-
Witam po przerwie!
Walki Pisarzy, początek roku szkolnego i cały ten burdelik związany z organizacją w klasie marutalnej skutecznie przeszkodziły mi w pisaniu opowiadań :( Nic jednak straconego, wszystko nadrobimy i gwarantuję, że moje obie serie będą regularnie już kontynuowane. Nie wiem tylko, czy będę rozdziały wydawał co tydzień czy co dwa, zależy to od nakładu pracy ze szkoły. Nie mniej jednak przedstawiam piąty rozdział "Dziedzictwa rodu Shettleton", w którym w końcu dowiecie się jak skończyła się potyczka Patricka Shettletona z Arthurem Greenholdem. Powoli zbliżamy się do głównego wątku związanego z tytułowym dziedzictwem. Szybka akcja, wiele walk i pojedynków. To wszystko już w przyszłych rozdziałach, tymczasem zapraszam na poniższy!
Rozdział V
Wszystko w jednej chwili ucichło, jakby ktoś włożył zatyczki do uszu lub zwyczajnie ogłuchł. Oświetlane srebrnym księżycowym światłem chmury zatrzymały się w miejscu, a przelatujące na ich tle ptaki wyglądały jakby były zawieszonymi na sznurkach zabawkami w niemowlęcej kołysce. James miał kilka sekund na usunięcie z pola bitwy przyzwanych przez Greenholda bestii. Przez chwilę nie miał zielonego pojęcia jak ma to uczynić, ale szybko zdał sobie sprawę, że wystarczy zamienić potwory w ślimaki i zwyczajnie je zdeptać. To też młody Shettleton uczynił i dosłownie w ostatniej chwili zdążył schować się z powrotem w krzakach. Czas ponownie ruszył, niewielkie chmury zaczęły leniwie sunąć po usianym drobnymi punkcikami nieboskłonie. Odbite od srebrnego globu światło rozświetlało pole walki, na którym zapanował chaos. Kiedy Jamesowi upłynęły dwie minuty, w rzeczywistości nie minęła nawet sekunda. Czarne Demony zniknęły tak samo niespodziewanie jak się pojawiły. Chłopak szybko zdał sobie jednak sprawę, że nie do końca udało mu się powstrzymać bestie, gdyż nie zniszczył bramy ze smolisto czarnego dymu.
Mężczyźni w dalszym ciągu kłócili się o to, kto tak naprawdę jest po stronie zła. Chociaż żaden nie potrafił udowodnić drugiemu winy, każdy z nich wiedział swoje i według nich tylko to było prawdą, co sami uważają. James podsłuchał z emocjonującej rozmowy, że jest jedynym człowiekiem na Ziemi, który mógłby pozbawić żywota jednego z Panów Zagłady. Którego by sobie nie wybrał, zabiłby go z pewnością, a przynajmniej tak sądził senior rodu Shettleton.
Gałęzie wbijały się Jamesowi boleśnie w policzki, zaś mrówki, na których kolonii raczył usiąść, obłaziły go i mocno gryzły. Nawet tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę.
Pomimo zdziwienia na twarzach obu panów, walka nadal trwała. Czarownicy przekrzykiwali się w zaklęciach wszelakiej maści: blokujących, torturujących, śmiercionośnych, raniących i unikających. Wszystkie chwyty były dozwolone, bo przecież nie była to oficjalna walka turniejowa, podczas której nie wolno używać niektórych rodzajów magii, w szczególności tej najczarniejszej.
Jeśli chodzi o czarną magię, to ród Shettleton był w tej dziedzinie postrzegany jako mistrzowie. Sam Patrick miał na koncie niemal trzysta stoczonych pojedynków, w tym tylko dwa przegrane. Jedyne dwa stoczone z Arthurem Greenholdem.
Po dwóch kwadransach z gospody wybiegł Klemens zaciekawiony kolorowymi błyskami na rozgwieżdżonym niebie. Wraz za karczmarzem na dwór wyszło sporo ciekawskich biesiadników, którzy nierzadko trzymali kufle ze złocistym trunkiem. Przedsiębiorczy Thomas z Rithuanu zbierał zakłady. Niektórzy śmiałkowie wzięli ze sobą krzesła i rozsiedli się wygodnie ze szklanicami najlepszego rithuańskiego wina, obserwując emocjonującą walkę.
Księżyc powoli chował się za oddalony łańcuch Gór Phiverryńskich. Na wschodzie, gdzie położona była osada Amyville, zaczynało się rozjaśniać, sygnalizując tym samym nieuchronne nastanie świtu. Oznaczało to, że pierwsza od dwóch dekad walka przedstawicieli zwaśnionych rodów Greenhold i Shettleton musiała dobiec końca. Niestety przepisy zabraniały toczenia magicznych pojedynków między wschodem a zachodem słońca. Porządny czarownik nigdy nie złamałby królewskiego prawa, dlatego Arthur chcąc szybko zakończyć pojedynek posłał w kierunku przeciwnika śmiercionośne zaklęcie wykradzenia duszy.
Wszyscy gapie jak jeden mąż wydali z siebie głośne „oh”. Myśleli, że to koniec walki, a Patricka Shettletona trzeba będzie pochować. Wtedy na linii ognia nieoczekiwanie zmaterializowała się Madeleine. James wytrzeszczył oczy, nie wierząc w to, co widział. Kolejne westchnienie widowni oznaczało to samo zdziwienie. Kobieta pochłonęła całą energię zaklęcia po czym jej dusza zaczęła się powoli ulatniać.
Nikt z ciekawskiego tłumu nie widział nigdy ludzkiej duszy, wielu wątpiło w jej istnienie. Wykradzenie duszy Madeleine przez Arthura Greenholda dało jednak niezbity dowód na jej istnienie.
Był to niebiesko–złocisty obłok. Na wpół żywa Madeleine zdołała jeszcze powiedzieć Patrickowi, aby chronił wnuka i dokładnie przeszukał gospodę. Gdy w końcu wyzionęła ducha, ów okrążył ciało trzykrotnie, po czym powędrował w stronę mordercy. Przerażony Arthur pobladł na twarzy i wziął nogi za pas. Biegł tak szybko, że na tle rozjaśniającego się nieba było widać tumany kurzu wzbijanego przez jego buty. Duch wstąpił w ciało Patricka, który w tym samym momencie stracił przytomność.
Izba sypialna urządzona była w nowoczesnym stylu. Kolorowa tapeta, wykładzina ze sztucznego tworzywa i bawełniane zasłony w oknie zupełnie do siebie nie pasowały. Taka jednak moda panowała w tamtejszych okolicach. Karczmarze coraz częściej zamiast głów jeleni i dzików wieszali na ścianach obrazy i przeróżne małe instrumenty muzyczne. W tym pokoju w oczy rzucała się przepiękna gitara wykonana w Shardhanie.
Na niezbyt szerokiej kozetce leżał Patrick Shettleton, przy którym przez cały czas siedział James. Gdy w końcu starzec obudził się, nie bardzo wiedział gdzie się znajduje i jak tam trafił.
– Co ja tu robię? – zapytał.
– Zostałeś ranny w walce z Arthurem Greenholdem – odparł James. – Obroniła cię Madeleine.
– O, to ty, Chris.
– Nie. Nie jestem tym, za kogo mnie uważasz – zanegował. – Tak naprawdę nazywam się James Shettleton i jestem twoim wnukiem, którego tak bardzo chcesz odnaleźć i ochronić.
– Musimy wracać do Amyville – zakomunikował starzec.
– NIE! – krzyknął młody Shettleton. – W żadnym razie tam nie wrócę! Chcę razem z tobą raz na zawsze zamknąć Czeluść. Jeśli to ja jestem jedynym, który może mierzyć się z Panami Zagłady, to jestem na to gotów.
– Ale ty masz tylko dziesięć…
– Aktualnie to trzydzieści parę – przerwał i wyszedł z izby.
Przez cały kolejny dzień Shettletonowie jedli najlepszy bigos na świecie i pili wcale nie gorsze rithuańskie wino. Kapusta była miękka, zaprawiana przecierem pomidorowym. Obficie doprawiona zmieloną, suszoną papryką oraz kulkami czarnego pieprzu. Jednak największym atutem przyrządzonej przez Klemensa potrawy była duża ilość różnego rodzaju mięs. Sam gospodarz twierdził, że nigdzie indziej nie dają tak dużo, co u niego.
Gdy zapadał zmrok, dwóch świeżo upieczonych absolwentów Studium Czarowników chciało stoczyć ze sobą pojedynek. James został wybrany na sędziego. Jego zadaniem było obserwowanie, czy zawodnicy grają fair i ocenianie jakości i celności zaklęć oraz taktyki.
Mag zwany Anthoisem wyzwał na pojedynek Friviusa z Saahadimu. Walka rozpoczęła się łagodnie od standardowych zaklęć obezwładniających. Po krótkiej potyczce w końcu przeszli do konkretów. Bardzo wyszukane czary jak cierniowe pociski czy zatrute kolce okazały się jednak nieskuteczne z powodu chybień. Gdy wydawało się, że Anthois wykończy przeciwnika zaklęciem utraty przytomności, ten niespodziewanie odparł magiczny pocisk, który rykoszetem trafił w jego twórcę. W ten sposób Frivius wygrał walkę zdobywając dwanaście punktów za technikę plus pięć za zwycięstwo.
Nim James się obejrzał, nastał świt. Chociaż wydawało się, że pojedynek początkujących czarowników trwał dobre kilka godzin, tak naprawdę minęła zaledwie jedna. Słońce wznosiło się nad horyzont bardzo wcześnie o tej porze roku. Prestiżowe turnieje magów odbywały się więc od późnej jesieni po wczesną wiosnę, kiedy noc trwa wystarczająco długo, aby nie trzeba było przekładać pojedynków na inny termin.
Mężczyźni wyruszyli z gospody tuż po południu. Słońce nadal świeciło wysoko na nieboskłonie, boleśnie parząc nieosłonięte fragmenty skóry.
Ziemia była wysuszona, każdy krok wzbijał w powietrze chmurę piasku. Niektóre fragmenty drogi były nieutwardzone, co jeszcze bardziej utrudniało wędrówkę. Gdy mężczyźni dochodzili do skrzyżowania, z którego można było dojść do Hert i Vairunu, James potknął się i przewrócił. Spojrzał odruchowo za siebie i zobaczył na drodze przedmiot przypominający kształtem duży kamień. Po głębszym zbadaniu tajemniczego obiektu wzrokiem, doszedł do wniosku, że był to martwy ptak pozbawiony skrzydeł i odnóży. Co dziwniejsze, ktoś pofatygował się i urżnął stworzeniu dziób.
___________________
Proszę o komentarze! Każdy komentarz mile widziany ;<
-
Oojojojoo! Ale się działo! Po zalaniu komputera piwem, siedział ponad 3 tygodnie w naprawie! Byłem więc bez narzędzia pracy. Mogłem jedynie planować i dopracowywać fabułę tego jak i kolejnych moich opowiadań, a co z tego wynikło, dowiecie się już za chwilę.
Przy okazji chciałbym zareklamować blog, na którym będę zamieszczał nowe rozdziały Dziedzictwa rodu Shettleton oraz w przyszłości innych moich opowiadań.
http://sciencefantasia.blogspot.com
Rozdział VI
Kto, do cholery, pozbawia ptaki dziobów? W ogóle kto ma interes w zabijaniu tych latających stworzeń? Jakie mogą być z tego korzyści? James nie musiał długo czekać, aby poznać odpowiedzi na te nurtujące go pytania, bowiem po kilku minutach marszu znów zobaczył leżące na drodze martwe zwierzę. Podszedł do truchła i rzucił weń zaklęcie rozbioru. To był jeden z tych czarów, jakich młody dziedzic nauczył się sam z dawno przeczytanej księgi.
Zwłoki przybrały postać żywego organizmu, uniosły się nieznacznie nad ziemię i zaczęły wirować wokół własnej osi. Chłopak wypowiadał niezrozumiałe nikomu innemu słowa inkantacji, po czym zaczął kreślić w powietrzu przedziwne symbole, jaśniejące niebieską poświatą. Ptak zawisł w bezruchu po czym niemal natychmiast wystrzelił w górę z prędkością zbliżoną do dźwięku, aby po chwili bezwładnie opaść kilkanaście metrów dalej. Nic jednak nie działo się bez przyczyny. Analizując czas opadania zwłok oraz trajektorię lotu, James wyznaczył przybliżoną godzinę śmierci zwierzęcia. Zgodnie z jego przewidywaniami nastąpiła ona tuż po wschodzie słońca.
Patrick rzucił okiem na pozostałości kruka z ponurą miną. Odwrócił się i powolnym krokiem ruszył w dalszą wędrówkę.
Młody Shettleton kończył jednak rozpoczęte czary i poznawał nowe szczegóły dotyczące śmierci ptaka. Jak zabić latające stworzenie bez użycia broni dystansowej lub magii? To pytanie nurtowało go od samego początku, a rzucane zaklęcie miało przybliżyć mu chociaż szczątkową odpowiedź. Mylił się. Zwierzę zostało trafione śmiercionośnym pociskiem <i>Reilin Silin Ame Tur</i>. Magią tak potężną, że na dźwięk tych słów Patrick stanął w miejscu.
– Jamesie – zwrócił się do wnuka – zostaw już tego trupa i chodź. Nie wystarczy ci, że wiesz, jak zginął?
– Owszem, wystarczy. Pytanie jednak: po co?
– A czy to ważne? Zabił go sam Virtho…
James nie dał mu dokończyć. Sam wiedział, kto zabił ptaka, a widząc, że starzec nie zamierza odpowiedzieć na drugie pytanie, odciął się od pogawędki i ruszył wolnym krokiem w stronę Vairunu.
Słońce chowało się za horyzontem, a ciężkie czarne chmury zbierały się po drugiej stronie świata, zwiastując obfite opady deszczu. Kapłani nigdy się nie mylą, pomyślał James i zaczął rozglądać się za potencjalną kryjówką na noc, za równo przed deszczem jak i przed dzikimi stworzeniami.
Patrick obawiał się jednak czegoś o wiele gorszego, niż wygłodniały wilk lub nawet niedźwiedź. Obawiał się Virtho. Najstraszniejszego Pana Ciemności chodzącego po świecie ludzi. Pana, który nie cofnie się przed niczym i nawet odporności wynikające z dziedzictwa krwi Shettletonów nie są w stanie go zatrzymać.
Młodzieniec wypatrzył obiecującą skałę, nachyloną do ziemi tak, że zacinający ze wschodu deszcz nie padałby na wędrowców. Przez chwilę zastanawiał się, czy jest sens tracić siły na wyczarowanie płomienia, ale w końcu zdecydował się rozpalić ognisko w tradycyjny sposób. Patrick zaś upolował kilka węży za pomocą krótkich dzid bitewnych.
Mięso węża smakowało wybornie. Patrick wciąż powtarzał wnukowi, że nie każdy gatunek tego beznogiego płaza nadaje się do spożycia, ale wyglądało na to, że złapał właściwego osobnika.
Zjedli bez słowa, delektując się każdym kęsem.
James obudził się pierwszy. Wyszedł z ukrycia i szybko zorientował się, że obok skały, która dała mu schronienie, znajduje się zagłębienie terenu, w którym zebrało się nieco wody deszczowej. Szybkim krokiem zbliżył się do dołu i pochylając się złapał kilka haustów. Łapczywie pijąc nie spostrzegł jednak, że w wodzie czaiła się… ryba. Dopiero gdy woda zaczynała cuchnąć śluzem, James oderwał się od źródełka życiodajnego płynu. Bez ceregieli schylił się jeszcze raz, by tym razem złapać rybę i zanieść na ognisko.
– Stój! – krzyknął Patrick.
– Co jest? – Zainteresował się chłopak.
– W pobliżu jest jakaś rzeka, jezioro lub morze?
– Na pewno nie w promieniu paru kilometrów…
– To skąd masz…
Nie zdążył dokończyć, gdy James wrzucił rybę z powrotem do niewielkiego zbiornika. Zrozumiał wreszcie, że w powstałym ze świeżej deszczówki bajorku nie miała ona prawa istnieć. Była zatem wyczarowana.
– Skoro ryba jest sztuczna – ciągnął swój wywód Patrick – to i woda może być zatruta.
– Żyję.
– Co? – zapytał starzec wyraźnie nie kryjąc swojego zdziwienia niespodziewaną odpowiedzią wnuka.
– Wciąż żyję, a wypiłem ze dwa litry… Woda jest naturalna, ryba jest podejrzana. Idźmy stąd lepiej, zanim ktoś nas zaatakuje…
Nie minęło dziesięć minut, gdy od strony bajora szła horda malutkich demonów, przypominających przerośniętego suma. Długie wąsiska sprawiały, że potwory wyglądały bardziej komicznie, niż strasznie. Nie dając się zwieść śmiesznemu wyglądowi, Shettletonowie z zegarmistrzowską precyzją wycelowali swe ręce w stronę nieprzyjaciół i zaczęli wymawiać słowa zaklęć obronnych.
– Ese imari iki zaihun. Howherhei! – krzyczał Patrick, przywołując w ten sposób ognistego smoka.
– Ogniem przeciw wodzie? – zdziwił się James. – Przecież to…
– Siedź cicho i patrz, jak to robi mistrz – skwitował go starzec.
Z jego rąk wystrzelił snop żółto–zielonych iskier. Demony zaczęły świergotać niczym ptaki spłoszone wystrzałem. Rozbiegły się, formując tylko sobie znany szyk bojowy, wszystkie niemal jednocześnie uniosły do góry ręce (James mógł tylko przypuszczać, że wystające z obu stron ciała wypustki były rękoma) i zalały podróżników czerwonym światłem. Światłem ciemnym, prawie koloru krwi, jednak tak oślepiającym jak najjaśniejszy promień słońca. Korzystając z dezorientacji przeciwnika, stwory z Czeluści spaliły wszystkie rzeczy Shettletonów, w tym mapy, ubrania i suchy prowiant.
Zostali bez niczego. Na samym środku pustkowia, zaatakowani przez rybopodobne potwory. Gdy świetlista czerwona mgła opadła, zrozumieli, że są w o wiele gorszym położeniu niż myśleli.
– Oj niedobrze, niedobrze… Wygląda na to, że musimy dotrzeć do Vairunu najszybciej jak się da.
– A Hert? – James wskazał ręką na północ. – Nie będzie bliżej?
– W Hert, mój drogi, nie otrzymamy żadnej pomocy. W Vairunie znajdziemy przychylnych nam ludzi. Zapewniam cię, że w dzisiejszych czasach niewielu ich stąpa po tym świecie…
Nie rozumiejąc słow starca James nie brnął w dalszą dyskusję. Spojrzał na to, co pozostało z ich tobołów i bez cienia nadziei podszedł sprawdzić, czy aby na pewno nie da się czegoś ocalić. Ze zdumieniem stwierdził, że jedna z map leży zupełnie nietknięta, jakby chroniła ją jakaś magiczna bariera antyogniowa. Rzucił okiem na zawartość papieru i z zachwytu aż krzyknął. Ten świstek mógł im uratować życie. Podszedł do Patricka i pokazał mu skróconą drogę do stolicy kraju o takiej samej nazwie – Vairun.
– Gdzie się podziały te przedziwne, komiczne stworzenia? – zapytał Patrick.
– Nie wyczuwam ich obecności. Może polazły tam, skąd przybyły?
– Obyś miał rację. Ruszajmy więc do Vairunu. Przygotuj się jednak na długą podróż, bo dopiero tam się prześpimy i zapewne dopiero tam włożymy do ust jakąś strawę.
Nie przejmując się niczym, ruszyli. Od stolicy dzieliły ich jedyne dwa dni drogi, a jedynym problemem było przeżycie kolejnej nocy oraz zdobycie odrobiny wody. Słońce górowało, a palące promienie prażyły ziemię. Nic nie wskazywało na to, by w ciągu najbliższych dni miał spaść deszcz. Ci cholerni kapłani, pomyślał James, jednak nie zawsze mają stuprocentową rację…
Tymczasem głęboko pod ziemią, w miejscu zwanym Czeluścią, władca ciemności – Virtho – zacierał ręce na myśl, że już niedługo przyjdzie mu władać niewątpliwie najpotężniejszymi mocami, jakie posiadł człowiek. Mocami Shettleton.
_________
I nie zapomnijcie! http://sciencefantasia.blogspot.com ! Polubcie stronę na facebooku, aby otrzymywać świeże informacje :)
-
Rozdział VII
– Panie – mówił spokojnym tonem sługus – musimy jak najszybciej pojmać tego młodego Shettletona.
– Wiem, Jirox, wiem… – westchnął Virtho.
– Moje małe Shishikie wykonały swoje zadanie wzorowo, panie.
– Masz pewność, że chłopakowi nie spadł ani jeden włos z głowy? – zapytał nerwowo Pan Ciemności. – Chcę go żywego! – warknął po chwili namysłu.
Do czeluści wracały właśnie wspomniane wcześniej Shishikie, gdy Jirox zmierzał ku bramie, która wyglądała na wyrzeźbioną w dymie. Demon pochwalił swoich podopiecznych i wkroczył do świata ludzi.
Shettletonowie poruszali się na tyle szybkim krokiem, aby zmęczyć się jak najmniej, a dotrzeć do Vairunu jak najszybciej. Na szczęście mieli mapę, która wskazywała drogę na skróty do stolicy królestwa. Młody James pod postacią mężczyzny w średnim wieku znów spostrzegł leżącego na drodze martwego ptaka. Pomyślał, że są na dobrej drodze, a trupy to tylko przynęta, na którą zresztą świadomie dali się złapać. Chłopak chciał za wszelką cenę konfrontacji. Był przekonany, że zrobi dobry uczynek zabijając jednego z Greenholdów. Musiał to zrobić. Taki był warunek odziedziczenia wszystkich mocy.
Patrick zastanawiał się, czy Arthur zatrzymał się w Vairunie na tyle długo, aby zdążyli go dopaść. Rozwodził się też nad tym, czy przypadkiem wróg nie zmylił ich i nie poszedł do Hert, gdzie ścigający go Shettletonowie naraziliby się na liczne słowa pogardy. Nikt w Hert bowiem tajemniczego rodu nie darzył sympatią, a spowodowane było to masakrą dokonaną przez matkę Jamesa.
Starzec chciał umożliwić Jamesowi dopełnienie woli Shettleton. Ale nie znał prawdziwych zamiarów chłopaka.
James przypatrywał się kolejnym ptakom, które leżały porozrzucane na całej szerokości pasa ruchu. Niektóre z nich rozjechane były przez wozy, prawdopodobnie prowadzone przez rolników pod wpływem rithuańskiego wina. Chłopak machnął na to ręką i szedł dalej. Wiedział, że podąża właściwą drogą. Wiedział, że niedługo osiągnie swój cel niezależnie od tego, co planuje jego dziadek. Prawdę mówiąc planował pozbyć się staruszka, ale w końcu zdał sobie sprawę, że popełniłby zwyczajne morderstwo, gdyby zabił członka swojej rodziny. Dręczyło to młodego Shettletona przez sporą część drogi.
Patrick spojrzał na wnuka.
– Jamesie, zbliżamy się do miasta – zakomunikował chłodno. Nie chciał ujawniać przed dziedzicem żadnych emocji.
– Zatem do dzieła. – Shettletonowie zdolni do pełnienia najpotężniejszych czarów, jakie ludzkość kiedykolwiek wyśniła, przybrali wygląd największych dostojników kościelnych.
Ubrani w szaty kapłanów Subry przekroczyli bramę Vairunu pewnym, acz ostrożnym krokiem. Nie umknęły ich uwadze pełne nienawiści spojrzenia strażników, którzy najwyraźniej nie przepadali za przedstawicielami wiary. Patrick pomyślał, że ci opancerzeni goryle całe dnie spędzają w miejscowej oberży i nie wiedzą nawet jak wygląda świątynia.
Pokonawszy spory odcinek głównej alei, James skręcił nagle w boczną uliczkę. Po obu stronach drogi stały wysokie na pięć pięter budynki mieszkalne, zdobione z zewnątrz złotem, srebrem i, czego James nie był pewien, kością słoniową. Piękna rzeźbionych fasad dopełniały ciężkie, mosiężne zwieńczenia w kształcie kul i stożków. Na jednym z nich powieszono koguta.
– To tutaj – rzekł James. – „Zajazd pod kogutem”.
Weszli do budynku. W środku uderzył ich drażniący zapach potu wymieszany z przyjemną wonią wina. W pierwszej chwili James pomyślał, że znajdują się w szatni miejskich zapaśników, ale ujrzawszy bogato zastawiony bar upewnił się, że tak nie jest. Podszedł do kontuaru i zamówił piwo dla siebie i towarzysza podróży.
– Witajcie, przybyszu – rozpoczął pogawędkę stary gospodarz. Owinął gęsty wąs wokół palca, wyraźnie dając do zrozumienia, że czeka na odpowiedź. Ale James nie kwapił się do rozmów z nieznajomymi. Właściciel „Zajazdu pod kogutem” nie dawał jednak za wygraną: – Czy kapłanom wolno spożywać alkohol?
– Alkohol – odparował James – jest nam wręcz niezbędny do oczyszczenia ciała z toksyn, a także działają kojąco na bóle związane z życiem doczesnym.
Karczmarz wyraźnie skonsternowany uzyskaną odpowiedzią postanowił zniknąć w cieniu potężnej drewnianej kolumny podtrzymującej stalową wiatę. Odwrócił się na pięcie i wyszedł na zaplecze, skąd do młodego Shettletona szybko zaczęły dobiegać strzępy rozmowy prowadzonej przytłumionym głosem, jakby konwersujący obawiali się, że zostaną usłyszani.
– Ten kapłan… – James rozpoznał głos wąsacza.
– Taak… – westchnęła jakaś kobieta. Wyraźnie poirytowana, ale i podniecona, ciągnęła: – Jak to mawiał stary John? „W końcu przybyli do stolicy wielcy dostojnicy”! – Rozgrzmiał donośny śmiech właściciela oberży.
– Ciekawe… Bardzo ciekawe! – rzucił niskim barytonem.
Patrick sprawiał wrażenie, że w ogóle nie słuchał podejrzanej rozmowy. Był wyraźnie czymś przygnębiony. Dopił piwo do końca i postanowił wyjść z zajazdu. Odezwał się do wnuka:
– Idę. Dowiedziałem się, czego chciałem. Jesteś wolny, możesz robić, co chcesz. – Rzucił na ladę sakiewkę po brzegi wypełnioną złotymi monetami z wizerunkiem króla Vairunu. – Masz tu trochę pieniędzy, jakoś wrócisz do Amyville.
– Co się stało? – zapytał James.
– Czytam w myślach. Teraz już wiesz, co się stało?
Młodzieniec zaniemówił. Czyżby starzec dowiedział się, co chciał z nim zrobić? Chciał teraz uniknąć niepotrzebnej śmierci, aby w przyszłości przeszkodzić mu w popełnieniu jakiegoś haniebnego czynu? Nie, nie mógł myśleć o takich rzeczach w jego obecności.
– Zatem żegnaj – rzucił i wybiegł z gospody wprost na stojącego za drzwiami demona.
James poczuł na policzku mrożący podmuch. Otworzył oczy spodziewając się, że zobaczy ziemię pokrytą całunem śniegu, lecz zdołał dostrzec tylko ciemność. Pomylił się drugi raz, myśląc, że znajduje się w ukrytym głęboko pod ziemią stalowym bunkrze. W końcu jego twarz owiało przyjemne ciepło. Usłyszał kroki, ale nie widział nikogo. Nie wiedział też, skąd owe odgłosy dochodziły.
Spróbował się podnieść. Zdumiony spostrzegł, że nie jest niczym przytwierdzony do podłoża, ani ścian. Jego ruchy nie były ograniczone żadnymi linami czy łańcuchami, a to był pierwszy dobry znak. James musiał podjąć decyzję, w którą stronę pobiec. Ruszył przed siebie, cały czas uważnie nasłuchując dochodzących z oddali kroków. Wstrząsający fakt dotarł do niego za późno. Odgłos tupania po kamiennej posadzce przybierał na sile, a więc chłopak zbliżał się do jego źródła. Spostrzegł gdzieś w głębi bezkresnej otchłani dwa czerwone punkciki. Z nadzieją, że to umieszczone gdzieś daleko źródło światła, James biegł ile sił w nogach.
Zatrzymała go niewidzialna ręka. Poczuł ucisk na ramieniu, instynktownie się odwrócił. Nie widział niczego, ani nikogo. Ta sama czarna otchłań, przeraźliwie zimna i pusta. Usłyszał sapanie. Silny dreszcz, towarzyszący nagłemu przypływowi adrenaliny, obiegł jego ciało. Poczuł ciepło na policzku. Poczuł czyjś oddech.
– Witaj – odezwała się nagle niewidoczna postać.
James nie miał odwagi się odezwać.
– Zapewne nie wiesz z jakiego powodu się tu znalazłeś, co? Spokojnie… Dowiesz się w niedługim czasie.
– Gdzie ja jestem? – wydusił z siebie w końcu.
– W Czeluści.
______________________________
Chciałbym w tym miejscu zakomunikować, iż pomimo powstania mojej strony http://sciencefantasia.blogspot.com gdzie zamieszczam swoje teksty, nadal będę publikował Dziedzictwo rodu Shettleton na tym forum. Będzie to jednak z nieznacznym opóźnieniem, a wątek na stronie będzie się już 2-3 rozdziały dalej.
Zmieniam też planowaną liczbę rozdziałów z 25 na 12, gdyż pozostała część historii będzie jako oddzielne opowiadanie.
Zapraszam więc na http://sciencefantasia.blogspot.com, gdzie możecie przeczytać także najnowszy - ósmy rozdział, a już niedługo (planuję do soboty) rozdział dziewiąty :)
-
Rozdział VIII
Młody Shettleton zamarł. Wydawało mu się, że leży tak na podłodze już dobrych kilka godzin. Tak nieoczekiwana wiadomość wprawiła go w złość, ale też zakłopotanie i panikę. Nie potrafiąc pogodzić tych emocji ze sobą, James co chwila to wstawał, to z powrotem siadał na podłodze. Gdy wstawał, mamrotał pod nosem jakieś niezrozumiałe groźby w stronę demonów, a gdy opadał na posadzkę, niemal zanosił się płaczem. W pewnym momencie pełen nadziei usłyszał odgłos przekręcanego w zamku klucza. Po ogromnej, w całości pokrytej marmurowymi płytami sali przeszedł przenikliwy jęk starych zawiasów. Ciężkie drewniane drzwi otwierały się wolno, jakby ktoś próbował pchać je tuż przy mocowaniu do framugi. Zza uchylonego skrzydła wyjrzała ciemna, pozbawiona jakiegokolwiek kształtu postać. Ów twór sunął lekko po gładkiej posadzce jak poduszkowiec, zbliżył się do chłopaka i wlepił w niego dwa czerwone punkty, które pełniły funkcję oczu.
Demon prześwidrował Jamesa swoim żądnym krwi spojrzeniem, westchnął głęboko i jak gdyby nigdy nic rozpłynął się w powietrzu. Gdy chłopak odetchnął z ulgą, że jego problemy częściowo dobiegły końca, przeklęta istota zmaterializowała się kilkanaście kroków od niego, tuż przy strażnikach niweczących każdą próbę ucieczki podejmowaną przez więźnia. Zlustrował pomieszczenie i znów zniknął, by pojawić się na drugim końcu sali. W końcu odezwał się:
– To jest ten chłopak, o którym tak wszyscy mówią?
– Tak jest – odpowiedział jeden ze sługusów.
– Zatem co on jeszcze, do cholery, tutaj robi? – Demon poszybował wysoko prawie pod samo sklepienie, skąd donośnym głosem oznajmił: – Więzień z najpotężniejszą ludzką mocą znajduje się w poczekalni. Powtarzam, więzień znajduje się w poczekalni. Każdy, kto życzy sobie znieważyć go poprzez chłostę bądź splunięcie w twarz proszony jest o ustawienie się przed drzwiami wejściowymi.
James nie wierzył w to, co właśnie usłyszał. Splunąć w twarz? Chłosta? Ze zdumieniem pojął wreszcie, w jak beznadziejnej sytuacji się znajduje. W tamtej chwili bardziej pragnął być nawet wyznawcą Atheshy w obozie zagłady, niż w tym paskudnym, zimnym i śmierdzącym rzygowinami psa miejscu.
Po kilku sekundach od komunikatu, wielkie skrzypiące drzwi znów się otworzyły. Weszło przez nie kilka niskiego wzrostu demonów, którzy – podobnie jak ludzie – poruszali się na dwóch kończynach. Podchodzili do Jamesa pojedynczo, biorąc wcześniej od jednego ze sługusów bicz, którym później okładali nagie plecy chłopaka. Jęczącego z bólu Shettletona opluwali tak obficie, że na podłodze w miejscu, gdzie siedział, utworzyła się mała kałuża cuchnącej, kleistej mazi. Cały proceder trwał nie więcej niż dziesięć minut, jednak Jamesowi wydawało się, że jest torturowany całe wieki. Każdy kolejny raz pogłębiał szramę biegnącą od głowy aż po miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Krew płynąca strużkami po ciele chłopaka skapywała na podłogę, mieszając się z odrażającą śliną potworów.
Gdy wszystko się skończyło, prowodyr całej sytuacji zstąpił ponownie na podłogę i zbliżył się do Jamesa na odległość jego nosa. Jeszcze raz obejrzał chłopaka dokładnie i wydał rozkaz swoim sługusom. Młodzieniec nie rozumiał, w jakim języku padło polecenie, jednak wiedział, że nie było to nic dobrego, a przeczucie szybko okazało się trafne. Do pomieszczenia wbiegły trzy stworzenia, które wyglądały jak krzyżówki tygrysa z małpami. Szczerzyły ostre, lśniące bielą zęby, charakterystyczne dla wielkich kotów. Poruszały się jednak na dwóch tylnych łapach, balansując przy pomocy długiego ogona. Były koloru smoły, z niewielkimi białymi oznakami na grzbiecie.
Tygrysomałpy zbliżyły do chłopaka i wyraźnie na coś czekały. Wymieniły spojrzenia, lecz nic nie robiły. Po chwili wielki demon skinął głową i nietypowo wyglądające potwory ustawiły się wokół Jamesa, twarzami zwróconymi ku niemu. Młody Shettleton rozpoznał magiczną formację, jaką muszą przyjąć osoby grupowo odprawiające magię.
Magia grupowa miała taką niewygodną cechę, że do wykonania jednego czaru potrzebni byli wszyscy członkowie grupy. Brak choćby jednego uniemożliwiał odprawienie rytuału.
Chłopak chciał bezczelnie wykorzystać tę wiedzę, ale musiał poczekać, aż tygrysomałpy ujawnią swe zamiary. Już po niespełna kilku sekundach żywo zaczęły skakać w miejscu i wykonywać dziwne ruchy wszystkimi kończynami. Wydały dziki okrzyk przypominający krakanie wrony, odwróciły się do Jamesa tyłem i wyprostowały w jego stronę ogony, z których wystrzelił snop czerwonego światła.
Ból przeniknął całe ciało Jamesa od stóp aż po czubek głowy. Zdrętwiało mu całe ciało, nie oszczędzając niczego. Nie czuł nóg, rąk, nawet zębów, gdy dotykał ich językiem. Mrowienie stopniowo ustępowało, a chłopak mógł w końcu świadomie poruszyć członkami. Potwory, zauważywszy ruch Shettletona, przystąpiły do końcowej fazy rytuału grupowej magii. Zaczęły wykrzykiwać inkantację w kolejnym nieznanym Jamesowi narzeczu. Nie rozumiejąc słów zaklęcia, nie mógł określić jego typu, żywiołu ani formy. Szybko jednak wywnioskował te cechy na podstawie tego, co poczuł na własnej skórze.
Jakaś nieznana siła zawładnęła jego ciałem. A może znana? W każdym bądź razie James kojarzył ją z zaklęciami tygrysomałp. Pomyślał, że to na pewno jest legendarny rodzaj magii, która pozwala wyssać z dowolnej istoty żywej duszę. Składała się ona ze wszystkich żywiołów po części, przyjmując największą dawkę tego, który stał naprzeciw żywiołu wrogiego zaklęcia. To powodowało, że żadna magia obronna nie była w stanie uchronić ofiary od wyssania ducha.
James przypomniał sobie nagle o poważnej wadzie magii grupowej. Domyślił się także, że ofiara musi być żywa, aby oprawcy mogli osiągnąć swoje mroczne cele. Niewiele myśląc, rzucił się z prędkością spadającego z wielkiej wysokości kamienia na najbliższego potwora i cisnął w niego różnymi magicznymi pociskami. Demon, nieustannie sparując kule ognia, lodu i wody, dawał znaki swoim sprzymierzeńcom. Tamci obwiązali chłopaka świetlistymi linkami, które skutecznie go unieruchomiły. Nie miał szans. Sam przeciwko trzem piekielnym monstrom nie miał najmniejszych szans.
W końcu poddał się. Tłumił w sobie okrzyki bólu, okropną rozpacz powodowaną cierpieniem, jakim było wydzieranie duszy żywcem. A może to było co innego? Może…
Chłopak pojął w końcu, o co w tym wszystkim chodzi. Tygrysomałpy miały za zadanie wyssać z niego wszelkie moce, jakie posiadał. Wiedział, że tylko tego chce najpotężniejszy Pan Ciemności. Wiedział, że poddając się, da mu to, czego chce i przyczyni się do rychłego końca ludzkiej cywilizacji. Postanowił się bronić. Postanowił opierać się temu. Skoncentrował się na jednym z punktów witalnych, do których, według nauk jego kościoła, przytwierdzona była ludzka dusza. Nie było bowiem sensu bronić wszystkich uchwytów, gdyż z pewnością nie dałby sobie rady. Lepiej więc było skupić wszystkie siły na tylko jednym zaczepie, który niewątpliwie uda się uchronić przed rozdarciem.
– Co dostaniecie w zamian, hę? – zapytał.
Demony nie odpowiedziały. Zirytowany James odezwał się znowu:
– Wiecie chociaż, że żaden potwór nie będzie w stanie opanować ludzkich mocy?
Ponownie potwory nie wykazywały zainteresowania tym, co mówił. Zrezygnowany oddał się bólowi. Tym razem przeżywał go w spokoju, nie czując potrzeby krzyku, czy ucieczki. Po prostu zyskiwał na czasie, który był teraz tak bardzo cenny. Skupiając uwagę na jednym chwycie, mógł jednocześnie osłabić koncentrację wroga na innych. Chłopak ciągnął więc dalej swój monolog:
– Virtho i tak wam nie przekaże mojej mocy. Zapomnijcie o tym. Jesteście tylko sługusami. Wazeliniarzami, którzy liczą na jakieś specjalne względy u swojego szefa. Gówno dostaniecie! Virtho zgarnie wszystkie figury, a wy zostaniecie z dziadowskimi blotkami. Nie dostaniecie nawet złota, które podobno tak bardzo sobie cenicie.
Jamesowi wydawało się, że jedna z tygrysomałp nieznacznie się poruszyła. Faktycznie, chciała przemówić, co też ostatecznie uczyniła:
– Głupi Jamesie Shettleton. Najgłupszy człowieku, z jakim miałem do czynienia, słuchaj! Tylko demony znają tajniki magii wysysającej. Tylko my, demony, możemy wyssaną duszę razem z jej mocą umieścić w innym ciele. Ale też tylko my wiemy, że nie może być to ciało człowieka, a dodatkowo musi być to martwe ciało. Wiedząc już to, czy dalej sądzisz, że jesteśmy… jak to powiedziałeś? Wazeliniarzami, którzy liczą na specjalne względy u szefa?
Chłopak zaniemówił. Nie miał pojęcia o tym, co właśnie usłyszał. Mimo jego konsternacji, demon nie kończył swojej przemowy:
– Gdyby demony potrafiły umieścić czyjąś duszę w człowieku i to w dodatku martwym, domyśl się, jak byłyby rozchwytywane wśród ludzi. Bylibyśmy wykorzystywani w wojnach całych narodów, ale też pojedynczych rodzin. Te wstrętne ziemskie istoty płaciłyby nam bajońskie sumy za to, byśmy wskrzesili kogoś im bliskiego. To sprzeczne z naszą naturą, człowieku Jamesie. My, demony, działamy tylko i wyłącznie we własnym interesie. My chcemy zawładnąć Ziemią, a nie umożliwić to ludziom. Nie obchodzi nas złoto, srebro, miedź czy nawet uran. Obchodzi nas władza, śmierć i zniszczenie. – W pewnym momencie przemawiający stwór zwrócił się do stojącego obok niego kompana: – Przerywamy rytuał. Straciliśmy zbyt wiele mocy, musimy się zregenerować. Powrócimy do tego niebawem… Wtedy na pewno ten oto leżący u naszych stóp najpotężniejszy mag ludzkiego świata będzie martwy.
____________-
http://sciencefantasia.blogspot.com - rozdział 9 już opublikowany!!
-
Rozdział IX
Chłopak przebudził się gwałtownie, oblepiony pajęczymi sieciami. Sceneria prawie niczym nie różniła się od poprzednich pomieszczeń – ciemno, brudno, smród nie z tej ziemi. Jedynym wyróżniającym się szczegółem były kraty. James nie leżał już na lodowatej posadzce w ogromnej komnacie, za to odgniatał sobie dupę na twardej jak granit pryczy. Kość ogonowa bolała go tak bardzo, że wolał stać, niż siedzieć, o pozycji horyzontalnej nie wspominając. Pięciogwiazdkowy hotel to nie był, trudno więc było się spodziewać wysokich, miejskich standardów. Mało tego – te cholerne kraty były istną zgniłą wisienką, na dawno skisłym torcie.
W rogu tliła się mała naftowa pochodnia, w której najwyraźniej zaczynało brakować paliwa. James wziął do ręki jedyne źródło światła w pomieszczeniu i pobieżnie zlustrował ściany, podłogę, sufit i te nieszczęsne kraty.
Za osadzoną w ścianie kupą złomu wyraźnie było widać poblask ognia. Z pewnością gdzieś niedaleko był kantorek ochroniarzy lub strażników więziennych.
Niespodziewanie zza rogu wyłoniła się jedna z tygrysomałp, które torturowały chłopaka poprzedniej nocy lub dwie wcześniej… A może trzy? James stracił poczucie czasu. Bestia wrzuciła przez szczeble dwa mocno wypieczone kurze udka, parę skrzydeł i surowe ziemniaki. Po chwili kolejna przyniosła przepięknie pachnący wywar ze świeżych pomarańczy. Trzeba powiedzieć, że na kuchni demony się znały.
Chłopak bez chwili namysłu chwycił strawę, a oblizawszy ostatnią kosteczkę, popił wszystko pysznym sokiem. Tak uraczony zasnął.
Pobudka nie należała do najprzyjemniejszych. Kolejny rytuał wyciągania mocy. Kolejny bezskuteczny. Młody Shettleton zauważył jednak, że bestie są coraz silniejsze i za każdym razem próbują sforsować ostatni zaczep duszy ze zdwojoną siłą.
Po chwili demony rzuciły chłopaka z powrotem do obskurnej celi i podały mu to samo jedzenie, co poprzednio. Zastanawiał się, dlaczego tak go karmią. Nie musiał jednak długo czekać na odpowiedź.
– Jedz – rozkazał jeden z potworów.
– Bo co?! – postawił się James.
– Musisz mieć siły do obrony swojej duszy, człowieczku… Pokaż, że jesteś wart naszej litości i że zależy ci na swoim życiu, jak nam na twojej śmierci. Masz też inne wyjście. Nie jedz. Umrzyj z głodu jak tchórz. Ucieknij przed bólem, przed cierpieniem, przed obowiązkiem ochrony swojego własnego ciała i swojej własnej duszy. Zakończ żywot, nie osiągając jego celu i jedynego sensu. Chcesz dopełnić woli Shettleton, czyż nie? Chcesz się pozbyć Greenholdów?
Chłopak siedział i słuchał z niewielką uwagą. Potakiwał jedynie w czasie, gdy demon łapał oddech.
– Musisz wiedzieć, że martwy nigdy nie pokonasz nawet mrówki. Żywemu też przyjdzie ci z problemem zabić ślimaka po tym, co ci tutaj zrobimy. Musisz jednak wiedzieć, że zawsze istnieje nadzieja, że jednak uda ci się nas cudem zabić. Chcesz wiedzieć jak to zrobić?
– NIE! – krzyknął dziedzic.
– Czyżby?
James nie odpowiedział.
Tygrysomałpa chwyciła młodzieńca za, i tak podartą już, koszulkę i podniosła go ponad własną głowę. Spojrzała na niego z dołu i krzyczała:
– Mów. Mów, zatęchłe ścierwo, czy chcesz wiedzieć, jak nas zabić?
– Mam to głęboko w dupie, aż w żołądku czuję.
– JAMESIE SHETTLETON!
Małpa rzuciła Shettletonem o posadzkę, o mało nie gruchocząc mu wszystkich kości. Chłopak podniósł się na szczęście o własnych siłach i położył się na niewygodnej jak diabli pryczy. Odwrócił się tyłem do wejścia, co było jednak niezwykle ryzykowne. Próbował zasnąć. Gdy zamknął oczy, poddał się głębokim rozważaniom decyzji, jaką musiał podjąć. Z monologu jednego z potworów wywnioskował, że żywiciel musi być żywy, aby można było wyssać z niego duszę, a co za tym idzie – moc. Chłopak chciał się zagłodzić na śmierć. Był to najszybszy sposób w obecnych warunkach…
Patrick Shettleton korzystał z życia w miejscowym vairuńskim burdelu. Piękna obywatelka stolicy podeszła do niego i zamachała przed jego nosem obfitym biustem. Powoli rozpinając biustonosz, pochylała się coraz niżej, zmierzając ku jego kroczu. Piersi wielkości średnich arbuzów ścisnęła wokół członka swojego klienta. Rytmicznie poruszając w górę i w dół, doprowadziła Patricka do stanu podniecenia, który tak bardzo kochał. Ujął jedną pierś w dłoń, mocno ściskając, drugą zaś zaczął namiętnie i gwałtownie ssać. Prostytutka w tym czasie pieściła dłońmi jego penisa. W końcu zdecydowała się wziąć go w usta. Patrick odchylił głowę do tyłu, w geście maksymalnej ekstazy, gdy pracownica domu publicznego ssała, lizała i przygryzała jego członek. Raz jeszcze spojrzał na jej nietuzinkowy biust, który szybko przyozdobiła niepotrzebnym stanikiem. Włożył do niego kilkanaście złotych monet i poszedł do innej prostytutki.
Kobieta agresywnie przyciskała głowę starca do swoich piersi, jeszcze większych i jędrniejszych, niż poprzednia dziwka. W końcu mężczyzna nie mógł oddychać. Z trudem oderwał się od panienki z krzykiem:
– Co ty, do cholery, wyprawiasz?
– Zamknij ryj i rób co ci mówię, staruszku…
Kobieta kazała mu lizać i ssać sutki, następnie chciała poczuć go w sobie. Przeczulony starzec odmówił jednak sobie tej wątpliwej przyjemności, odskoczył na bezpieczną odległość i narobił ambarasu.
– Ty cholerna dziwko… Nie… Ty nie jesteś dziwką. Kim jesteś, do cholery?
– Adella Vi Netti. Posłanka Ciemności. Czwarta w kolejce spadkobierczyni Virtho. Pierwsza w kolejce dziedziczka tronu Czeluści. No chodź… Nie bój się. Wiem, że chcesz possać moje cycuszki, zboczeńcu. Po to się, kurwa, do burdelu przychodzi…
– Czego chcesz – wysyczał Patrick przez zęby.
– Obserwuję ciebie i twojego wnuka od dłuższego czasu i zauważyłam, że się pokłóciliście. O co poszło?
– Nie twój zasrany interes.
– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz. Chcesz wiedzieć, gdzie on teraz jest?
Po krótkim namyśle Adella usłyszała odpowiedź:
– Gdzie?
– U nas! – Wybuchła głośnym śmiechem, zwracając na siebie uwagę wszystkich prostytutek w sali. Klienci byli w zbyt głębokiej ekstazie, by kontaktować ze światem rzeczywistym. Patrick otrząsnął się dopiero po kilku minutach z szoku. Ostatni raz spojrzał łapczywie na ogromne piersi demonicy i wybiegł z burdelu, zmierzając ku najbliższej świątyni okultystów z Vairunu.
Świątynia wzniesiona została z palonej na słońcu glinianej cegły. W podobnie starożytnym stylu była także wyposażona od wewnątrz. Metali szlachetnych próżno było się tam doszukiwać. Wszystko było wykute w szarym kamieniu lub granicie. Ogromny ołtarz ofiarny był jedynym skupiskiem nowoczesnej technologii w całej świątyni. Był to wielki marmurowy blok, na którym opierała się drewniana rama z krótko przyciętych belek. Do ramy przyczepiona została naprężona plastikowa folia. Stanowiło to dość osobliwy rodzaj obrusa lub ceraty, którą wymieniano po każdym dniu ofiarnym. Okultyści mieli to do siebie, że bardzo dbali o porządek i higienę.
Patrick pobiegł do ołtarza, położył nań jakiegoś martwego kota, znalezionego po drodze i pomodlił się w myślach. Po chwili poczuł na ramieniu rękę ojca Zigio.
– Co cię tu sprowadza, Patricku?
– Mój wnuk jest w niebezpieczeństwie. Sądzę, że potrafisz go z tego wyciągnąć.
– Patricku, czy James…
– Tak, o nim mówię.
– Czy on trafił do Czeluści?
– Niestety tak.
Skonsternowany ojciec Zigio obszedł trzy razy ołtarz i w końcu usiadł na posadzce.
– Okultyzm to nie jest coś, do czego można się zwrócić w razie problemów. Musisz wiedzieć, Patricku, że w naszej wierze nie lubimy, gdy ktoś odchodzi i powraca. Zwłaszcza, gdy robi to kilkanaście razy w roku…
– Ojcze Zigio, ostatni raz proszę o pomoc… W zamian ofiaruję siebie i swoją moc.
_________
Oto dziewiąty rozdział. Na moim blogu - http://sciencefantasia.blogspot.com - opublikowane już rozdziały dziesiąty i jedenasty, a w najbliższych dniach także pojawi się ostatni rozdział - dwunasty, kończący serię!
-
Rozdział X
– Annoi timui ye, varau nau ye, no, no hili no ye – krzyczał ojciec Zigio, energicznie szatkując dłońmi powietrze wokół siebie. Co i rusz zgniatał jakieś niewidzialne papiery, głaskał wyimaginowanego psa lub udawał, że coś waży, a jego ręce są szalkami. Była to standardowa gestykulacja okultystów podczas modłów. – Ye heri binatuitu annoi timu no. Wzywam bogów, bożków i bóstwa całego świata do posłuszeństwa jedynemu władcy Kosmosu – Panu Virtho.
– Virtho?! – zdziwił się Patrick.
– O taak… Tylko on może nam w tym momencie pomóc.
– Ojcze, jak, do cholery? Przecież to on więzi…
Starzec szybko jednak pojął logikę okultysty. Zigio miał całą talię lewych asów w rękawie i gotów był wyciągać jednego za drugim, gdy tylko zajdzie taka konieczność. Pierwszym poważnym ciosem był nakaz posłuszeństwa Panom Zagłady. Szybko okazało się, że najstarsi w boskiej hierarchii Panowie Pokoju boją się okultystów bardziej niż swoich wrogów z Czeluści.
Duchowny ponownie wyrecytował rozbudowaną i długą inkantację, po czym przyłożył obie ręce do ofiary przyniesionej przez Patricka. Wyszeptał kolejne niezrozumiałe słowa, prawdopodobnie w języku Sh, po których truchło uniosło się i rozpromieniało niebieskim poblaskiem. Promienie wędrowały po całej świątyni, godząc dokładnie tam, gdzie zaplanował Zigio.
Szyfr Okultystów, bo tak nazywało się to zjawisko, polegał na skupieniu światła w określonych punktach jednocześnie. W zależności od tego, jakie miejsca zostały oznaczone, wydarzy się określona rzecz. Tym razem celem były obrazy przedstawiającego vairuńskiego bohatera narodowego – Josifa. Bladoniebieskie promienie, na każdym z piętnastu malowideł, ugodziły dokładnie w serce wojownika.
Patrick przyglądał się wszystkiemu w osłupieniu, nie mogąc wykrztusić ani jednego słowa. Zdobył się jedynie na ciche westchnienie, lekko przypominające stęknięcie w toalecie. Wybałuszył oczy i z niedowierzaniem patrzył, jak zwierzęca ofiara przeobraża się w ludzkie ciało. Żywe ciało. Z zaświatów przybył sam Josif, który uratował Vairun od Panów Zagłady.
– Kto śmie mnie niepokoić? – zapytał donośnym, niskim głosem.
– Zigio Vairuńczyk – powiedział okultysta. – Twój potomek z dziesiątego pokolenia.
– Vairun jeszcze istnieje… Jest w niebezpieczeństwie?
– Podobnie jak przed trzystu laty, Josifie.
Patrick pierdnął z wrażenia. Szybko odczuł na własnej skórze, że obecni w świątyni mężczyźni doskonale zdawali sobie sprawę z jego istnienia. Chwilę później swoje wrażenie także poczuł w nozdrzach.
Nie zważając na sensacje żołądkowe Shettletona, Zigio tłumaczył Josifowi, na czym polega niebezpieczeństwo. Dawny bohater chłonął wiadomości jak gąbka wodę. Bez chwili wahania zdecydował się pomóc uwięzionemu w Czeluści chłopakowi.
– Rozumiesz Josifie, on jest jedynym, który może uratować Vairun… Ba! Cały świat…
W pełni zmaterializowany duch przytaknął skinieniem głowy, po czym zwrócił się do palącego się ze wstydu starca:
– Shettletonie! Zrobisz, co ci rozkażę, a wnuk twój zostanie uratowany. Nie będzie to jednak proste. Sprowadzić musisz bowiem tutaj matkę jego – Sarę. Pospiesz się…
W tym samym czasie James walczył o życie. Nie zdołał zagłodzić się na śmierć, gdyż tygrysomałpy na siłę wciskały w niego pajdy dziwnego pieczywa. Teraz znajdował się ponownie pośród demonów, które usilnie mocno walczyły z ostatnim zaczepem jego duszy. Chłopak skupił całą moc w jednym punkcie ciała gdzie, jak podejrzewał, znajdował się ów zaczep.
– Ha! – wykrzyknęły wszystkie bestie naraz. – Mamy cię…!
Rzeczywiście, potworom udało się wydobyć z Jamesa odrobinę jego duszy, którą następnie wpuściły w jednego z martwych ptaków porozwalanych po całej posadzce. W tym samym momencie przeobraził się on w czarnego jak mrok, spowijający świeżo wykopany grób, demona.
Młodzieńcowi przyszedł do głowy pewien plan. Rozważył wszystkie za i przeciw, po czym podjął odpowiednie działania.
– Moc… Tego chcecie, czyż nie? – zapytał.
– Tego.
– To sobie ją weźcie. Całą!
Oczywiście James nie miał zamiaru pozbywać się swoich niecodziennych umiejętności. Zdezorientowane jednak obrotem wydarzeń potwory wykonały pierwszy błędny ruch. Spojrzały na drzwi, w których szczęknął zamek. Chłopak natychmiast transmutował się w martwego ptaka.
Zniknął. Wtopił się w otoczenie. Posiadał jedną z najbardziej pożądanych mocy i z cholerną satysfakcją potrafił ją wykorzystać. Próbował siłą woli przemieścić się z jednego truchła do innego, ale coś blokowało tę umiejętność. Miał jednak nadzieję, że resztki wyciągniętej mocy zostaną umieszczone właśnie w tym ciele.
Patrick obrócił się na pięcie i udawał, że zmierza w zupełnie innym kierunku, gdy w oddali zauważył Adellę. Ta jednak, korzystając z jej nadprzyrodzonych mocy, zjawiła się przy staruszku w ciągu kilku krótkich chwil. Złapała go za ramię, mocno ściskając.
– Nie myśl, że go uratujesz, starcze…
– Głupia, zarozumiała, brzydka suko! – krzyczał Shettleton. – Przykro mi to mówić, ale… Wyzywam cię na pojedynek!
– Teraz?! – zdziwiła się demonica.
– Walki w kaskadzie promieni słonecznych są zabronione, musisz więc poczekać do zmroku.
Starzec patrzył kobiecie prosto w oczy. Źrenice zwęziły jej się, a brwi zmarszczyły. Najwyraźniej intensywnie myślała. Rozchyliła lekko wargi i zmysłowo zwilżyła je językiem. To, że była pomiotem zła, nie przekreślało jej ponadprzeciętnej urody. Na pełnej, okrągłej bladej buzi malował się grymas konsternacji i głębokiej zadumy. Usta prostytutki po chwili jednak wykrzywiły się w zawadiacki uśmiech.
– Zgoda – powiedziała. – Dzisiaj po zmroku w tym samym miejscu. Jeśli wygrasz, oddam ci się. Jeśli przegrasz, oddasz mi swoją duszę.
– Jestem ją winien pewnemu okultyście.
– Ten okultysta… Zigio?
Patrick potwierdził skinieniem głowy.
– Wyśmienicie się pieprzy… – powiedziała Adella i rozpłynęła się w powietrzu, pozostawiając po sobie odbijający się echem śmiech.
___________________
A to był rozdział dziesiąty! Na moim blogu http://sciencefantasia.blogspot.com możecie przeczytać jeszcze rozdział jedenasty a już dziś opublikowany zostanie ostatni z tej serii ;)
-
Rozdział XI
Starzec biegł najszybciej, jak potrafił. Nagle poczuł się lekki, zwinny i zaskakująco młody. Przebiegł już taki kawał, a wciąż nie czuł zmęczenia, nie kłuła go kolka, ani nie chciało mu się wymiotować. Otoczenie wokół niego zmieniało się jak kadry w filmie, a różnego rodzaju drzewa liściaste, iglaki, krzewy paproci, czy malin, płynęły z zawrotną prędkością. Zręcznie omijał co większe przeszkody takie jak szare, wygładzone wiatrem i piaskiem duże kamienie, zmurszałe dębowe pnie, które przewalił szalejący żywioł i od czasu do czasu jakieś małe zagubione zwierzęta, które z pewnością nie miały pojęcia jak wrócić do swojej matki.
Gdy na horyzoncie pojawiła się brama Amyville, u Patricka nastąpiła lekka zadyszka. Zachłysnął się zbyt szybko zassanym powietrzem, odkaszlnął i z przerażeniem zauważył kropelki krwi na swojej dłoni. Nie przejmując się, biegł dalej, nie zwalniając tempa. Pomyślał tylko, że naprawdę jest już bardzo stary i chyba nadszedł czas by umrzeć. A przecież śmierć to teraz najlepsze, co może go spotkać. Tak zwane „mniejsze zło”.
Przed przekroczeniem granicy miasta, po raz pierwszy od wyruszenia z Vairunu, Shettleton obejrzał się za siebie. Spodziewał się gigantycznej pogoni sługusów Virtho z Adellą na czele. Nie zobaczył jednak ani jednej żywej duszy, a zmarłych nie był w stanie dostrzec za dnia.
Bezpiecznie docierając do rodzinnej posiadłości, upewnił się jeszcze raz, że nie jest śledzony. Wpadł z impetem przez niedomknięte drzwi i natychmiast zamarł w bezruchu. Krew. Na ścianach, na meblach, na podłodze, na sklepieniu, na szybach w oknach, nawet na drobnych kwiatkach, które z pewnością posadzono kilka dni temu w celach ozdobnych. Wszystko było obryzgane czerwoną substancją tak, jakby katolicki ksiądz machał kropidłem w niej maczanym.
– Pokój temu domowi… – zadrwił Patrick i, nie kryjąc przerażenia, wszedł do sąsiedniej izby. Był pewien, że jest w chacie sam i że ofiara dawno już nie żyje i została pochowana lub jest torturowana gdzieś głęboko pod powierzchnią ziemi.
Jednak się pomylił. Na drewnianej podłodze pokoju sypialnego, wyłożonej starożytnym bawełnianym dywanem, leżała Sarah Shettleton. Włókna, niegdyś w ziemistych kolorach, przyjęły teraz barwę szkarłatu. Starzec podbiegł do ciała i sprawdził tętno. Żyła!
– Sarah! – krzyczał. – Sarah, obudź się! SARAH!
Bezskutecznie próbował przywrócić kobietę do przytomności. Już tu byli, pomyślał i szybkim krokiem poszedł do kuchni po szklanicę wody. Dzbanek na szczęście był pełny i nie pływały w nim obrzydliwe zakrzepy. Patrick nalał słuszną porcję i wrócił do sypialni. Bez namysłu wylał całą zawartość szklanki na twarz nieprzytomnej dziewczyny, która jednak nie zareagowała. Zrozpaczony starzec był pod ścianą.
Pierwszy raz na własnej skórze poczuł to, co czuje człowiek w położeniu między przysłowiowym młotem a kowadłem. Jakiej decyzji by teraz nie podjął, i tak źle się dla niego to skończy. Ceną było życie Jamesa. Przedłużenie rodu Shettleton i ostateczne wyeliminowanie Greenholdów.
– Kurwa – zaklął cicho pod nosem, pocierając dłonią spocone czoło. Krople słonawej cieczy kapały na bogato zdobiony, brązowy dywan, rozmiękczając złogi zakrzepów. – Że też właśnie teraz musiały wtrącić się te pieprzone demony!
Podszedł do stojącej w kącie szafy, gdzie domownicy trzymali swoje piżamy, płaszcze i przeciwdeszczowe nakrycia głowy. Wraz z każdą wypowiedzianą sylabą walił głową w pięknie rzeźbione drzwiczki:
– PIER–DO–LO–NE–DE–MO–NY!!!
Wyszedł z chaty. Zrobił wokół niej kółko, po czym wszedł z powrotem do sypialni. Wyjrzał przez okno, uprzednio przetarłszy szybę z zaschniętej krwi. Zaklął jeszcze parę razy i w końcu usiadł przy nieprzytomnej Sarze. Nerwowo stukał palcami w krawędź hebanowego łoża. Raz badał kciukiem finezyjną fakturę drewna, żeby potem z całej siły bić w nie pięścią. Bił się z myślami. Nie wiedział, co miał robić. W końcu podjął ostateczną decyzję, która miała wpłynąć na losy świata nie w mniejszym stopniu niż śmierć Jezusa dwa tysiące lat wcześniej.
Senior rodu dziedziców rozebrał się do naga. Stał zupełnie goły przed nieprzytomną młodą kobietą. Podniósł do góry ręce, eksponując bujne siwe owłosienie pod pachami, z którego sączyły się kropelki potu. Udając wkręcanie żarówki wypowiadał słowa zaklęcia tak potężnego, że gdy tylko zakończył inkantację, szyby w oknach zadrżały, z półek pospadały rodowe pamiątki, a w pobliskiej strażnicy rozległa się syrena antysejsmiczna.
Upadł. Zamknął powieki. Nie kontrolował odruchów swojego ciała. Taka magia była dla niego zbyt potężna. Gdy się ocknął, pojął, że nie znajduje się już w Amyville. Nie znajdował się nawet w świecie ludzi. Otaczała go pustka. Wylądował tu w dosyć niewygodnej pozycji, policzkiem dotykał czegoś zimnego i mokrego – lodu. Nagle poczuł drżenie podłoża. Kroki. Na pewno nie jednej osoby, prędzej jednego potwora z więcej niż dwoma kończynami.
– Witaj. – Usłyszał znajomy głos.
– Adelle… – odpowiedział od niechcenia. – To koniec. Sarah żyje, ja zaraz umrę, James uciekł. To koniec!
Zaczął się śmiać. Już po kilku sekundach czuł swoją przeponę. Nie mógł złapać oddechu, a tak bardzo tego chciał. Śmiech zmienił się w odgłosy rozpaczliwie łapanego powietrza, co przychodziło z trudem. W końcu się zachłysnął, odkaszlnął i upadł. Z takiej pozycji słuchał, co miała do powiedzenia demonica.
– Nie zdołałeś jej uratować, Patricku. Zawiodłeś! Także twój wnuk nadal tu jest. W sąsiednim pokoju, chcesz się z nim zobaczyć? O, z pewnością! Jeszcze będzie ci dane go ujrzeć… Nie umrzesz tak szybko, zapomniałeś chyba, z kim masz do czynienia. Mogę cię torturować do usranej śmierci, wskrzesić i znów torturować. I tak w kółko.
– Przyprowadź tu mojego wnuka…
– O, stawiasz żądania? Ha, ha, ha… Ty? Ty stawiasz żądania?! Ha, ha, ha, ha!
Adelle podeszła do starca, przystawiła dłoń do jego podbródka i wtopiła swój wzrok w jego zamglone oczy. Była tak blisko, że poczuł jej oddech na swojej szyi.
– To ja tu dyktuję warunki – wyszeptała mu do ucha. – Ale dobrze, zobaczysz Jamesa za momencik. Jeszcze chcę ci tylko kogoś przedstawić…
Prawie w tej samej chwili zza węgła wyłoniła się czarna postać. Zielony płaszcz, ogromna, złota litera „G”, zdobiona licznymi esami i floresami, przytknięta do skórzanego pasa szabla i czapka z pawim piórem.
– Arthur Greenhold! – krzyknął ucieszony Patrick. – Arthurze… Pomóż mi!
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się. – Ja mam tobie pomóc? Jestem tu po to, by ostatecznie się ciebie pozbyć raz na zawsze. Ciebie i tego twojego wnusia… Męska linia rodu Shettletonów zostanie zniszczona! Nie przedłużycie nazwiska! Żaden zafajdany gówniarz nie odziedziczy już waszych przesadzonych mocy! Nie będziecie się szlajać po dworach, pałacach i zamkach całego świata. Na wasze miejsce wstąpię ja i moja rodzina!
Gdy Patrick myślał, że nic nie jest w stanie go już zaskoczyć, przed jego oczami stanął James. Zmaterializował się dokładnie pośrodku odległości dzielącej go od Greenholda. Ubrany był w czarne szaty, a całe ciało spowite miał czarnym dymem. Z okropnie długich rękawów wystawały cienkie patykowate kończyny, którymi pogładził dziadka po głowie. Uderzył go z okrutną siłą, zdolną wydrążyć dziurę w betonowej ścianie metrowej grubości. Starzec zalał się krwią. Zamknął oczy, nie chcąc ich już nigdy otworzyć, do czego jednak został w końcu zmuszony siłą.
Ale Jamesa już nie było. Stał za to jeden z Czarnych Demonów, które tygrysomałpy przyzwały za pomocą mocy młodego Shettletona.
– Wprowadzić więźnia! – rozkazała demonica, po czym z ciemności wyłonił się zmaltretowany James w swoim pierwotnym, dziecięcym ciele. Usiadł obok dziadka, nie zwracając na niego uwagi. Nie zapytał nawet o strugi ciemnej krwi, spływającej z jego oczu i nosa. Zajęty był wpatrywaniem się w piękną Adellę, bynajmniej nie dlatego, że mu się podobała.
Grobową ciszę przerwało uderzenie gongu, wydobywające się gdzieś spod powierzchni lodu, na którym wszyscy się znajdowali.
– Nastał zmrok, Patricku. Myślałeś, że uciekniesz od pojedynku ze mną?
Mężczyzna stanął stabilnie na obu kończynach, podparł się ręką o głowę siedzącego wciąż obok Jamesa i bez słowa rozpłynął się w powietrzu, by za chwilę znaleźć się tuż za niczego niespodziewającą się prostytutkę. Nie tracąc siły na wykonywanie zbędnych czarów, zwyczajnie grzmotnął kobietę z pięści w sam środek twarzy, powodując obfity rozbryzg krwi.
– Jamesie – zwrócił się do wnuka. – Zajmij się tamtym oto Greenholdem. Dopełnij to, na czym tak bardzo ci zależy.
___________
Zamieszczam rozdział jedenasty. A rozdział DWUNASTY już na blogu opublikowany! :)
http://sciencefantasia.blogspot.com
-
Rozdział XII
Stanęli naprzeciw siebie. Patrick przyjął pozę pełnej gotowości do natychmiastowego rzucenia czaru blokującego. Adella nie marnowała czasu, lecz pragnęła zabawić się ze starcem raz jeszcze. Tym razem na poważnie. Wymierzyła w niego swoimi długimi, polakierowanymi na czarno pazurami i wymruczała krótką formułę, po której w stronę przeciwnika wystrzelił snop żółtych iskier. Shettleton z łatwością pochylił się na tyle nisko, by uniknąć bolesnego ciosu. Zachowawszy w ten sposób nieco energii, wycelował palec w nogi demonicznej prostytutki i cisnął w nią seriami smolistych pocisków. Większość ominęła ucieszoną Adellę, która niemal bezgłośnie poruszając ustami zasklepiła dopiero co powstałe, jeszcze krwawiące rany.
Patrickowi podniosły się kąciki ust, tworząc coś w rodzaju cwaniackiego uśmieszku. Zmrużył oczy i machając palcem nabazgrał w powietrzu znaki runiczne, których kiedyś nauczył się w szkole. Nie musiał się nawet ruszać, żeby uderzyć przeciwniczkę z pięści w brzuch. Magia, której użył, pozwalała mu na opuszczenie swojego ciała. Tak zwana projekcja astralna, w pełni świadoma i sprawna fizycznie, tak jakby najstarszy żyjący Shettleton miał brata bliźniaka.
Gdy Adella leżała skulona na podłodze, mężczyzna spojrzał raz jeszcze na jej nadzwyczaj wielkie piersi. Wtedy wpadł na diabelski, jak na niego, pomysł.
Odsunął się na bezpieczną odległość tak, jakby miał do czynienia z niestabilną mieszaniną wybuchową. Wyszeptał złożoną z siedmiu zdań w różnych językach inkantację, po czym biust przeciwniczki zaczął się jeszcze bardziej powiększać. Nieuchronnie zmierzał ku krwawej eksplozji. Kobieta jednak odzyskała przytomność. Zaskoczona obrotem wydarzeń natychmiast cofnęła zaklęcie Patricka i wyprowadziła serie ciosów niewidzialnym ostrzem.
Pocięta twarz starca krwawiła intensywnie, tworząc rozległe plamy na posadzce. Zastanawiając się, z której strony padnie kolejny cios, obmyślał też strategię swoich posunięć. Ostateczne uderzenie miał już jednak zaplanowane. Wystarczyło tylko osłabić przeciwniczkę.
Demonica z zaskakującą prędkością zaczęła miotać zielonymi i niebieskimi pociskami, które, w większości omijając Patricka, były mało skuteczne. Wysilając się bardziej była zdolna wytworzyć jedną wielką torpedę, która zniosłaby Shettletona daleko, daleko w otchłań Czeluści. Miała jednak już zbyt mało energii. Utraciła ją bowiem podczas samoregeneracji za każdym razem, gdy została trafiona. Poruszała się zgrabnie, bezszelestnie. Dodatkowym elementem otoczenia przeważającym szalę zwycięstwa na jej stronę była niemal kompletna ciemność, rozpraszana co i rusz blaskiem czarów. Wyglądało to jak dyskotekowy stroboskop.
Patrick cały czas odpierał pociski. Zdołał wytworzyć niewielką osłonkę, która działała podobnie do pola magnetycznego Ziemi. Nie mogąc się jednak w nieskończoność bronić, zaatakował swoimi smolistymi kulami. Ich siła tkwiła w maleńkich ostrzach, które pod osłoną gęstej substancji niewidoczne raniły ciało wroga. Dodatkowo niebezpieczna byłą też sama czarna maź, która, wdzierając się do krwiobiegu przez otwarte rany mogła wyrządzić niewyobrażalne szkody w organizmie. Poczęstował Adellę około dwudziestoma takimi niespodziankami.
Wszystko działo się dla niej zbyt szybko. Chociaż sama mogła rozwinąć ponaddźwiękowe prędkości, Patrick był odczuwalnie szybszy. Z ledwością uniknęła natychmiastowej śmierci, pozwalając jedynie na kontakt z czterema zatrutymi pociskami. Znów wyczerpała wiele mocy, by zasklepić krwawiące rany.
Starzec uśmiechnął się. Popatrzył drwiąco na konającą z wycieńczenia przeciwniczkę i splunął obok niej. Przewrócił ją na plecy, pomagając sobie przy tym butem. Zdumiał się. Niegdyś duże piersi były teraz zupełnie maleńkie, jakby spuszczono z nich powietrze. Chciał się pochylić, by przyjrzeć się im z bliska. Już kucał. Wyciągnął rękę w stronę dekoltu leżącej na ziemi dziewczyny. Ból. Coś złapało go za głowę. Odwrócił się, lecz nie zdołał nic dostrzec na tle przenikliwej czerni. Czuł, jak coś niewidocznego zgniata mu głowę. Przyświecił palcem, a dokładniej resztką mocy przekształconej w promień światła, i zobaczył głowę tak okropną, że każdy człowiek o słabych nerwach padłby na zawał. Stary Shettleton praktycznie cudem tego uniknął.
Całości przyglądał się związany przez Arthura Greenholda James. Obserwował walkę na pociski, która nie była jednak tak efektowna, jak poprzednie pojedynki Patricka. Przeciwniczka okazała się słaba i nierozważna. Zamiast zignorować rany wolała je uleczyć kosztem prawie połowy swojej mocy. Pół plus pół daje nieubłagalne jeden, co oznacza, że dwukrotnie używszy zaklęcia samoregeneracji, Adella pozbawiła się resztek mocy.
Jamesowi coś tu jednak nie pasowało. Znane mu z zakazanych ksiąg czary uzdrawiające pochłaniały niemal całą energię maga. Demonica musiała więc mieć zewnętrzne pokłady rozlokowane gdzieś bardzo blisko.
Bingo! Kluczem do rozwiązania zagadki był nienaturalnie wielki biust czarciej damy. Mieściła w nim moc, a pompując go, Patrick tylko zwiększał powierzchnię zdolną chłonąć energię. Dlaczego więc Adella cofnęła to zaklęcie?
Tego się już nie dowiemy. Wyzionęła ducha z wycieńczenia. James musiał więc obserwować, jak jeden z Czarnych Demonów mści swoją panią. A był to widok straszny.
Patricka ogarnęła fala gorąca, zdolna zagotować krew. Mózg promieniował bólem i ciepłem, serce waliło jak oszalałe, oczy zaszły mgłą. Czuł tylko silny uścisk w podstawie czaszki. W pewnym momencie po sali rozległ się cichy trzask oznaczający tylko jedno.
Starzec upadł bezwładnie na lód. Otaczająca go świetlna aura zniknęła. Kilkanaście niebieskich kul wyleciało z jego ust i ruszyło w stronę oszołomionego wydarzeniem Jamesa.
Młody Shettleton patrzył, jak łuna wokół ciała Patricka powoli zanika. Organizm bronił się, wykorzystując resztki mocy do wskrzeszenia zmarłego. Gdy jednak zobaczył niebieskie kule zrozumiał, że to definitywny koniec.
Nie uronił ani jednej łzy. Nie poczuł nawet smutku.
Spojrzał raz jeszcze na zwłoki dziadka i pomyślał, że mimo braku silnej więzi między nimi, musi go pomścić. Musiał pomścić seniora rodu Shettleton!
James ruszał rękoma na lewo i prawo tak, by obluzować krępy. W końcu, po długich minutach bezskutecznych zabiegów, udało mu się oswobodzić ręce w taki sposób, żeby strzegący go Arthur nie dostrzegł tego. Następnie przywoływał w myślach najczarniejsze z czarnych zaklęcia, które wyczytał w zakazanych księgach. Przypomniał sobie. Teraz albo nigdy, pomyślał i krzyknął:
– Ardenta cadavera mortis! –
Ciała Adelli i Patricka natychmiast wybuchły, tworząc prawdziwą kulę ognia, która wzięła się po prostu z niczego. Uroki magii. Dopiero w świetle pożaru James dostrzegł, że Czarnych Demonów było tam więcej. Teraz leżały wszystkie na lodowej posadzce. Wyglądały na martwe.
– Coś ty zrobił?! – krzyczał panicznie Arthur. – Pan Virtho mnie zabije… Jestem już skończony… COŚ TY NAJLEPSZEGO NAROBIŁ?!
– To, co do mnie należało, Arthurze Greenhold. Jedna z twoich potomkiń, Madeleine, broniła mojej matki przed Czarnymi Demonami. Co wiesz na ten temat?
Mężczyzna chwilę myślał nad odpowiedzią. Formułował w głowie zdania tak, by młodzieniec mógł je zrozumieć.
– Tylko Sarah była wstanie pokonać w pojedynkę trzy Demony – zaczął, – podczas gdy żaden inny człowiek na Ziemi nie dałby rady nawet jednemu… Pan Virtho chciał ciebie, a Sarah skutecznie utrudniała mu osiągnięcie celu.
– Miał mnie – przerwał James. – Czemu wtedy nie wziął tego, czego tak bardzo chciał?
– Bo twoja matka wciąż żyła.
– Nadal żyje.
– To bez znaczenia.
– Czyżby?
Arthur był wyraźnie zakłopotany takim obrotem wydarzeń. Nie spodziewał się, że młody Shettleton tak dużo wie. Postanowił więc wyłożyć wszystkie karty na stół przekonany, że tym razem to on ma najsilniejszego asa.
– Pan Virtho nie chciał ciebie zabić. Pragnął tylko odrobiny mocy, której zapewne nigdy nie wykorzystałbyś w całości. Jego doskonały, do czasu, plan zakładał, że uda się ciebie przekabacić na stronę zła i będziesz pierwszym w kolejce na tron Czeluści.
– Zaraz, zaraz… A prawowici sukcesorzy?
– Dla Pana Virtho nie liczyły się relacje rodzinne. Ba, w linii sukcesyjnej może tylko trzy osoby są jego potomkami. On lubił ludzi silnych i z potężnymi mocami. W dniu twoich narodzin zapisane już zostało, że jesteś potencjalnym następcą Pana.
James rozważał taką okoliczność. Przez chwilę wyobrażał siebie jako pana podziemnej krainy zła, lecz szybko wypędził takie myśli. Zwrócił się do Greenholda:
– Ty miałeś mnie dostarczyć do Virtho?
– Tak. Wtedy pod gospodą miałem tylko was podjudzić. Wiedziałem, że Cristopher to ty, wiedziałem też, że zmierzał tam Patrick. Byłem prawie pewien, że ruszycie w pogoń za mną. Gdyby tak się jednak nie stało, porozrzucałem martwe ptaki, by was zaintrygować.
Chłopak bił się z myślami. Przez chwilę przemknęło mu przez myśl wyjście z Czeluści z Arthurem Greenholdem i połączenie sił w walce ze złem. W następnej chwili snuł już plany pozbawienia go życia. I tak w kółko. Gdy w końcu zatrzymał wyliczanie na śmierci oponenta, musiał pomyśleć, jak się wydostać z tego śmierdzącego gównem miejsca. Jedyną osobą, która mogła mu teraz wskazać drogę, był Arthur.
– Arthurze Greenhold, wyjdźmy na powierzchnię. Porozmawiajmy przy vairuńskim winie. Jest już prawie dzień, możesz więc być spokojny. Nie złamię konwencji o pojedynkach magicznych.
Mężczyzna w zielonych szatach zgodził się bez wahania. Szli krętą drogą, prowadzącą w dół. James nie miał pojęcia, dlaczego się zniżają, skoro są pod powierzchnią ziemi. Rozważał różne możliwości, ale to, co zobaczył, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Poczuł dreszcz przebiegający przez całe ciało. Takiego widoku nie potrafił ogarnąć jednym rzutem oka.
– Właź – rozkazał Arthur.
James posłusznie wszedł do wielkiego portalu zbudowanego z kości słoniowej z domieszką ludzkich elementów jak: głowy, kończyny, serca, zęby czy piszczele. Wewnątrz tego makabrycznego obramowania rozciągał się zniekształcony krajobraz, oświetlany przez pierwsze nieśmiałe promyki słońca.
Po niespełna kilku sekundach znalazł się w czymś, co początkowo przypominało kryptę. Widząc jednak duży granitowy ołtarz, chłopak zrozumiał, że znajduje się w świątyni. Nie mógł określić, jakie bóstwo się tam czciło, gdyż postaci na porozwieszanych wszędzie obrazach nie znał.
– Josif… – westchnął Arthur, który właśnie wypadł z tunelu transportowego. – Największy bohater Vairunu w dziejach, a zarazem mój najlepszy przyjaciel.
– Jo–josif? – zaciął się James. – Ten, który poskromił Panów Zagłady trzysta lat temu? Przyjaciel? Twój?
– Tak, Jamesie… Jestem najstarszym człowiekiem stąpającym po Ziemi.
– Jesteś nieśmiertelny? – zapytał naiwnie chłopak.
Greenhold roześmiał się.
– Nie. To moje umiejętności pozwalają mi żyć tyle, ile zechcę.
Po chwili dodał:
– Znajdujemy się w świątyni okultystów na skraju Vairunu. Tylko tutaj możemy spokojnie porozmawiać, Jamesie, aby nikt nieproszony nas nie podsłuchał.
– Nic z tego, starcze…
James nie był bezradny w zaistniałych okolicznościach. Światło słońca w niczym mu nie przeszkadzało, by użyć magii. Warunek był jeden: nie można było za jej pomocą atakować. Wiedząc to wyczarował potężny dwuręczny miecz, zwieńczony dziwnym zakrzywionym pazurem. Arthur spojrzał nań z niedowierzaniem, po czym odskoczył kilka metrów, o mało nie uderzając głową w wiszącą na ścianie zdobioną złotymi inkrustacjami ramę. Chłopak zamachnął się, a ostrze minęło przeciwnika dosłownie o grubość włosa. Uskakując jak poparzony, Greenhold jednocześnie wyjął z kieszeni płaszcza dwa zatrute sztylety, które następnie cisnął w pewnego siebie Shettletona.
Bezskuteczny atak staruszka pogłębił jeszcze bardziej zuchwałość Jamesa, który zaczął coraz śmielej wymachiwać dziwnego kształtu mieczem.
Zaskoczony obrotem wydarzeń Arthur próbował załagodzić sytuację:
– Obiecałeś…
– Że? Że nie stoczymy pojedynku magicznego. Nic nie mówiłem o walce wręcz. Poddajesz się bez walki, czy chcesz zginąć honorowo?
– WY PRZEKLĘCI SHETTLETONOWIE!
Wyjął z płaszcza jeszcze więcej sztyletów, z których część zraniła Jamesa w ramiona i udo. Nie zrażony niepowodzeniem również wyczarował nie mniejszy od jamesowego miecz.
Walka rozpoczęła się na dobre. Obosieczne ostrza raniły zarówno właściciela jak i przeciwnika, a podobne umiejętności obu dawały takie same szanse na zwycięstwo. Jeden musiał jednak okazać się lepszym.
James był młodszy. Był szybszy i sprytniejszy. Natomiast Arthur w ciągu całego życia nabył ogromne doświadczenie.
Shettleton pchnął Arthura w brzuch, krew trysnęła mu w twarz, którą bez skrupułów otarł rękawem. Oponent zwalił się na granitową posadzkę jak ścięty dębowy pień. Nie zdążył nawet przekląć, umarł szybko.
Miecz Jamesa zatruty był niezwykle silnym specyfikiem, który działał w mgnieniu oka. To był kluczowy czynnik, który przyczynił się to sukcesu chłopaka.
Zza rogu wyszedł klaskający ojciec Zigio.
– Kim jesteś?! – krzyknął zaskoczony Shettleton.
– Jestem sługą Josfia. Okultystą.
– Czego chcesz? Co właściwie tu robię?
Zigio spojrzał na niego z troską i politowaniem.
– Portal w Czeluści zorientowany był na to miejsce przeze mnie. Miecz też wyczarowałeś taki, a nie inny. Zdobywając zaufanie Adelli mogłem poznać jej plany. Przyszedł do mnie też Patrick… Wszystko ułożyło się w znakomitą całość. Musisz wiedzieć, że twoi przodkowie… Byli okultystami. Ta cała bajeczka o dziedziczeniu mocy… Moc zawdzięczacie głównie okultyzmowi. Począwszy od Lady Elisabeth aż po ciebie, drogi Jamesie.
– A moja matka? I Czarne Demony?
– To pozostawiam już tobie do rozstrzygnięcia…
James wyszedł ze świątyni ubrany w czarny płaszcz. Skierował się ku gospodzie. Odwrócił się, by rzucić okiem na ostoję okultystów.
– Jeszcze tu wrócę… – powiedział sam do siebie i ruszył.
_____________
To był ostatni rozdział tego opowiadania. Dziękuję wszystkim za czytanie ;) Proszę teraz o komentarze do całości ;) Naprawdę mile widziany każdy komentarz, każda uwaga, czy zwykłe "Dziękuję, miło się czytało" :P
Zapraszam też na bloga, gdzie niedługo kolejne opowiadanie ;)
-
Sorki za masakryczne odświeżenie tematu, ale jakby regulamin działu mówi (przynajmniej kiedyś kazał) o tym, żeby zamieszczać linki do wszystkich miejsc, w których publikujemy swoje opowiadania publikowane na torgu...
Wyniknęła sytuacja, że prowadząc gazetkę w erepublik zostałem posądzony o plagiat, tak więc oto link do owej gazetki, gdzie publikuję to (oraz w przyszłości inne) opowiadanie:
http://www.erepublik.com/en/newspape...tasia-278262/1
Proszę o możliwie najmniejszy wymiar kary za ten necroposting, sytuacja jest dla mnie ważna, bo to boli, gdy własną pracę nazywają plagiatem ;)
-
Bardzo swobodnie piszesz, szkoda ze opublikowales jednak te(n) utwor(y) w necie, bo teraz wydac nie mozna, a po doszlifowaniu, dopieszczeniu(bo czasami, rzadko ale jednak jezyk sie zmienia w stosunku do calosci, tzn, brzmia niektore zdania jakby wyrwane z calosci i wziete z innego gatunku, trudno mi to okreslic, ale przy dopieszczaniu calosci bys pewnie zauwazyl i zmienil na lepsze :) ) i przedluzeniu jakims moglaby to byc naprawde dobra powiesc, masz talent, trzymam kciuki zebys go ujawnil w postaci ksiazki.