwoziłem cię miesiąc temu spod szpitala – dodałem, na wypadek jakby mnie nie pamiętała.
- Ach, pamiętam. Cześć Teresa – uśmiechnęła się kpiąco.
- No… - zgasiła mnie lekko – Razem cię podwoziliśmy… Jestem Radek. Co słychać? – uniosłem brew i spojrzałem w oczy tak, że powinna się rozpłynąć. Tymczasem to ja prawie utopiłem się w jej spojrzeniu.
- Wszystko w porządku. Ale nie wyzdrowiałam. Po prostu dziś wystarcza mi trzecia noga – odparła i kiwnęła głową w bok. Zobaczyłem opartą o krzesło drewnianą laskę. Poczułem się jak kompletny idiota. Natychmiast uciekłem stamtąd pod jakimś głupim pretekstem.
Czwarty raz zdarzył się całkowicie z mojej inicjatywy. Miałem dobry tydzień, więc postanowiłem zrobić coś dobrego dla świata. Pomyślałem, że ona ma na bank nudne życie. Ciągle sama, bo kto chciałby się z nią kumplować? Łaskawie postanowiłem się z nią spotkać, aby trochę uspokoić swoje sumienie po tym co odwaliłem w kawiarni. Tylko jeden raz. Byłem pewien, że brakuje jej rozmów z prawdziwymi facetami. Mogłem z nią nawet lekko poflirtować, żeby jej trochę to życie ubarwić. Podzwoniłem, popytałem i znalazłem ją w parku.
- Mały ten świat – skwitowała, gdy podszedłem.
- To chyba jakiś znak – odpowiedziałem i usiadłem obok niej na ławce. Wzruszyła ramionami i zapadła cisza. Poczułem się jak leszcz. Myślałem, że będzie się cieszyć z mojego zainteresowania.
- Co robiłeś wtedy w szpitalu? – spytała w końcu.
- Za dużo wypiłem, a ty? – odparłem tak, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
- Byłam u siostry. Też za dużo wypiła – rzekła z lekkim przekąsem.
- Co powiesz na lody?
- Zapraszasz mnie? – uniosła brew w geście zdziwienia.
- Ta…
- Dlaczego?
- Bo mam taką ochotę.
Mój plan wymknął się spod kontroli. Zaczęliśmy się codziennie spotykać. Okazało się, że można z dziewczyną przegadać wiele godzin bez chęci dobrania się do niej. Tak, przyznaję… Zafascynowała mnie. Dzięki niej spojrzałem na świat z innej perspektywy. Dragi, alkohol, panny – wszystko poszło w odstawkę. Zrozumiałem, że wcześniej tylko egzystowałem. Dopiero przy niej obudziłem się i odżyłem naprawdę. Myślałem, że się zakochałem. Ciągle zastanawiałem się gdzie, z kim i po co jest. Chciałem ją mieć dla siebie dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale ona traktowała mnie z dystansem.
Długo trwało, zanim całkiem się przede mną otworzyła. Nie chciała się zaangażować, traktowała mnie jak przyjaciela, brata. Próbowała mnie swatać ze swoimi koleżankami. Wiele razy dawała mi do zrozumienia, że nie jestem dla niej ideałem faceta. Wiedziała o moim poprzednim życiu. Gdy się sprzeczaliśmy, nazywała mnie zaćpanym seksoholikiem. A przecież odkąd zacząłem się z nią spotykać, nie ruchałem żadnej innej. Inna sprawa, że jej też.
Pewnego dnia się przewróciła i nie mogła wstać. Wystraszyłem się, nie wiedziałem co robić. Wziąłem ją na ręce i niosłem kilometr do jej domu. Próbowała się wyrwać, kazała zadzwonić po taksówkę, uspokajała mnie, że to się zdarza. Nie słuchałem jej, po prostu ją niosłem i powstrzymywałem napływające do oczu łzy. Bałem się wypuścić ją z rąk. Ktoś mi kiedyś powiedział, że jeśli się prawdziwie pokocha, to nie przestanie do końca życia. Czułem, że to prawdziwe uczucie dopadło mnie. Postanowiłem, że znajdę dla niej ratunek. Zbiorę pieniądze, zabiorę do Ameryki na leczenie.
Zacząłem czytać medyczne książki i przetrząsnąłem cały Internet. Okazało się, że mnie okłamała. Mówiła, że czasami słabną jej nogi. Mówiła, że czasami łapią ją bezbolesne skurcze w różnych częściach ciała. A prawda była taka, że to wszystko miało pojawiać się coraz częściej. Kwestią czasu była też zapaść płuc, niewydolność nerek, kłopoty z mową, utrata wzroku i całkowite zwiotczenie mięśni. Wszystko przed ukończeniem trzydziestki. Pokłóciliśmy się wtedy. Siódmego lipca, siedem miesięcy od naszego pierwszego spotkania.
- Jak mogłaś mi nie powiedzieć?! Miałem się za parę lat obudzić z rośliną u boku?! – rzucałem książkami. Byłem zawiedziony i rozczarowany. Nie pozostała mi dłużna. Padło wiele przykrych słów. Za wiele by wybaczyć i zapomnieć. Zerwaliśmy znajomość, bo myślę, że związkiem tego nazwać nie można. Nie całowaliśmy się, nie uprawialiśmy seksu, nie przytulaliśmy się. Po prostu spędzaliśmy razem czas, a ja głupi sobie uroiłem, że to się skończy ślubem.
Wróciłem do poprzedniego życia. Znowu zacząłem dymać przypadkowe laski i wciągać wszystko co mi kumple wsuną pod nos. Po którejś balandze stanąłem na balkonie i przypomniało mi się, co ona mówiła w takich chwilach. Dyrdymały o gwiazdach i drogach mlecznych.
„Widzisz tamtą gwiazdę? To gwiazda Radzia.”
„Co ty wymyślasz, dziewczyno…”
„Naprawdę, nie śmiej się.”
„To nie żartuj, moja śmieszko…”
„Myślisz, że to żarty?”
„Jeśli dodasz, że obok mojej gwiazdy jest twoja, to nie będę tak myślał…”
„Dobrze. Koło twojej jest moja.”
„No, to już brzmi wiarygodniej…”
Nagle padłem na kolana, wypuszczając peta z dłoni, bo dotarło do mnie jak bardzo mi tych dyrdymałów brakuje. Spieprzyłem coś, co było dobre. Zawsze chwytałem dzień, więc dlaczego przestraszyłem się robienia tego z nią? Po co analizowałem przyszłość? Postanowiłem wszystko odzyskać. Po pół roku od ostatniego spotkania.
Jej matka wręczyła mi list i zamknęła drzwi przed nosem. Kwadrans stałem pod tym domem, nie mogąc pojąć tego, co mi powiedziała. Dwa słowa, które nie mogły sobie znaleźć miejsca w mojej głowie. Drżącymi rękami rozłożyłem kartkę.
„Radku. Zabraniam Ci kiedykolwiek pomyśleć, że to Twoja wina. Zrobiłam to dla siebie. Dziękuję za wszystkie wspaniałe chwile. Bardzo żałuję, że nie mogę Cię pocałować na pożegnanie. Kocham Cię. Życzę Ci wszystkiego najlepszego.
Ps. Może jest życie po życiu. Może obudzę się jeszcze raz. Taka jak należy.”
Łzy przysłoniły mi jej podpis. Nie mogłem uwierzyć, że ktoś tak po prostu może zniknąć. Popełnić samobójstwo. Zabić się. Spóźniłem się tydzień. Boże, tydzień. Ona umierała, a ja się bawiłem.
Poszedłem na jej grób. Łatwo można było go rozpoznać. Najpiękniejszy na cmentarzu. Całe miasto ją uwielbiało. Zasypali kwiatami i maskotkami, prawie nie było widać zniczy. Uklęknąłem i przez kilka godzin, bez ruchu, wpatrywałem się w jej fotografię. Na odchodne ją pocałowałem.
- Też cię kocham – powiedziałem z trudem, bo gardło wciąż miałem ściśnięte. Przez kolejne dni również tu przychodziłem. Cmentarz stał się moim drugim domem.
Któregoś razu znużony zasnąłem na jej grobie. Obudził mnie czyjś dotyk. Zdziwiony, że jest już ciemno, gwałtownie się podniosłem, omal nie przewracając dziewczyny, która mnie tu znalazła.
- Sory… Zaspałem.
- Nie szkodzi – zaśmiała się. – Chciałam sprawdzić czy wszystko w porządku. Jest zimno.
- To prawda. – Przyjrzałem się jej. W świetle latarni dało się dojrzeć, że jest ładną i zgrabną blondynką. – Sama tu przyszłaś? – Spytałem mając nadzieję, że zaprzeczy.
- Tak.
- Nie boisz się, że ktoś cię zgwałci albo zabije? Nie brakuje psycholów nawet na cmentarzu – pogroziłem jej palcem. Lekkomyślność u ludzi mnie ostatnio denerwowała.
- Wszędzie może mi się to przytrafić. A tutaj można pooglądać najpiękniejsze gwiazdy.
- Gwiazdy? – pokręciłem zdziwiony głową. Pomyślałem, że to ja trafiłem na psycholkę.
- Owszem. Jak masz na imię?
- Radek…
- A więc spójrz na tamtą – pokazała jakąś palcem. – To gwiazda Radzia.
Zamarłem. Spojrzałem uważniej na dziewczynę. Uśmiechnęła się niewinnie. „Może też znowu się obudzę”, pomyślałem mimowolnie i podałem jej rękę. Carpe diem…
Cytuj:
Pierwszy obudził się Anzelf.
Spojrzał na śpiącą, wychudzoną i posiniaczoną siostrę i serce mu pękło po raz kolejny.
Niemoc. Znał już najgorsze uczucie na tym świecie. Świadomość, że ktoś bliski mu cierpi, i, że nie może w żaden sposób pomóc przepełniała jego duszę w ciągu ostatnich kilkunastu godzin.
Sytuacja była gorzej niż tragiczna. Dali się złapać. Nie mieli przy sobie fałszywych dokumentów, a prawdziwe- izraelskie. Nie znali arabskiego, ani nawet nie wyglądali na nich.
Udawać zagubionych było się sposób, zresztą, i tak skończyłoby się to porażką. Nawet nie wiedzieli kim są porywacze.
Bez różnicy, czy to waleczni bojownicy o swoją rasę, czy zwykłe rzezimieszki liczące na okup, sytuacja nie była dobra. Pochodzili z bogatego, jak na Arabię, rodu. Prawda to. Ojciec ich jednak zaginął tygodnie wcześniej. Prawdopodobnie porwany w podobny sposób. Okupu nigdy nie będzie. Przeto ostatni członek rodziny właśnie gnił nie wiadomo gdzie, pewnie w podobnym lochu.
Anzelfa, nadzieja na ratunek opuściła już dawno. Nie wierzy, że nagle porywaczom wyrośnie serce. Nie wierzył, że uda mu się uciec.
Nawet wizja Boga pomagająca swoim wyznawcom wydała mu się dość niedorzeczna.
Wiedział, że nie ma co oczekiwać pomocy. Nawet, gdyby porywacze wpadli w czyjeś ręce, to i tak, w Arabii, on i jego siostra skazani byli na pewną śmierć.
Zlustrował jeszcze raz pomieszczenie. Szare, surowe ściany, wysoki sufit, jedno, niewielkie okienko na wysokości paru metrów. Wszystko to nie sprzyjało ucieczce. Jedyną nadzieję jaką dawało to szybką śmierć.
Czekanie było najgorsze. Pewność, że już nie pojawi się nic, co mogłoby zmienić losy. Że kolejne wersje przyszłości różnią się tylko długością jego pobytu w celi. Pragnienie życia umierało z każdą chwilą.
Anzelf spojrzał na współtowarzyszy niedoli. Kolejny raz zobaczył trzy żywe, wychudzone i wymęczone życiem w ciągłej bitwie, trupy.
Jego starsza, szesnastoletnia siostra. Stary Kallo, mędrzec, zawsze mający coś do powiedzenia, któremu jednak walka i loch związały język.
No, i ostatni z ich rzekomych kompanów. Niemowa Rusbin. Nic o nim nie było wiadomo, ale z relacji starca wynikało, że przybył tu kilka dni przed nimi.
Ikhira, siostra Anzelfa poruszyła się niespokojnie. Po chwili otworzyła oczy, przetarła je, a na jej twarzy zagościł smutek.
Żal, że to życie. Życie, a nie sen, z którego przed chwilą uciekła. Że prawdopodobnie w ciągu kilku dni umrze.
Że jej proste, dziecięce marzenia nigdy się nie spełnią.
Że odejdzie z tego świata tylko dlatego, że jej ojciec był Żydem, a matka Żydówką.
- Źle spałam - powiedziała głosem pełnym smutku i zmęczenia
- Już niedługo. – Uspokoił ją brat
- Jak myślisz, ile jeszcze będziemy tu siedzieć? Długo jeszcze przyjdzie nam żyć bez nadziei na jutro? – Zapytała niepewnym głosem.
- Dzień, może dwa. Później zaśniemy na zawsze. – Odpowiedział spokojnym głosem.
Cisza. Nieustająca cisza i spokój. Tak przeminął drugi dzień.
Każdy we własnej głowie godził się z dotychczasowym życiem. Każdy się z nim żegnał. I każdy podsumowywał, co zrobił, a czego nie zdążył. Śmierć mogła przybyć w każdej chwili.
Małe, zakratowane okienko pozwalało zachować upływ czasu. Zbliżał się wieczór.
Anzelf podszedł do siostry. Przytulił ją. Wszystkie urazy między rodzeństwem uciekły. Czuli się blisko. Zapadła noc. Ikhira zasnęła. Anzelf nie potrafił. Nie umiał zrozumieć tego co się dzieje. Nie umiał się z tym pogodzić. Nie umiał spojrzeć nadchodzącej śmierci w oczy.
Noc była gorsza od dnia. Była strachem. Była niepewnością. Chłopiec nie bał się duchów. Nie bał się potworów.
Tej, jednej, nocy uświadomił sobie, że żadne potwory, poza ludźmi nie istnieją. Że duchy są bezbronne. Że ciemność nie zabija.
Że jedynie człowiek może zadać ból i stworzyć strach. Że to ludzie mogą w nocy przyjść do celi i dojrzeć jego śpiącą siostrę. Mogą bić i mogą gwałcić. Mogą zabić. Mają całkowitą władzę, bo mają broń. Mogą wszystko, bo nie urodzili się Żydami. Bo nie mówią w jidysz. Bo nikt ich nie porwał. Bo są na swojej ziemi.
Czy jutro jeszcze otworzy oczy? Czy obudzi się jeszcze raz?
Pierwszy obudził się Anzelf. Rozejrzał się po celi i zauważył brak Rusbina. Widocznie niemowę zabrali nocą. Może na przesłuchania, może na tortury, a może nie był im już potrzebny?
Bez względu na powód, w lochu zrobiło się o wiele bardziej pusto. Nie chodziło o gwar, na który wszak, niemowa wpływu nie miał. Chodziło o jedność w bólu. W cierpieniu. O to, że ktoś przeżywa dokładnie to co my.
Drugi dzień upłynął na rozmowie. Na wspomnieniach. Rodzeństwo wzajemnie opowiadało sobie dawne dzieje i historie. Patrząc na ich uśmiechy i rozmarzone twarze nie dało się zauważyć zbliżającej się katastrofy, która wszak w każdym z nich drzemała.
Starzec, zaś, rozbudzony gawędą młodych sam zaczął wspominać dawne dzieje i snuć myśli filozoficzne. O życiu wiecznym i o osiągalnym szczęściu na ziemi.
Kallo wielokrotnie opowiadał o swej rodzinie. Wielokrotnie też mówił o swym wyznaniu i Bogu, którego za życia nie wielbił, i nie chwalił. Nie sposób teraz dociec, czy nawrócił się ze strachu, czy po prostu świadomość nadchodzącej zagłady umożliwiła i ułatwiła mu w znalezieniu nadrzędnego celu w życiu.
Był jednak dobrym człowiekiem. To się czuło.
Kiedy znów zapadał zmrok Anzelf myślał że nie wytrzyma nocy. Nie mógł nawet popełnić samobójstwa, choć pewnie nawet, gdyby miał taką możliwość nie zostawiłby siostry samej. Nie teraz. Nie dziś. Nie tej nocy. Nie w tej celi.
Zastanawiał się, po raz setny. Co czeka go później?
Nie doszedłszy do żadnych wniosków począł oczekiwać na jutrzejszy dzień. Na jutrzejszą rozmowę z siostrą. Na jutrzejszą dysputę z mędrcem.
Nie wiedział, że ona nie nadejdzie.
Nie wiedział, że już się nie obudzi…
Rankiem do celi weszło kilku żołnierzy. Poczęli wynosić ciała. Najpierw starzec. Mógł mieć około osiemdziesięciu lat. Patrząc nań uzyskiwało się wrażenie, że kula skróciła jego żywot o ledwie kilka miesięcy. Na końcu żołnierze wynieśli splecione w ostatecznym uścisku dwa ciała. Anzelfa i Ikhiry. Kochali się. Jak rodzina. Jak ludzie. Jak istoty pożądające życia. Szczęścia…
Nie obudzą się już.
Nigdy.